Reklama

Film „Nic na siłę”, który dzisiaj ma swoją premierę w serwisie Netflix, zapowiadany jest jako jej wielki powrót. Anna Seniuk zachwyca tam nie tylko niepowtarzalnym talentem, ale też pogodą ducha i formą fizyczną. Aktorka opowiedziała nam w marcu o kulisach pracy na planie zdjęciowym, miłości do Podlasia i wnuków oraz wróciła pamięcią do czasów, gdy grała w Czterdziestolatku.

Reklama

[Ostatnie odświeżenie 17.11.2024]

Karol Sowa, viva.pl: „Nic na siłę” zapowiadany jest jako Pani wielki powrót. Jak się Pani czuje w filmie pełnometrażowym?

Anna Seniuk: Byłabym szalona, gdybym nie przyjęła tej roli. Produkcja już od samego początku wydawała się niezwykle interesująca. Rzeczywiście, nigdy nie byłam wielką gwiazdą filmową, pierwszoplanową. Ale dzięki Bogu miałam możliwość zagrania w wielu wspaniałych produkcjach u wybitnych reżyserów, takich jak: Janusz Kondratiuk, Andrzej Kondratiuk, Andrzej Wajda czy Witold Leszczyński. Natomiast to było zaledwie kilka, może kilkanaście filmów, które były dla mnie niezwykle ważne. Zrobiłam też monodram, nauczyłam się na pamięć ponad godzinnego tekstu. Bardzo mi się to spodobało, ponieważ nigdy wcześniej tego nie robiłam. Na początku bałam się, że nie będę się do tego nadawała, lecz reżyser powiedział: „Co się stanie, jak się nie uda?”. Pomyślałam: „Rzeczywiście. Zresztą w moim wieku, jak się nie uda, to nic się nie stanie”. Mam też ten przywilej, że nie muszę się z nikim ścigać, ani o nic walczyć.

W tym roku obchodzę też 60-lecie pracy artystycznej. Przypomnę tylko, że zaczęłam pracować w wieku 21 lat, i jeszcze nie mam czasu, żeby pójść na emeryturę. To, że ktoś sobie teraz o mnie przypomniał, uznaję za cud. Film „Nic na siłę” Bartosza Prokopowicza, który teraz do mnie przyszedł, traktuję więc jako dar od losu.

Co Panią najbardziej przekonało?

Bohaterka jest w moim wieku, więc chciałam spróbować się z nią utożsamić. Były pewne różnice, takie jak: odwaga czy wyzwanie. Ja zawsze byłam spokojna, introwertyczna i grzeczna zarówno w tym zawodzie, jak i w życiu prywatnym. Pomyślałam więc, że jest to wspaniały projekt. Im postać bardziej odbiega od charakteru aktora, tym lepiej. Bo nie o to chodzi w tym zawodzie, żeby grać siebie. Kto by chciał oglądać Annę Seniuk przez 60 lat? (śmiech). Zawsze wybierałam produkcje, tak by odbiegały chociaż trochę ode mnie. Przykładem jest właśnie „Czterdziestolatek”, „Czarne Chmury”, „Panny z wilka”, czy „Konopielka”. Staram się zaskakiwać widzów, jeżeli los na to pozwoli. Ta rola była więc idealnie trafiona.

Czyli rola Haliny znacznie odbiega od Pani charakteru? Czy Pani też jest szaloną babcią, która bez oporów wsiądzie na traktor, by rozbawić wnuki?

Jeśli chodzi o zabawę z wnukami, staram się być szalona. Nie jestem babcią w kapciach, która siedzi na kanapie i robi drutach. Nie umiem tego (śmiech).

Wspomniała Pani, że w tym roku obchodzi 60-lecie pracy artystycznej. Czy tę produkcję traktuje wyjątkowo z tego powodu?

Nie oglądam się wstecz. Nie jest to też podsumowanie mojego życia, a wręcz zaczynam nowy etap. Bardzo się cieszę z mojego wieku. Nie zamierzam robić żadnych operacji, nie chce się odmładzać. Wydaje mi się: im będę starsza, tym więcej będę miała propozycji. Uważam, że teraz nie będzie brakowało dla mnie ofert pracy i fajnych wyzwań. Zresztą bohaterka mojego monodramu, o którym wcześniej wspomniałam - „Życie Pani Pomsel” ma 102 lata. Ja muszę doskoczyć do tego wieku, prawdę mówiąc, bo jestem za młoda na tę rolę (śmiech). Inna bohaterka, którą grałam, miała ponad 90 lat. To są najciekawsze postacie, z wielkim bagażem doświadczeń.

