„Nie ma się co mizdrzyć i podlizywać widowni’’. Niezwykle szczera rozmowa z Anną Marią Jopek
- BEATA NOWICKA
1 z 7
Z płytą „Minione” wróciła po sześciu latach. Mapa jej „nieobecności” jest niezwykła: grała w deszczu na plaży w Bari, w katedrze w Edynburgu śpiewała przez miesiąc, każdej nocy. W spektaklu „Czas kobiety” sama musiała pochować się w trumnie, w Miami robiła 50 basenów, żeby uciszyć swoje demony. Mówi: „Moi synowie zaraz kończą liceum. Powoli dochodzę do mojej wolności. Już mogę!”. Anna Maria Jopek w przejmującej rozmowie z Beatą Nowicką.
- Z płytą „Minione” wracasz po sześciu latach przerwy. Zaskoczyło mnie to. Nie zdawałam sobie sprawy, że na tak długo zniknęłaś.
Mnie też to zaskoczyło. Sześć lat temu wydałam trzy płyty jednego dnia. Podejrzewam, że gdybym wydawała je rok po roku, zapełniłabym ten czas. Ale jestem bardzo niecierpliwa. Poza tym mam wrażenie, że wszystko, co robię w danym momencie, określa mnie tylko w tym momencie. Chwilę później jestem już kompletnie kimś innym i nie mogę w imię tego, kim jestem obecnie, pokazywać coś, co zrobiłam rok, dwa, trzy lata wcześniej.
– Gdybyśmy zrobiły mapę Twojej „nieobecności”, to gdzie byłaś przez ten czas?
W tak wielu miejscach, że nie sposób wymienić je jednym tchem. Szukałam… Grałam dużo koncertów w przeróżnych miejscach, nawet na plaży w Bari z Portugalczykami. Raptem zaczyna padać, za plecami masz morze, przed sobą ścianę deszczu. Włosi nie potrafią moknąć, są zagubieni, nie wiedzą, co ze sobą począć, a ja gram muzykę z Portugalczykami. Surrealizm. Albo w cudownej Japonii z Makoto Ozone – genialnym pianistą, który otworzył przede mną najwspanialsze sale w tym kraju. Nie zapomnę, gdy stanęłam na deskach opery w Tokio. Pstryk palca na scenie rezonował na drugim balkonie z tą samą precyzją. To był szkliście odwzorowany dźwięk. Stałam tam i płakałam z zachwytu. Poraziła mnie ta doskonałość akustyczna. Takich doświadczeń było mnóstwo. Wynikało z nich jedno, że w życiu, w muzyce chodzi o coś więcej.
– Ale co to „coś więcej” dla Ciebie znaczy?
Coś, czego nie umiem precyzyjnie nazwać. Metafizyka? Misyjność? Absolut? W muzyce, jak w każdym innym zawodzie, „powołanych” jest kilku, a cała reszta próbuje coś ugrać: zarobić, zrobić karierę, powywyższać się nad resztą. Jest dużo interesu, mało sacrum. I to mi zaczęło doskwierać. Może nie jest to temat do kolorowego magazynu, ale pojawia się wołanie o coś głębokiego, co może ciebie odmienić i wszystko dookoła. Wierz mi, sztuka może mieć wielką sprawczą moc, możesz jej doświadczyć, nawet nie wychodząc z pokoju.
2 z 7
– Na przykład?
Możesz sobie włączyć film „21 gramów” Alejandro Iñárritu i powiedzieć: „Film powinien być tylko taki. Powinien mnie zawsze tak mocno trzepnąć”. Kocham to, że tam jest prawdziwy człowiek, z krwi i kości. Nie jakiś upozowany, lukrowany plastik, tylko człowiek, który ma serce, duszę i stawia pytania, walczy i szuka tego, co jest sensem. Wiesz, co jest naprawdę dziwne?
– Nawet nie będę się domyślać.
