Reklama

Są nierozłączni. Od 40 lat trwają u swojego boku w tych dobrych, a także trudnych momentach. Barbara i Marek Torzewscy są w sobie niezmiennie zakochani. „Naprawdę nic mi więcej nie potrzeba, bo Marek obdarował mnie sobą i to najpiękniejszy prezent”, mówi Barbara Torzewska w rozmowie z Krystyną Pytlakowską. „Nie wiedziałam, jak naszą miłość określić, bo nie chcę używać banalnych słów. Ale gdy mąż mówi, że da mi prezent na imieniny, a ponieważ nie miał czasu go kupić, zrobi dla mnie sto pompek, to myślę: Tylko Marka stać na taki pomysł”, zwierza się aktorka. Barbara i Marek Torzewscy mają za sobą trudny czas. Choroba zaatakowała nagle. Artysta zmagał się z rakiem, wstydził się, że go to spotkało. Zamknął się w sobie, nie odzywał się do nikogo, nie chciał się leczyć. Żona i córka go uratowały. „Bliscy i rodzina w takich sytuacjach są bohaterami”, mówi światowej sławy tenor. Barbara i Marek Torzewscy przeszli ciężką próbę. Jak to wpłynęło na ich związek?

Reklama

Oboje jesteście romantykami.

Marek Torzewski: To prawda. I to jest cudowne. Romantyzm związany jest z dobrą energią. Nawet pomaga chorować na siebie. I między nami tak właśnie jest.
Barbara: Masz taką piosenkę „Nie ma leku na miłość”: „Jestem znów chory, chory znów na ciebie”. Autorem słów jest Andrzej Mogielnicki z Budki Suflera.

Wasza córka Agata urodziła się równo dziewięć miesięcy po ślubie.

Barbara: Kiedy się pobieraliśmy, nie byliśmy pewni, czy jestem w ciąży. Nasza decyzja więc nie była podyktowana oczekiwaniem na dziecko.
Marek: Agata jeszcze bardziej nas połączyła. Stworzyliśmy fantastyczną dziewczynę. Cudowną matkę, utalentowaną artystkę. Była naszym dopełnieniem. I w dodatku lubi śpiewać.
Barbara: Poszła drogą artystyczną. Zresztą wszędzie z nami jeździła po całym świecie, obserwowała, słuchała, rozróżniała instrumenty. Nie chcieliśmy jej niczego narzucać, choć sugerowaliśmy, że zawód artysty bywa niestabilny. Skończyła więc studia ekonomiczne i założyła rodzinę. Ma dziecko, naszego wnuka Tomka, ale z czasem sprawy artystyczne stały się jej pasją, pracuje w zawodzie ekonomicznym, ale występuje i śpiewa. Może kiedyś te role się odwrócą.

W „Królach świata” występujecie we troje. Pani, Marek i Agata.

Barbara: Bo ja nie zrezygnowałam z zawodu, tylko przystopowałam. Na początku dużo grałam w teatrze, ale kiedy Marek dostał propozycję angażu w Operze Królewskiej w Brukseli, byłoby nierozsądne, gdyby z mojego powodu zrezygnował z kontraktu. Wyjechałam więc razem z nim. Postanowiłam zająć się domem, dzieckiem i pomagać Markowi. I to nie było żadne poświęcenie.
Marek: Gdybyś ty dostała propozycję z Hollywood, naturalnie pojechałbym razem z tobą. Nasze życie składa się z prostych zasad: miłość, zaangażowanie w miłość i bycie razem. I dzięki temu jesteśmy już 40 lat ze sobą, również dlatego, że musimy być razem w każdym momencie naszego życia.

Zwłaszcza gdy na człowieka spada ciężka choroba.