Jeśli chodzi o ten film, to jest niezwykle interesujący, bo niesie ze sobą wiele emocji. Na początku wydaje się, że jest to komedia, lecz potem okazuje się, że pod tą skorupą kryją się prawdziwe dramaty. Miejscem akcji jest Podlasie, wypełnione cudownymi krajobrazami, wschodami i zachodami słońca, lecz za tym pięknem natury kryje się coś więcej. W filmie „Nic na siłę” nie brakuje wątków miłosnych i perypetii rodzinnych. Najważniejsze jednak jest samo przesłanie. Przede wszystkim produkcja pokazuje, jak młode pokolenie wybywa z rodzinnych miejsc, zaś ich najbliżsi za wszelką cenę dbają o swoją kulturę, tradycję oraz ziemię, na której się wychowali. Halina ściąga swoją wnuczkę na wieś. I choć jest bardzo dzielna i aktywna, potrzebuje jej wparcia, ale też za nią tęskni.

Ma Pani jakieś plany i marzenia zawodowe?

Nie, moje życie było bogate w ciekawe propozycje. Nigdy nie miałam czasu, ani ochoty, by o czymś marzyć. Od wielu lat gram w teatrze, zaś przez 30 lat pracowałam w szkole teatralnej ze studentami, od których wiele się nauczyłam. Pochodzę też z rodziny nauczycielskiej, ponieważ mój dziadek i rodzice byli nauczycielami. Zostało mi to zapisane w genach. Oczywiście były chwile przestoju, z różnych powodów. Ale w tamtym czasie zawsze sobie powtarzałam: „Im mniej gram, tym więcej żyję”.

CZYTAJ TEŻ: Zmagał się z własnymi demonami, niemal stracił rodzinę. Zenon Laskowik za popularność zapłacił wysoką cenę

Anna Seniuk, Artur Barciś, film "Nic na siłę" - film Netflixa

imgjrRYU3-1493edf
Netflix/Materiały prasowe

A kiedy Pani poczuła, że chce związać swoją przyszłość z aktorstwem?

Uważam, że los tak chciał. Na początku nie wydawało mi się, że mam predyspozycje do tego zawodu. Pamiętam, że kiedyś powiedziałam wiersz swojej polonistce, która namówiła mnie, żebym poszła do szkoły aktorskiej. Posłuchałam jej i później wszystko zaczęło nabierać tempa. Ja jednak planowałam iść na historię sztuki, a następnie zostać konserwatorem sztuki i prowadzić ciche, spokojne, zamknięte w muzeum życie.

Żałuje Pani udziału w jakiś produkcjach?

Oczywiście są lepsze i gorsze projekty. Nie zawsze będziemy zdobywać laury. Musimy kiedyś spaść z konia, żeby się nauczyć na swoich błędach. Mam role, o których wolę nie wspominać, ale jest też taka, z której jestem bardzo dumna, do której nie mam żadnych zastrzeżeń.

Mogłaby Pani zdradzić jaka?

Rola bodajże z 1976 roku. Zrobiłam ją z Maciejem Wojtyszko, który wyreżyserował „Pchłę Szachrajkę” Jana Brzechwy. To była prawdziwa bomba. Grali tam wówczas: Marian Kociniak, Barbara Wrzesińska, Joanna Szczepkowska, Janusz Gajos, który wcielił się w szerszenia, zaś Krzysztof Kowalewski wykreował słonia. Trafiła nam się wyśmienita obsada. Staraliśmy się wykonać naszą pracę jak najpiękniej i najcudowniej. Później reżyserowałam „Pchłę Szachrajkę” w Teatrze Powszechnym, w Studio Lutosławskiego z muzyką, a następnie w Operze Wrocławskiej. Natomiast w Teatrze Narodowym zagrana została ponad 200 razy i wciąż można ją obejrzeć. To jest moja perełka.

A jak Pani z perspektywy czasu wspomina „Czterdziestolatka”?

Nikt się nie spodziewał, że ten serial wywoła takie emocje wśród telewidzów i przejdzie do historii. Pamiętam, że nawet mieliśmy wątpliwości, że możemy zostać zaszufladkowani. Tłumaczyliśmy sobie, że to zaledwie 21 odcinków, więc nie powinniśmy.

21 odcinków, a jak się zapisało w historii.

Dokładnie. Nie liczy się ilość, a jakość. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, że ten serial będzie aż tak ważny. Teraz odbierany jest jako dokument epoki. Budowała się wówczas trasa, widzowie obserwowali to na bieżąco. Sama oglądając „Czterdziestolatka” po latach, przyznałam, że wykonaliśmy kawał dobrej roboty.

