Reklama

Ogień i woda. Niesztampowi. Mocno się od siebie różnią. Może właśnie to jest ich receptą na udany związek? Dorota Landowska i Mariusz Bonaszewski ślub wzięli dopiero po 16 latach życia w związku partnerskim. Mają dwójkę dzieci: Marysię i Stasia, mieszkają w urocznym domku pod Warszawą, opiekują się psem ze schroniska. Ona uchodzi za ufną, wieczną optymistkę, która wierzy, że zawsze wszystko skończy się dobrze. On jest nienasycony. Mówi o sobie z autoironią, że „Mariuszek jest wciąż niezadowolony”. Od ponad ćwierć wieku żyją razem. Ich związek owiany jest jednak tajemnicą, co zgodnie przyznają. W czym tkwi sekret relacji Mariusza Bonaszewskiego i Doroty Landowskiej? O tym dziewięć lat temu opowiadali Beacie Nowickiej...

Reklama

W ramach cyklu Archiwum VIVY! Wywiady przypominamy rozmowę z aktorami, która ukazała się na łamach dwutygodnika „VIVA!” w kwietniu 2015 roku.

[Ostatnia aktualizacja na VUŻ: 08.09.2024 rok]

[Ostatnia publikacja na Viva Historie 27.08.2024 r.]

Dorota Landowska i Mariusz Bonaszewski o swojej relacji

Beata Nowicka: Kto dziś rano wypowiedział pierwsze zdanie: Pan do żony czy żona do Pana?

Dorota: (śmiech). Pan do żony.

Mariusz: Jak zwykle. Mniej więcej za piętnaście piąta.

Dorota: Ja rano nie mówię.

Mariusz: Ale zdanie jest niecenzuralne, więc nie padnie w wywiadzie. Napiszmy po prostu, że to ja. Taki nasz rytuał. Za piętnaście piąta, czasami wcześniej.

Dorota: Myślę, że o zbyt osobistych rzeczach nie wolno mówić…

Mariusz: Potem wytniemy…

Dorota: Ja mam problemy z porannym wstawaniem. Budzik jest nastawiony na szóstą, żeby ogarnąć całą trzódkę i wyprawić ją do szkoły. Potem próba w teatrze, która zaczyna się o dziesiątej.

Piąta rano, czasami wcześniej…Niecierpliwie rwie się Pan do życia!

Mariusz: Ostatnio taki mam rytm. Zaczynam zdjęcia o szóstej. Poza tym mamy psa.

Dorota: Mamy od niedawna sukę ze schroniska i Mariusz, wypuszczając ją na dwór o poranku, ma spektakl psich emocji pod płotem. Wczoraj przyszły również koty i była jatka.

Mariusz: Rzeczywiście budzę się tak wcześnie, bo plan zdjęciowy, bo pies, ale poza tym, wie pani, poranna reanimacja 50-latka trochę trwa. Kiedyś wstawałem i natychmiast przebiegałem 10 kilometrów, a metą było rozpoczęcie próby. Teraz przebiegam „piątkę”, a potem wkładam kolana do lodu. A jak się wieczorem nieco przesadzi z intensywnym życiem, nawet nie mówię o wypitym winie, ale o pracy, to po kilku godzinach snu ranki mam dłuższe od worów pod oczami. Więc wstając wcześnie, bierzemy czasowy zapas. Oczywiście to nie ma żadnego znaczenia, bo i tak wszędzie się spóźniamy.

Dorota: To nieprawda.

Mariusz: I nigdy nie mamy tego samego zdania na ten sam temat.

Oprócz dzieci. Syn i córka – każde to inny rodzaj doświadczenia?

Dorota: Dla mnie między psychiką dziewczynki i chłopca rozciąga się przepaść. Najpierw urodziła się Marysia, potem pojawił się Staś i zupełnie nie wiedziałam, co z tym zrobić. Pierwszym dojmującym uczuciem jest bezradność. Z różowego wchodzi się od razu w marki samochodów. Zaczynają się spacery, których się nie zapomina: na place budowy, do składów dźwigów, betoniarek, koparek i wielkich traktorów. To jest wyzwanie dla kobiety.