Że przez ostatnie lata nieustająco musiałam tłumaczyć się dziennikarzom z tego, że nie śpiewam przebojów. A ja w ogóle nigdy nie byłam na to zaprogramowana. Kiedy zaczynałam uczyć się muzyki, mając siedem lat, nie myślałam o tym, że jestem od „robienia przebojów”. Czyli czego tak naprawdę? Jakie są kryteria? Coś, co spodoba się wszystkim? A może ja nie chcę działać szeroko, może ja chcę działać bardzo wąsko? Ludzie sukces mierzą jedną miarą i jeśli nie spełniasz ich kryterium…
– …nie istniejesz.
No właśnie. Nigdy w życiu nie chciałabym być Beyoncé. Beyoncé jest wspaniała i daje szczęście milionom ludzi na świecie, ale ja bardzo chętnie byłabym Mariną Abramović. Po prostu gdzie indziej szukasz tego, co dla ciebie jest istotą, i zadajesz inne pytania. Teraz ci powiem, co jeszcze robiłam w czasie tych sześciu lat. Spotkałam w Jeleniej Górze Grzegorza Brala. Już wcześniej zachwycałam się Teatrem Pieśń Kozła, bo uważałam, że mają siłę rażenia dzięki prawdzie, bezkompromisowości, śpiewaniu z trzewi. Po jakimś swoim koncercie spotkałam Grzesia i mówię: „Grzesiu, tak strasznie chciałabym się od was pouczyć, może byś mnie zabrał do siebie na warsztaty?”. Grzesio
popatrzył na mnie i powiedział: „To jest zły pomysł. Przyjdź do pracy”. I ja się zwolniłam z estrady na ładną chwilę i zatrudniłam w Teatrze Pieśń Kozła.
3 z 7
– Podziwiam Cię, bo wychodzenie poza swoje ograniczenia, przyzwyczajenia, interesy nie jest dzisiaj modne. A Tobie się chce, masz odwagę. Pakujesz walizkę i jedziesz.
Przeniosłam się do Wrocławia na długie tygodnie, co jakiś czas dojeżdżałam do domu. Mieszkałam przy rynku, pracowałam w trybie od 10 do 10, wracałam na czworakach po próbach, bo to był taki trening mentalno-fizyczny, kompletnie przenicowujący. I po tym doświadczeniu pojechaliśmy na miesiąc do Edynburga grać nocami w katedrze św. Idziego. Mieszkałam wtedy w komunie, bo oni żyją w komunie, co też jest niezłym przeżyciem. Życie w komunie, gdzie o trzeciej nad ranem próbujesz pójść do toalety i okazuje się, że kolega artysta leży w wannie i, niestety, nie możesz skorzystać z łazienki, jest bardzo dyscyplinujące. W Edynburgu jedna rzecz mnie olśniła – pracowaliśmy tam co noc. Nigdy nie gram koncertów co noc, ponieważ uważam, że moja fizyczno-psychiczna predyspozycja pozwala mi grać trzy noce z rzędu. W czwartej muszę mieć day off, taki jest mój limit.
– I zobaczyłaś, że nie ma żadnych limitów?
Otóż to. W projekcie „Return to the Voice” nie występują żadne instrumenty. To jest śpiewanie a capella – głosy są wszystkim. Byłam jedną z dwunastu. Takie chóralne śpiewanie w języku gaelickim, który jest jednym z najstarszych, odwołuje się do czegoś pierwotnego w tobie. To była mocna lekcja. A jeszcze trzeba wiedzieć, że życie w Szkocji jest dla mnie trudne, bo tam w ogóle nie ma światła. To był sierpień, tak strasznie bezsłoneczny, deszczowy i zimny, że moja przyjaciółka, która przyjechała do mnie na premierę, przywiozła mi z Warszawy puchówkę! W środku lata (śmiech). Było tak ciemno, że po miesiącu, gdyby nie to, że codziennie śpiewałam, po prostu umarłabym.