Marek: Myśmy to właśnie przeżyli. Choroba spadła na mnie znienacka. Teraz zupełnie inaczej patrzę na świat i na ludzi. Zmieniłem się. Pojawiła się u mnie wiara w cuda. Zresztą nie chcę o tym mówić, ale gdybym zdecydował się wtedy na operację, może bym przeżył, a może nie. Ale na pewno nie mógłbym wykonywać swojego zawodu. Zrezygnowałem więc z zabiegu, chociaż mnie na niego namawiano. Teraz mogę już na spokojnie o tym rozmawiać, bo minęły cztery lata, a ja żyję i rak się wycofał. Ale kiedy zachorowałem, znalazłem się w zupełnie innym świecie, jakby w jakiejś malignie. Stałem się obojętny na wszystko, na wszystkich, na cały świat. To najgorsze, co może człowieka dotknąć. Przez półtora miesiąca nie odzywałem się do nikogo, nawet do Basi. I to jej zasługa, i naszej córki Agaty, że mnie z tego stanu wyciągnęły.

Czytaj też: Marek Torzewski o chorobie: „Znalazłem się w zupełnie innym świecie. Przez półtora miesiąca nie odzywałem się do nikogo”

OLGA MAJROWSKA

W jaki sposób?

Marek: Miały bardzo dużo cierpliwości i wyrozumiałości. Nie pozwalałem Basi nikomu mówić, że jestem chory i coś ze mną nie tak, a cały ten czas pamiętam jakby przez mgłę. A jednak nasza skała, nasza opoka, stoi i trwa. Żona i córka wyciągnęły mnie jakoś z tego marazmu.
Barbara: To był najtrudniejszy okres w moim życiu i w małżeństwie. Marek prawie tego nie pamięta, ale było to coś strasznego. I nadal mówienie o tym jest dla mnie bardzo trudne. Wtedy odnosiłam wrażenie, że nic dla Marka nie znaczę. Prosiłam: „Mareczku, zrób to dla mnie”, a on się nie odzywał, był gdzieś daleko, nieobecny. To nie był mój Marek. Myślałam, że oszaleję. Schował mi wszystkie telefony komórkowe, żebym nikomu nie opowiadała o tym, co się z nim dzieje. Chciał to zachować w tajemnicy. Rozumiem, czuł się inwalidą, a zawsze był taki mocny jak dąb. Silny mężczyzna, na którym można się oprzeć. Czasami po cichu z kimś rozmawiałam, bo nie wytrzymywałam tej presji. Nie mogłam wychodzić z domu, choć nie było jeszcze pandemii. A gdy czasami odkrył, że komuś coś opowiadam, zabierał mi telefon, niegrzecznie odzywając się do mojego rozmówcy.

Pani mąż nie chciał mówić głośno o swojej chorobie, bo powiedzenie o niej publicznie było jakby przyzwoleniem na chorowanie.

Marek: To bardzo trafna myśl. Ja się po prostu tej choroby wstydziłem. Nie bałem się jej, tylko byłem zażenowany, że coś takiego mnie spotkało.
Barbara: Żaliłam się przed Bogiem, modliłam się. Musiałam ukrywać uczucia przed wszystkimi. A kiedy ktoś dzwonił do Marka, on nie chciał z nim rozmawiać i mówił to wprost. Większość przyjaciół się wtedy obraziła, a ja pomyślałam: Oto jacy jesteście. Nie rozumiecie, w jakim Marek jest położeniu, obrażacie się na niego, a on przecież walczy o życie. Byłam na wykończeniu, szczególnie że Marek nie chciał pomocy. Nie chciał nawet, żebym pojechała z nim na pierwszą chemię. Mówiłam: „Chcę być przy tym, wspierać cię”. Nie spałam, sprawdzałam, czy on w nocy oddycha, czy wziął lekarstwa. Opowiadamy tu o naszej wspaniałej miłości, ale podczas choroby był innym człowiekiem. Pomyślałam, że ja nie mogę podupaść na zdrowiu, chociaż zaczęły mi dokuczać straszne bóle głowy. Muszę pokazać, że jestem silna i odważna, i że potrafię utrzymać w tajemnicy to, co się z nim dzieje. Przeżyłam miesiące izolacji, jakby jakiegoś więzienia. Na ogół się o tym nie mówi, a przecież powinniśmy wiedzieć, jak rodzina przeżywa chorobę kogoś bliskiego i że trzeba się nad nią pochylić i jej pomóc.
Marek: Bliscy i rodzina w takich sytuacjach są bohaterami. Córka i żona walczyły, żebym brał leki.