Mariusz: Dla ojca idealnie jest, kiedy pierwsza rodzi się córka, bo to jest chyba najmniej wstrząsowe wchodzenie w rolę rodzica. A syn to jak przybysz z obcej planety. Rozumiem matki, które mają z tym problem, bo po takim dziecku subtelnym, delikatnym, dziewczęcym, istocie, którą trzeba tylko hodować, chuchać na nią i chronić, pojawia się ktoś, przed kim samemu trzeba się chronić. Ale kto jednocześnie jest wspaniały. Nasz syn ma sześć lat i jest E.T. i małą dziewczynką jednocześnie. Oprócz tego, że ma temperament zwierzęcia, jest małą osóbką, która płacze, kiedy przychodzi ze szkoły z podbitym okiem i chce się przytulić. I niech tak trwa.

Czytaj także: „Mój brat i ja to kompletnie dwa różne usposobienia”. Marianna Stuhr o swoim dzieciństwie i dorastaniu u boku Macieja Stuhra

imgN8S5VR-99f12fb
Piotr Porębski/Metaluna

Mariusz Bonaszewski i Dorota Landowska w sesji dla „VIVY!”, kwiecień 2015

Kto jest bardziej podobny do męża – córka czy syn?

Dorota: Córka fizycznie jest podobna do ojca, a psychicznie do mnie. Syn jest fizycznie podobny do mnie z dzieciństwa, a psychikę ma ojca. Może dlatego to dla nas takie wstrząsające. W naszych dzieciach widzimy własne cechy, często te najgorsze, wychodzące niczym duchy przeszłości, z którymi myśmy się już uporali, a nad którymi oni będą musieli całe życie pracować.

Mariusz: Kiedy przypominam sobie siebie, wydaje mi się, że byłem przerażonym, zahukanym chłopcem. Potem coś się zmieniło, pewnie nałożyłem jakąś maskę.

Dorota: Opowiem historię, bo to jest dobry przykład. Stasiu nie mógł o tym wiedzieć, jeździłeś wtedy do Wrocławia, grałeś u Jerzego Jarockiego w Teatrze Polskim i kiedy mogłeś zostać chwilę w domu w Warszawie, prosiłeś mnie przed snem: „Obudź mnie o 4.30 i powiedz, że nie muszę wstawać na pociąg”. Stasiu zrobił coś takiego ostatnio w piątek wieczorem: „Mamo, obudź mnie jutro rano i powiedz, że nie muszę iść do szkoły”. Nogi się pode mną ugięły: no tak, to jest twój syn. Gdzieś tam musi być ten sam duch.

W czasach emigracji wrocławskiej powiedział Pan: „Bardzo lubię grać, dopóki gram. Ale każdego dnia jest koniec. Poczucie końca jest przygnębiające, ale trzeba z nim żyć”.

Mariusz: Ależ proszę pani, kiedy opowiada się takie rzeczy dla gazet, tworzy się taką nie do końca prawdę, nawet nieświadomie. Od pewnego czasu pytają nas, na czym polega związek Doroty Landowskiej i Mariusza Bonaszewskiego…

Dorota: …a my opowiadamy o tym, nie wiedząc.

Mariusz: Bo ja nie wiem. Nie mam zielonego pojęcia. Ja wiem, do czego tęsknię nieustannie, natomiast nie potrafię opowiedzieć o tym, jaki mam pomysł na związek. Bo nie mam żadnego, szczerze mówiąc.

Za czym mąż tęskni, zapytam przewrotnie Panią?

Dorota: Jego natura jest – powiedziałabym – bardziej kobieca niż moja, więc czasami tęskni, żeby ktoś mu zapalił świeczki albo zrobił gorącą kąpiel i powiedział: „Kotku, jesteś najważniejszy na świecie, proszę – to dla ciebie”. Wiadomo, że stworzyliśmy artystyczny dom, oboje pracujemy w tym samym zawodzie i czasami różnie bywa. Stopień napięcia wzrasta czy przed premierą, czy kiedy Mariusza nie ma przez miesiąc, bo jest w puszczy gdzieś za Lublinem, poza zasięgiem, nawet nie można zadzwonić i zapytać, jak zakręca się zawór od kaloryfera, z którego leje się woda, a ja jestem sama z dziećmi. Ale jak wraca, to nadrabia. Wtedy jest fantastycznym ojcem. Kupuje dzieciom zabawki… (śmiech).