CZYTAJ TEŻ: Dla tańca poświęcił życie osobiste. Dziś Robert Kochanek żałuje, że nie miał czasu na rodzinę

Anna Seniuk, Artur Barciś, film "Nic na siłę" - film Netflixa

img9SPGFc-fcbe9ab
Netflix/Materiały prasowe

Piękne jest również to, że młodzi ludzie poznają ten serial i zapamiętują dialogi.

„Kobieta pracująca”, czy „Góra do dołu, dół do góry” (śmiech). Z wielkim podziwem patrzę na moich kolegów. Gdy spotykaliśmy się na planie, nie myśleliśmy o tym, że niedługo potem ktoś z nas może zostać nazwany wybitnym artystą. Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, że mam tak utalentowanych kolegów, widzę to po latach.

A jak Pani wspomina współpracę z Irenę Kwiatkowską?

Miałam z nią okazję wielokrotnie współpracować, między innymi w Kabarecie Dudek. Muszę powiedzieć, że do dziś ją wspominam i w sercu zachowałam wszystkie rady od niej. Była bardzo ciepła i mówiła mi wszystko, co później przydało mi się w życiu. Irena Kwiatkowska była niezwykle pracowitą osobą. Gdy z innymi artystami czekałam za kulisami na swoje wejście, niekoniecznie skrupulatnie zapoznawałam się ze scenariuszem. Zaś nigdy nie widziałam Pani Ireny, żeby bezczynnie siedziała. Zawsze miała tekst, którego się uczyła. Gdy widziała, że jestem wolna, mówiła: „Chodź, posłuchaj, czy dobrze mówię”. I ona w ten sposób się uczyła. Obserwowała też moją reakcję. Zwróciłam się wtedy do niej: „Pani Ireno, Pani już tyle umie, a jeszcze się Pani uczy”. A ona mi odpowiedziała: „Im jestem starsza, tym więcej muszę się uczyć, żeby nikt mi nie zarzucił, że stanęłam w miejscu. Muszę być lepsza”.

Czyli wiele Panią nauczyła?

Szczególnie utkwiło mi w głowie jedno zdanie: „Nigdy nie patrz do tyłu. Gdybym ja żałowała wszystkich ról, które zagrałam, to nie mogłabym wykonywać tego zawodu. Idź zawsze do przodu”.

A jak Pani wspomina Pana Andrzeja Kopiczyńskiego?

To był mój idealny mąż. Najlepszy ze wszystkich, a miałam jednego (śmiech). Nie mogę powiedzieć złego słowa na niego. Nie wiem, co na to jego żony, ale my stworzyliśmy idealną parę zarówno na planie, jak i poza nim (śmiech).

Wracając jednak do najnowszej produkcji Netflixa. W filmie nie brakuje scen, w których wsiada Pani za kierownicę traktora. Nie obawiała się Pani?

Nie. Już lekki kurs miałam w filmie „Bilet powrotny”, ale tam jeździłam na zupełnie innym traktorze. Swoją drogą, w tym filmie bardzo ciężko chodził i nie mogłam nacisnąć sprzęgła. Poza tym miałam za krótkie nóżki (śmiech). Musiałam wstawać, żeby cokolwiek wcisnąć, a to było bardzo trudne. Panowie z produkcji jednak przywiązali spory klocek do sprzęgła, dzięki czemu mogłam bez problemu jeździć. Ale od samego początku mówiłam, że sama chce usiąść za kierownicą i tego się trzymałam.

CZYTAJ TEŻ: Trzy razy wychodziła za mąż, jej dzieci mają różnych ojców. Marta Kaczyńska z obecnym mężem nie mieszkała nawet po ślubie

Anna Seniuk, film "Nic na siłę" - film Netflixa

imgidQE3L-f708365
Netflix/Materiały prasowe

A jak się Pani pracowało ze zwierzętami?

Wspaniale. Kocham zwierzęta. Wychowałam się w czasach, w których one były z nami zżyte i odgrywały ważną rolę. W dodatku mój ojciec był przyrodnikiem, biologiem. Zawsze zabierał mnie i siostrę do lasu, bo znał wszystkie drzewa. Gdy teraz chodzę na spacer z wnukami, imponuję im wiedzą, którą przekazał mi ojciec. Przy takich okazjach mówię do nich: „Patrzcie, tutaj jest grab, zaś tam jest lipa”. W dodatku potrafię rozpoznać tropy zająca na śniegu. Tata starał się nas wychować na osoby, które szanują naturę, a przede wszystkim zwierzęta. On był też kierownikiem szkoły rolniczej, w której znajdowała się stajnia. Ja tam chodziłam po mleko, więc powoli oswajałam się z cielęciem, krówką, końmi. Nie wspomnę już o skakaniu po drzewach (śmiech). Przyjmując tę rolę, wróciłam pamięcią do dzieciństwa, gdy mieszkałam w Małopolsce.