– Zamiast tego wróciłaś do Warszawy wzmocniona.
I pomyślałam sobie: to było bardzo rozwijające, pora iść dalej. Kocham pisać i sama organizować swoją przestrzeń w muzyce. Zaczęłam marzyć o czymś, czego nie umiałam wtedy nazwać, ale umiałam przeczuć. Że muszę znów się urwać i poszukać gdzie indziej. I jesteśmy w trasie, jadę z moją menedżerką Joasią busem w Portugalii, świeci słońce, niby jest bosko, ale ja cały czas jestem na jakimś nienazwanym głodzie artystycznym. Opowiadam o tym, jak mi ciąży ta estrada i mówię: „Wiesz, znam tylko jedną osobę, która umiałaby mi pomóc i natchnąć do działania. To jest pan Leszek Mądzik”. Za każdym razem, gdy widziałam jego spektakle-obrazy, byłam przenicowana ich siłą duchową. I dalej marzę sobie: strasznie chciałabym spotkać Leszka Mądzika. Wiesz, co było w tamtym momencie najbardziej zaskakujące?
4 z 7
– Nie wiem. Że Joasia go zna?
Że ona ma do niego numer telefonu! Natychmiast do niego zadzwoniłyśmy, co było zabawne, bo nie znam pana. Pan jest legendą polskiego teatru, a ja mówię: „Dzień dobry, jestem piosenkarką, nie mam do pana żadnej konkretnej sprawy, ale chciałabym, żeby spotkał się pan ze mną na kawie. Chciałam porozmawiać. Może pan mógłby mi doradzić, pomóc, może powiedziałby pan coś, co dla mnie wszystko zmieni. Ja po prostu wiem, że muszę się do pana zgłosić, bo jestem, proszę pana, pod ścianą. Nie umiem tego do końca wytłumaczyć, ale czułam, że musiałam pana znaleźć”. Na szczęście Leszek jest taką osobą, która w ogóle nie uznała tego za dziwaczne. Myślę, że on uznał, że tak miało być. Że to część naturalnego scenariusza życiowego. Umówiliśmy się na kawę na lotnisku Okęcie, bo oboje wtedy cały czas fruwaliśmy po świecie. Kiedy czekałam tam na niego, raptem uświadomiłam sobie, że przecież nie wiem nawet, jak wygląda. Znałam jego dzieło, człowieka – nie. Siedzę i czekam nie wiadomo na kogo. I raptem patrzę, sunie kula światła. Zero wątpliwości – myślę – to na pewno jest on. I to był Leszek.
– Rok później zrobiliście wspólnie spektakl „Czas kobiety” w lubelskim Teatrze Starym.
To jest przejście. Przez 40 minut muszę zagrać całe swoje życie. Muszę się narodzić i muszę się pochować. Muszę to zagrać dźwiękiem i ruchem. I pewnie nie dałabym rady, bo ani nie jestem mimem, ani aktorem, ani tancerzem, ale Leszek mądrze mnie reżyserował. Powiedział tylko: „Nic nie rób, po prostu daj się prowadzić głosowi, tylko śpiewaj, a ciało pójdzie za głosem i zrobi to, co powinno zrobić”. Tam się nie kłaniam, co było dla mnie szokiem. Jestem bardzo grzeczna, jestem w wiecznej służbie ludziom, a Leszek powiedział: „Jakie ukłony?! Jakie aplauzy? Jakie brawa?”. Pomyślałam, że ma rację. Pewne rzeczy wymagają ciszy, nie ma się co mizdrzyć i podlizywać widowni. Rozumiemy się albo nie. I ten brak ukłonów był dla mnie uwalniający.
– Tyle lat ze sobą rozmawiamy. Skąd w Twoim życiu wzięło się to nieprawdopodobne przyspieszenie w poznawaniu, odkrywaniu, kosztowaniu nowych rzeczy?