Mariusz: Korumpuję swoje dzieci po prostu! Przychodzi mi do głowy, że wiem, czego nauczyłem się dzięki Dorocie. Że życie nie jest gdzie indziej. Wcześniej myślałem, że życie jest jutro, pojutrze, w knajpie w śródmieściu, w Nowym Jorku albo w planach. Wreszcie zrozumiałem, że nic innego nie ma. Tylko ten moment, tu i teraz.

Po 16 wspólnych latach w związku partnerskim wzięli Państwo ślub. Wkrótce druga rocznica. Ostatnio popularne było hasło: „Konkubinat to grzech” jako element religijnej kampanii. Grzech czy nie grzech?

Dorota: Znam dużo gorsze przewinienia, które są z łatwością wybaczane. Staram się tak żyć, żeby nikogo nie krzywdzić, co bywa czasami trudne. Jeśli są sytuacje, że zawinię, przepraszam.

Mariusz: Myślę sobie, że ten „grzech” jest nieustannie „odpokutowywany”. Wszystkie lata naszego związku świadczą, że jednak jesteśmy solidnym małżeństwem.

Kilka lat temu powiedziała Pani: „Ślubu nie wzięliśmy, dla mnie na tym polega odwaga bycia ze sobą, tak po prostu. Mariusz widzi to inaczej, nieustannie mi się oświadcza. Dostałam od niego dwa pierścionki zaręczynowe”. Po co był ten ślub?

Dorota: Może właśnie dlatego, że wielokrotnie mi się oświadczał? W końcu stwierdziliśmy, że właściwie czemu nie? To było takim samym pomysłem jak każdy inny: wyjazd na wycieczkę, zabranie psa ze schroniska… Zazwyczaj po 16 latach ludzie się rozchodzą, my wzięliśmy ślub.

CZYTAJ TEŻ: Mąż Małgorzaty Ostrowskiej jest bratem słynnego „Gulczasa”. Gdy musiała zostawiać dziecko, był tatą na medal

imgsBHNpT-86e77fb
Piotr Porębski/Metaluna

To zaskakujące i niekonwencjonalne.

Dorota: Nasz przyjaciel się dziwił: „Po co wam ten ślub, przecież jak jest fajnie, to trzeba tak żyć dalej” i dawał nam przykłady ludzi, którzy byli ze sobą lata, a po ślubie natychmiast się rozstali. Niespecjalnie się tym przejęliśmy. Zabawne było to, że w ogóle nie mieliśmy czasu na ten ślub, więc między próbą a przedstawieniem poszliśmy z dziećmi i ze świadkami do urzędu stanu cywilnego. To była taka intymna, rodzinna impreza ograniczona do sześciu osób.

Mariusz: Ale za to ze słynnym człowiekiem, który grał na wielkiej pile. Nawet nie wiem, co.

Dorota: To było bardzo śmieszne… Dzieci były zaszczycone, a Stasiu dodatkowo zawstydzony.

Mariusz: Nie wiedział, co się dzieje. Co to za dziwna uroczystość? Był spięty, zachowywał się, jakby wkroczył w zupełnie nową rzeczywistość. Nie biegał radośnie, tylko stał zapatrzony w to wszystko i chyba nie rozumiał tego tak do końca.

Dorota: Może myślał, że to on się ze mną ożeni?

Krew z krwi… Skoro tak zgrabnie nam się to splotło z tytułem serialu, ciekawa jestem, czy granie w serialu daje Panu inną energię niż teatr?

Mariusz: To nie jest ten rodzaj przyjemności, którą się ma, kiedy człowiek eksploatuje się w teatrze.

Po premierze „Hamleta” powiedział Pan: „Premiera wywołuje wściekłość i pragnienie natychmiastowego rzucenia się w wir pracy następnej”.

Mariusz: I się nie zmieniło. Mariuszek jest wciąż niezadowolony.

Ale wiem, że serial „Krew z krwi” dał Panu satysfakcję.