W filmie widać, że jest Pani niezwykle ciepłą babcią, która bardzo tęskni za swoją wnuczką. Jak Pani wspomina swoich dziadków i dzieciństwo?

Mówiąc krótko: było dość dramatyczne. Nie mam ciepłych wspomnień. Oczywiście byłam zaopiekowana przez rodziców, ale z racji tego, że zostaliśmy wypędzeni ze Wschodu, zaczęła się tutaj tułaczka. Dziadek zmarł parę tygodni po przyjeździe na teren Małopolski. Babcię natomiast nazywaliśmy smutną babcią. Z powodu nostalgii i rozpaczy powoli gasła, aż odeszła. Nie pamiętam jej dokładnie. Zawsze siedziała w swoim pokoiku. Na pewno była miła i kochana.

Dzieciństwo kojarzy mi się też z częstą zmianą szkoły. Nieustannie poznawałam nowe miejsca i ludzi. Wojna więc bardzo wpłynęła nie tylko na mnie, ale też najbliższych. Dopiero po zamieszkaniu z rodzicami w Krakowie, wszystko się zmieniło. Byłam tam od 15 do 30 roku życia i to był najcudowniejszy okres w moim życiu. Tak jak teraz to Podlasie, w którym kręciliśmy film.

A jak się Pani pracowało na Podlasiu, bo to jest urokliwe miejsce.

Podlasie było głównym bohaterem tego filmu. Nie my – aktorzy czy zwierzęta, a właśnie Podlasie. To nie było tylko tło, to było życie naszych postaci. W końcu wnuczka, która przyjeżdża do babci, gdzieś z tyłu głowy czuje, że to jest jej miejsce na ziemi. Zresztą ona kocha to gospodarstwo, bo w pewnym momencie babcia zostawia ją samą. Podlasie więc jest we wszystkich kadrach naszego filmu: zaczynając od scen w stajni czy kuchni, kończąc na podwórku i lesie. To czas, piękno, oddech, świat, który już minął. Po prostu utopia. I choć wszyscy pracowaliśmy, czuliśmy, że zatrzymaliśmy się w pewnej kapsule czasu. Zawsze, jak o tym miejscu wspominam, mam dreszcz na całym ciele.

A bliższe Pani sercu jest Podlasie, czy Warszawa?

Staram się dzielić ten czas. Nie mogę powiedzieć, że nie lubię życia w Warszawie. Pęd, adrenalina, próby generalne, premiery i praca nieustannie mi towarzyszą, kocham to. Usiłuję jednak znaleźć swój drugi świat. Nie chce, żeby tylko stolica była moim jedynym miejscem na ziemi. Już od dziewczęcych lat wiedziałam, że teatr i świat artystyczny zawsze będą mi towarzyszyć. Moje koleżanki jeszcze na studiach mówiły mi taki mit: „Pamiętaj, aktorka nie może mieć dzieci, musi się poświęcić”. Gdy zaszłam w ciążę, były w szoku, że rzucam zasady. Ja jednak zawsze czułam, że oba światy można podzielić. Gdy byłam młodą dziewczyną, jeździłam konno, czy na nartach. Zdobyłam też patent żeglarza i chodziłam po górach. Uważam, że tych światów nie trzeba rozdzielać. Jeśli żyję w świecie artystycznym, muszę mieć miejsce, w którym naładuję baterię.

A więc ma Pani swój azyl?

Na pewno jest to Podkarpacie. Co prawda, jest ono daleko, ale zawsze tam jeżdżę na wakacje. Od niedawna jednak odpoczywam na Milanówku, gdzie jest cisza, ćwierkające ptaki i kury.

Film „Nic na siłę” już jest dostępny w serwisie Netflix. Zachęcamy do obejrzenia.

CZYTAJ TEŻ: Zbigniew Ziobro stanął przed kamerami. Stan zdrowia polityka zaniepokoił telewidzów

Anna Seniuk, Viva! 25/2012, Grzegorz Małecki, Viva! 25/2012

img8EBASj-76fc838
Olga MaJrowska
Reklama

[Tekst opublikowany na Viva Historie 01.04.2024 r.]

Reklama
Reklama
Reklama