Dzieci nam urosły. Twoja córka jest na studiach, moi synowie zaraz kończą liceum. Już mogę. Nie mogłam tak ostro żyć przez ostatnich 18 lat. Aż przychodzi taki moment, kiedy wiesz: teraz albo nigdy. To ma głęboki związek z czasem. Gdy jesteśmy młodzi, wydaje nam się, że wszystko zdążymy, bo wieczność przed nami. Potem okazuje się, że ta wieczność się kurczy niebezpiecznie. Po drodze pożegnałam Gonię Wielochę, która malowała mnie przez całe życie, w najtrudniejszych momentach, jak ten, kiedy miałam do zagrania koncert telewizyjny i straciłam głos. Musiałam wziąć steryd, siedziałam i zastanawiałam się, czy ten steryd zadziała, czy nie? Zaśpiewam czy nie? Ona wtedy była ze mną, malowała mnie, uspokajała. Gońka, cudowna, wielka artystka. I raptem, w przeciągu roku, nie ma kobiety. Umarła Teresa Seda, która szyła mi wszystkie sukienki na scenę. Od Carnegie Hall po Łomianki. Nawet w spektaklu Leszka Mądzika też mam na sobie Sedę. Swoje sukienki zawsze szyła sama. Po mistrzowsku i z taką mocną dedykacją. Czułam to potem, nosząc je… Za wcześnie odeszły, brak mi ich.
5 z 7
– W takich chwilach człowiek zaczyna myśleć: zostało mi bardzo mało czasu.
Ale nie myślę o tym w tonie histerii. Po drodze uczysz się mniejszej czy większej zgody. Obok umiejętności wybaczania sobie i innym zgoda na nieuchronną zmienność rzeczy jest dla mnie największą lekcją do przerobienia. Myślę, że przez to, ile ukochanych osób straciłam za wcześnie, za szybko, za boleśnie, musiałam to oswoić. U Leszka, w ostatniej scenie, muszę się pochować. Na początku to mnie rozrywało na strzępy. Pakowałam się do trumny, zamykałam wieko i czułam, jak wszystko we mnie eksploduje. Im wcześniej rozumiesz ten limit czasu i sił, tym mocniej doceniasz to, że wciąż tu jesteś. I zaczyna ci być żal stracić choćby dzień, bo jedyna rzecz cenna, którą mamy, to właśnie jest czas.
– W „Minione” zatrzymałaś czas. Razem z Gonzalo Rubalcabą, legendarnym pianistą kubańskim, nagraliście niezwykłą płytę. Płytę przepiękną.
Pomyślałam, że te przedwojenne polskie tanga to będzie dobry temat, ponieważ Gonzalo przez to, że jest Kubańczykiem, jest ze strefy rytmu. Rytm jest dla mnie czymś najbardziej pierwotnym, to jest na wskroś ziemska siła. On jest też z kultury mocno sensualnej, gdzie jest mocne ciało.
– Ciało i rytm… Podobno tango jest muzyką, która najbardziej działa na zmysły.
Kiedy zaczęłam „kopać” w przedwojennych polskich tangach, oszalałam. Jakie to jest świadectwo pasji życia – tańca, mówienia o uczuciach, grania na detal, czasu na to piękno. Potem zaczęłam przyglądać się tym piosenkom bliżej, melancholii, ckliwości, uroczemu pieszczeniu się ze sobą, zupełnie nie w duchu dzisiejszych czasów. My już dzisiaj jesteśmy żołnierzami. Bierzemy karabin na ramię i idziemy walczyć. Napisałam to we wstępniaku do płyty: „Moje pokolenie urodziło się niezdolne do tańca”. To nie jest nasza wina. Po prostu nie było warunków i nikt o tym nie myślał. Taniec stał się luksusem, na który nikogo nie było stać.
6 z 7
– „Twe usta kłamią mi co dzień, gdy szepczą słowa o kochaniu” – to mój ulubiony utwór. Do którego Ty masz największy sentyment?