Przecież Pan nie chciał się leczyć.

Marek: Nie chciałem, bo było mi to obojętne.
Barbara: Przełom nastąpił, gdy powiedziałam Agacie, że musimy działać. Córka do nas przyjechała.
Marek: Do dziś pamiętam, jak siedziałem na kanapie, a Agata mówi: „Tato, coś mi obiecałeś”. Spojrzałem na nią pytająco. „Wiesz, że chcę wyjść za mąż”. „Wiem”, odpowiedziałem. „I obiecałeś mi, że zaprowadzisz mnie do ołtarza. Wstawaj więc i zaczynaj się leczyć”. Wtedy przeszedłem katharsis. Poleciały mi łzy,
coś we mnie pękło. Położyłem się spać, a rano mówię do Basi: „No to zaczynamy”. I pojechaliśmy na tę chemię. Agacie będę wdzięczny do końca życia. Uratowała mnie.

Co się dzieje ze związkiem po tak ciężkiej próbie?

Marek: Było mi wstyd, że się tak zachowałem. Ale to nie byłem ja. Do dziś mam wyrzuty sumienia.

OLGA MAJROWSKA

Żona Panu wybaczyła.

Barbara: Nie mam do Marka żalu, cieszę się, że wrócił i że pozwolił sobie pomóc. Poruszyłam niebo i ziemię, znalazłam najlepszych profesorów, ale on nie chciał z tego korzystać. To był złośliwy rak, tylko że w fazie początkowej, i został zaatakowany eksperymentalną metodą – chemią i radioterapią. Lekarze dawali 10 procent szansy, że mąż przeżyje. Ale mówili: „Uczepimy się wszystkiego”. A po jakimś czasie się okazało, że guz się zmniejsza. Mijają już cztery lata. Marek cały czas jest pod kontrolą, a guz się w ogóle wycofał. Inni pacjenci otrzymali też nadzieję. Ta metoda leczenia została wdrożona również w innych szpitalach.
Marek: Musiałem napisać oświadczenie, że nie wyrażam zgody na operację, bo żaden lekarz nie chciał podpisać się pod tym eksperymentem. I udało się.

Co Pan zaśpiewał po chorobie?

Barbara: Zaśpiewałeś na koncercie w Poznaniu jeszcze w trakcie choroby. To było coś niesamowitego. Zaśpiewałeś tak cudownie, że ja jeszcze u ciebie takiego wykonania nie słyszałam. Marek był słaby, po lekach, a na koncercie dał takiego czadu, że nikt by nie pomyślał, że to ciężko chory człowiek. Później miałeś koncert w kościele, jakby dziękując Bogu za swój talent. A teraz ludzie piszą: „Marek, ty musisz żyć. Musisz śpiewać. Chcemy ciebie słuchać”. A ja jestem szczęśliwa, gdy mąż śpiewa, i widzę jego szczęście. Marek śpiewa duszą. A po spektaklu podpisywał przez trzy godziny płyty i ludzie widzieli, jak on ich kocha i szanuje.

Sprawdź też: Jarosław Bieniuk: „Nie można skasować z pamięci ostatnich godzin, gdy odchodziła, a ja trzymałem ją za rękę”

Cały wywiad w nowym numerze VIVY! Magazyn dostępny w punktach sprzedaży w całej Polsce od 22 września.

OLGA MAJROWSKA

Reklama

Mateusz Stankiewicz

Reklama
Reklama
Reklama