Mariusz: Bardzo dobrze wspominam i chwalę sobie współpracę z reżyserami Xawerym Żuławskim i Janem Komasą, i operatorem Tomaszem Naumiukiem. No a poza tym po prostu lubię Luthera, faceta, którego gram. Lubię go za to, że jest niejasny, nie wiadomo, kim jest, gdzie je, gdzie mieszka, czy śpi. I nie wiadomo, czy jest do końca dobry czy zły. Agata Kulesza nabija się, że tak naprawdę nazywam się Bogdan Lutherek, prawdopodobnie nie miałem ojca, biegałem po ulicach jako dziecko i krzyczałem: „Tatusiu!”, i stąd to wszystko się wzięło.

Nie tylko Pan go lubi! Pana Luther ma stado wiernych wielbicieli.

Mariusz: Mieszkamy pod Warszawą, tam kazali sobie autografy na plecach pisać.

Dorota: Największy szacun miałeś u chłopaków z miasta…

Mariusz: Za „Krew z krwi” właśnie. Podszedł do mnie facet na stacji benzynowej i ja się go przestraszyłem – on był ogromny. Podszedł i patrząc mi w oczy jak Mike Tyson, klepnął mnie i powiedział: „Ten Luther był niezły. Niezły był”. Na koniec potrząsnął moją rąsią, wrócił do przysłowiowego bmw i odjechał. A ja zostałem taki…

Zastygły?

Mariusz: Tak… To jest serial, który się podoba.

Czytaj także: Sean Connery i jego druga żona Micheline byli razem 45 lat. Dzisiaj ona nie potrafi bez niego żyć

img5EtnJb-668e969
Piotr Porębski/Metaluna

Zanim podjął Pan decyzję o zagraniu w pierwszym serialu – „genialny aktor teatralny”, jak o Panu pisano – żona zapytała, czy zdaje Pan sobie sprawę, z czym to się wiąże.

Mariusz: Kiedy się poznaliśmy, dostałem propozycję głównej roli w ogromnym serialu i odmówiłem. Na tydzień przed rozpoczęciem zdjęć. Dorota mówiła, że to błąd. I to było słuszne.

Ta odmowa?

Mariusz: Nie. Odmowa była niesłuszna. Taka była moda, żeby odmawiać serialom. To nie była samodzielna decyzja.

Zawsze omawia Pan z żoną wszystkie sprawy?

Dorota: Zawsze omawiamy, ale decyzje każdy podejmuje sam.

Mariusz: Dzielimy się wątpliwościami, mówimy szczerze, ale w jakimś sensie jesteśmy osobni. Żyjemy razem, a jednak pewne rzeczy pozostają tajemnicą, o pewnych rzeczach nie rozmawiamy, bo one nie są istotne dla naszego związku, choć w nas indywidualnie tkwią.

Zdarzają się Państwu momenty, kiedy aktorstwo wymyka się spod kontroli i w domu też gracie?

Dorota: Kiedy próbujesz oszukać dzieci. Ale już zaczęły cię rozpoznawać: „Źle to zagrałeś”.

Mariusz: Ale to są żarty, wymyślam różne rzeczy po to, żeby je przestraszyć, rozśmieszyć.

Dorota: Ze mną udawało ci się perfekcyjnie. Przez całe lata nie tylko że wierzyłam w to, co mi opowiadał, ale jeszcze opowiadałam to innym ludziom…

Mariusz: Poza domem się tak nie bawimy. Szczerość emocji nie pozwala ubrać ich w jakąś formę. Jak jestem wściekły, to jestem naprawdę, a jak szczęśliwy, też to widać.

Dorota: Ale czasami, kiedy się wzruszam, a wiem, że akurat w tym momencie nie powinnam, nie wypada albo zwyczajnie nie chcę, żeby ktoś zobaczył moje łzy, to zawsze sobie mówię: „Pamiętaj, jesteś aktorką. Możesz zagrać to, że nie będziesz płakać”.

Reklama

Tekst: BEATA NOWICKA

imggjUgsx-f4cd9dd
Piotr Porębski/Metaluna
Reklama
Reklama
Reklama