Wszystkie były dla mnie ważne. Ale „Usta kłamią” zrobiliśmy jako pierwszy. Kiedy wysyłałam tanga do Gonzalo, nie wiedziałam, co do niego przemówi. On to słyszy pozawerbalnie. Ja słyszę słowa, historie, które rezonują, a on tylko energię tych historii. Jakież było moje zdziwienie, gdy Gonzalo wybrał „Rebekę”, „Tę ostatnią niedzielę”, „Pokoik na Hożej”, „Kogo nasza miłość obchodzi”, choć mógł wybrać dziesiątki innych. To nie jest przypadkowe. Musi być w tych piosenkach ten rodzaj piękna, który jest uniwersalny, którego nie ima się czas ani przestrzeń, czyli to, co będzie piękne w Polsce, będzie tak samo piękne w Miami czy w Hawanie. Pamiętam, że kiedy potem śpiewałam te wszystkie historie, zapytałam Gonzalo: „Nie ciekawi cię, o czym to jest?”. Na co Gonzalo: „Przecież ja świetnie wiem, o czym to jest” i opowiada jeden do jednego historię, którą śpiewam. On to przeczytał z energii, emocji, frazy w muzyce.
– Płytę nagrywaliście w Miami przez kilka tygodni. To kolejne wyjątkowe miejsce na Twojej mapie.
Tak. Chmury, ocean, uśmiechnięci ludzie. Zawsze świeci słońce. Takie okoliczności życia to dar. Wstawałam rano, szłam popływać, robiłam 50 basenów, żeby wyciszyć swoje wszystkie demony. Kiedy miałam czas, szłam nad morze. Zdarzyło mi się wstać na wschód słońca. Kładłam się o świcie w nieprzyzwoicie ciepłej i doskonale statycznej wodzie i patrzyłam, jak słońce powoli unosi się nad horyzontem. To był sierpień, może siódma rano, były tylko ptaki i to słońce, które było we wszystkich odcieniach złota i fioletu. Powoli osiągało swoją wysokość. Sesję zaczynałam o 12, nic innego nie miałam do roboty. Mogłam tylko czekać na muzykę. Czekałam, patrząc na słońce.
– Na Twojej płycie jest dużo wolności. Zresztą do tej wolności wrócę na chwilę. Ale czuć w niej też, niemal namacalnie, samotność.
Samotność to mój stan dany z urodzenia. Pewien rodzaj nieprzystawalności nigdzie. Musiałam tylko przyjąć ją jako dar, a nie skazę, problem. Przez lata tak to postrzegałam. Kiedy chodziłam do szkoły czy studiowałam, odstawałam towarzysko i do wielu rzeczy kompletnie się nie nadawałam. Mówiłam sobie: jak dorosnę, będę na pewno lepiej pasować. No i na bank stwardnieję, będzie łatwiej. Nie będę tak przeżywać, płakać, nie będę dostawać rumieńców, nie będę się denerwować i będę się świetnie bawić. Będę umiała odpowiedzieć hardo na różne, czasami mało wybredne żarty, będę miała refleks, będę wiedziała, jak się zachować. Otóż nic się nie zmieniło. No, może troszkę zhardziałam… Na tyle, żeby inni nie mogli mnie tak łatwo zjeść. Komunikując się z tysiącami ludzi, musiałam nauczyć się obrony własnej, bo gdybym się jej nie nauczyła, po prostu nie żyłabym już dzisiaj. Ja to wiem. Wyhodowałabym sobie jakąś wyrafinowaną chorobę, która wyniszczyłaby mnie w sekundę. Nie wytrzymałoby serce.
7 z 7
– Znam Twoje poczucie obowiązku, odpowiedzialności za najbliższych. Coś się zmieniło?
