„Czas jedynie oswaja z bólem, ale niczego nie leczy”
Leszek Miller i jego wnuczka Monika opowiedzieli o śmierci bliskiej osoby
- Katarzyna Piątkowska
Gdy w sierpniu 2018 roku Polskę obiegła informacja o śmierci Leszka Millera juniora, trudno było w to uwierzyć. Syn polityka Leszka Millera miał tylko 48 lat. O jego śmierci poinformowała córka Monika. Dzisiaj Leszek Miller i Monika opowiedzieli Alinie Mrowińskiej o życiu po stracie i o tym, czy czas leczy rany.
Alina Mrowińska: Wierzycie w przypadki czy raczej w przeznaczenie?
Monika: Ja jestem agnostykiem. Ale chciałabym, żeby przypadki nie były przypadkami.
Leszek: Wychowywałem się w bardzo religijnej rodzinie. Mama i wszystkie ciotki marzyły, żeby zobaczyć mnie służącego do mszy. Zapisałem się do kółka ministrantów. Pamiętam ten dzień, kiedy pierwszy raz służyłem do mszy w kościele w Żyrardowie. Ciocie z mamą siedziały w pierwszym rzędzie, wpatrzone we mnie jak w święty obrazek. Po śmierci syna, ojca Moniki, wolałbym, żeby po tej drugiej stronie coś było. Kiedyś spotkałbym się z synem… Po śmierci Leszka zadzwonił do mnie kardynał Konrad Krajewski, bliski współpracownik papieża Franciszka, i powiedział, że dla niego i dla papieża Kościół powinien przypominać szpital polowy, do którego mogą przyjść wszyscy cierpiący, zranieni przez życie. Bardzo mnie to ujęło. Rozmawiałem też wtedy z przeorem Jasnej Góry. Pojechaliśmy z żoną na mszę. Ludzie wierzący w tragicznych chwilach mają łatwiej. Dla nich życie na Ziemi jest tylko etapem. Myśl, że to już koniec i nic nie ma, jest straszna, nie do zniesienia.
Po śmierci Pana syna, Twojego taty, dawaliście sobie wsparcie?
Monika: Mieszkam teraz z dziadkami, to najlepiej mówi, kim dla siebie jesteśmy i jak bardzo się wspieramy.
Leszek: Mieszkamy w domu Leszka w Konstancinie. To była trudna decyzja. Żona wykazała się niezwykłym męstwem. Leszek zmarł 26 sierpnia… I kiedy nadchodziły pierwsze święta bez Niego, Ola wezwała całą rodzinę i w domu Leszka zasiedliśmy do wigilii, z pustym nakryciem dla Niego, z Jego fotografią. Strasznie się tego bałem. Niepotrzebnie. Później jeden z przyjaciół powiedział:
„Leszek, ty przed tym nigdy nie uciekniesz. Myśl o tym, co się stało, zawsze będzie obecna. Więc nie uciekaj, staw temu czoło”. I podjęliśmy z żoną decyzję o przeprowadzce do domu syna. Zrobiliśmy remont. Wróciły wspomnienia. To nie jest straszne, może nawet daje ukojenie… Monika na początku nie chciała tam zamieszkać, nie wywieraliśmy presji.
Monika: Wyszło bardzo naturalnie, po prostu pewnego dnia się wprowadziłam. Na początku czułam, że coś nie gra, nie umiem tego opisać… Czułam jakiś niepokój…
Leszek: Monika w tym domu mieszkała, jak była małą dziewczynką. Można powiedzieć, że wróciła do siebie.
Czas leczy rany?
Leszek: Czas jedynie oswaja z bólem, ale niczego nie leczy. Straciłem strach przed śmiercią. Śmierć wydaje się nam czymś przerażającym, ale jak jej dotkniemy, to przerażenie znika.
Monika: Mnie ciągle się wydaje, że wszystko mi się przyśniło… Gdyby nie śmierć taty, chyba nie miałabym w sobie tyle odwagi, żeby zacząć śpiewać, pokazać się publiczności. Bardzo mocno do mnie dotarło, byłam wtedy jeszcze przed obroną licencjatu, że jednego dnia jesteśmy, a drugiego nas nie ma. I że jeżeli czegoś bardzo chcemy, o czymś marzymy, to nie powinniśmy tego odkładać na później, bo tego później może nie być. Drugi raz się nie urodzę. Pomyślałam: Jak nie teraz, to nigdy. I na razie odkładam magisterkę, robię to, co zawsze chciałam, co jest dla mnie w życiu najważniejsze.
Cały wywiad w najbliższym numerze dwutygodnika VIVA!