Powiedziałabym, że teraz dotyczy ono tylko naprawdę najbliższych. Zrewidowałam listę osób, wobec których coś muszę. Rewizja tej listy jest trudna, ponieważ wiele osób autentycznie się na mnie gniewa, a ja przez lata ulegałam presji takich roszczeniowych gniewalskich. Zrozumiałam, że problem jest ich, nie mój, i nie mogę brać na kark wszystkich, którzy do mnie przychodzą.
– Ale stawianie granic bywa trudne?
Bardzo. W pewnym momencie trzeba sobie powiedzieć: mam szalenie mało czasu, chcę go spędzić przede wszystkim z tymi, których kocham, i zdążyć zrobić to, co dla mnie istotne. Chciałabym, żeby znajomi i nieznajomi, którzy mają do mnie milion spraw, maili i telefonów, umieli to zrozumieć i mi wybaczyć. Często nie wybaczą, bo ludzie bardzo niechętnie wybaczają.
– Miałaś poważne rozmowy ze swoimi synami, że musisz gdzieś pojechać, dać koncert, nagrać płytę, gdzieś wystąpić. Zniknąć na jakiś czas. Że tego potrzebujesz jak tlenu, że to jest Twoja praca, Twoje życie.
Nigdy nie miałam takiej rozmowy. Jak byli mali, bardzo niewiele grałam, głównie siedziałam w domu. Wielu rzeczy nie zrobiłam tylko dlatego, żeby z nimi być. Nie mogłabym wyjechać do Szkocji z Kozłem ani wykonać bardzo wielu innych projektów. Nigdy nie miałam z tym problemu. Najbardziej na świecie chciałam być z moimi dziećmi. Ale kiedy grałam, musiałam pakować walizę. Nie mam stacjonarnej pracy. Oni to rozumieją na szczęście od małego. Mój tata i mama nauczyli mnie tego, ich często nie było, byli artystami, dużo wyjeżdżali, ale jak już byli, to byli w stu procentach dla mnie.
– Wierzysz, że liczy się jakość czasu, a nie ilość?
Wierzę w jakość. W życiu i w muzyce. Oczywiście to byłoby nadużycie, gdybym uważała, że dobrze się spisuję jako matka. Spisuję się tak, jak potrafię. Tylko chłopcy mogą mnie ocenić. Czasami nie umiem się spisać, nie rozumiem wielu rzeczy i wtedy przyznaję im, że nie wiem, jak postąpić, nie wiem, co zrobić, że może mi pomogą. Zawsze traktowaliśmy się bardzo uczciwie.
– Jesteś kobietą z krwi i kości. Myślisz o przemijaniu?
Nie. Dumnie i zasłużenie noszę swój wiek! I na szczęście nie zmarnowałam tych lat.
– To znaczy?
Nie próżnowałam. Kiedy patrzysz na to realnie: szmat czasu za mną. Ale tyle rzeczy zdążyłam zobaczyć, tylu doświadczyć tak mocno. Chciałabym tylko, żeby mnie niektóre sprawy tak „nie zjadały”. Marzyłabym, żeby czasami czuć mniej. Ale lubię swój wiek. Za nic w świecie nie chciałabym, żeby czas cofnął się o 10 lat ani o 15.
– Dlaczego?
Byłam w innym punkcie. Byłam spętana w gorset oceny środowiska, wychowania, szkoły, religii, powinności. Człowiek jest szczęśliwy dopiero wtedy, kiedy może sam o sobie decydować, kiedy ma wybór. Ja sama sobie nie dawałam wielu praw. A dziś piszę sama swój kodeks drogowy i cieszy mnie wszystko, czego mogę doświadczać. Mój poziom wdzięczności wzrósł o sto procent. I powiem ci, że wcale nie mam mniej siły. Powoli dochodzę do swojej wolności. Dopiero się rozkręcam.
– Gonzalo powiedział: „Ania es spirito libro. Ania jest wolnym duchem. To pozwala jej patrzeć i myśleć w nieskrępowany sposób”. Miał rację.