Gołda Tencer Łódź widzi czarno-białą
Mówi, że Łódź widzi czarno-białą, choć jej dzieciństwo było kolorowe. Dotknięci traumą Holocaustu rodzice robili wszystko, by świat dzieci uczynić pięknym. Tu dorastała, chłonęła żydowską tradycję, uczyła się w żydowskiej szkole. Nawiązywała pierwsze przyjaźnie, które zostały na całe życie. Tu potem po Marcu ’68 żegnała najbliższych, którzy wyjeżdżali z biletem w jedną stronę. Z Gołdą Tencer, aktorką, pieśniarką i dyrektor Teatru Żydowskiego w Warszawie rozmawiała redaktor naczelna"Vivy!" Katarzyna Przybyszewska.
– Rzadko wracasz do Łodzi…
Bo nie mam do kogo. Ulice, podwórka, kamienice, mury stoją, jak stały. Ale ludzi nie ma. Rodzice nie żyją, brat w Szwecji, przyjaciele rozjechali się po świecie. Została pustka. I smutek, że tamtego świata już nie ma.
(…)
– I nigdy potem nie przekroczyłaś progu swojego domu?
Ilekroć przyjeżdżałam, chciałam tam wejść. Któregoś razu doszłam już do pierwszego piętra. Ale zawróciłam. Innym razem rozmawiałam z obecnym właścicielem mieszkania. I zanim weszłam, znów stojąc na półpiętrze, zapytałam: „Czy jest sztaba w drzwiach?”. Do mieszkania prowadziły stare poniemieckie podwójne drzwi z mosiężną sztabą. Odpowiedział: „Nie ma. Wyrzuciłem”. „A bojler jest?”. Pamiętałam z dzieciństwa, że gdy kładliśmy się spać, tata zawsze pytał: „Piec zgaszony? Sztaba zamknięta?”. „Nie, bojler też wyrzuciłem”. Popatrzyłam na niego smutno: „Nie, to dziękuję, nie wejdę”. I teraz też dojdę tylko do półpiętra, popatrzę na tę klatkę schodową, nieremontowaną, niemalowaną od pięćdziesięciu lat. Wystarczy.
– Jak pamiętasz więc ten dom, do którego już wejść nie chcesz?
Był mały pokój, duży pokój i sypialnia rodziców. W kuchni stał wielki stół i skrzynia, kredens, w którym mama chowała smakołyki. Rodzice prowadzili otwarty dom. Zapraszali gości, grało się w karty, grała muzyka. Przyjaciele moi i brata przesiadywali u nas godzinami. Mama każdego musiała nakarmić, byle nie wyszedł od nas głodny. I choć było gwarno i wesoło, w powietrzu unosił się smutek… Echo Holocaustu zawsze towarzyszyło mojemu dzieciństwu. Byliśmy pokoleniem powojennym, ale trauma była we wszystkich domach, nie tylko w naszym. Nasi rodzice nigdy nie mówili o swoich wojennych losach…
– …a Wy nie pytaliście.
Ten temat nie istniał. Im jednak byłam starsza, tym bardziej zastanawiałam się, dlaczego tak mało wiem. Szczątki tylko, słowa, zdania, które nawet nie składały się w historię. Tata wracał z pracy do domu i stał godzinami, patrząc przed siebie, plecami oparty o brązowy kaflowy piec. Takim go wszyscy zapamiętali, mówili, że pan Szmul Tencer był zawsze jakiś taki nieobecny… Od wuja, brata ojca, jedynego, który ocalał, czy może od jego żony, nie pamiętam, dowiedziałam się, że tata był w warszawskim getcie, stracił żonę i córkę, potem trafił do Majdanka, Oświęcimia, Mauthausen, gdzie został wyzwolony. Jak mocno musiało to w nim tkwić, skoro często nocami budził nas jego krzyk. Zrywaliśmy się wtedy z bratem i lecieliśmy pędem do sypialni rodziców. „Tato, tato już dobrze”. Ale tata nigdy nie powiedział, co mu się śniło, patrzył tylko na nas ciepłym wzrokiem: „Dziękuję, żeście mnie obudzili”. Tego strachu ukryć przed nami nie zdołał, tak jak swojego obozowego numeru wytatuowanego fioletowym tuszem na lewym przedramieniu. Sto dwadzieścia osiem tysięcy dwieście sześćdziesiąt sześć. Sto dwadzieścia osiem tysięcy dwieście sześćdziesiąt sześć. Sto dwadzieścia osiem tysięcy… Nie mam pamięci do liczb, ale tego numeru nie zapomnę. Raz się tylko wygadał, że podczas powstania w getcie warszawskim dostał broń. Janusz, mój brat, zapytał zaciekawiony: „I co, tato? I co? Ilu Niemców zabiłeś?”. Odpowiedział: „Żadnego. Nie umiałem strzelać do człowieka”.
– A mama? Poznałaś jej wojenne losy?
Przed wojną w domu mamy na łódzkich Bałutach, babcia gotowała w garnkach kamienie, żeby pokrywki się ruszały i żeby sąsiedzi myśleli, że gotuje kartofle. Ale kartofle były rzadko, częściej tam gościł głód. Była jednak tak ambitna, że nie chciała się dzielić swoim ubóstwem. Napisz to, proszę, bo to taka wzruszająca historia. Jak Hitler kazał wywozić Żydów do obozów, uciekli do Komi, na Syberię. Wróciły we dwie – mama i babcia Ruda. Babcia zresztą w 1956 roku wyjechała do Izraela, do swoich synów. Całe dzieciństwo towarzyszyło mi uczucie pustki i tęsknoty. Do świątecznego stołu zawsze siadało nas mało. Nad głowami unosił się duch tych, którzy zginęli. Nie było babć, dziadków, wujków, cioć i ich nigdy nienarodzonego potomstwa. Tata pochodził z dużej rodziny, ale ocalał tylko on i brat. Byłam kiedyś z koncertem niedaleko Łukowa, gdzie się urodził, i zapytałam publiczność: „Proszę państwa, moja babcia miała tu przed wojną sklep kolonialny. Czy ktoś ją pamięta? Miała na nazwisko Tencer”. Ale nikt nie pamiętał. Kilka lat temu dostałam e-mail od pewnej pani, która przeglądając stare dokumenty, natrafiła na rodzinę Tencerów. I tak poznałam imiona wszystkich sióstr i braci mojego taty, dowiedziałam się nawet, jak miała na imię jego pierwsza żona – Szajndla i jego córeczka, a moja siostra, też Gołda. Poczułam się tak, jakbym poznała moją rodzinę, jakby ta rodzina, dzięki tym imionom się powiększyła. To było niezwykłe uczucie. Nie wiem tylko, jak wyglądali…
– Nie zachowało się żadne zdjęcie Twojej rodziny?
Niestety… Ramka mojej rodzinnej fotografii stoi pusta. Wiele lat temu razem z Fundacją Shalom wysłałam w świat apel, by ludzie przysyłali przedwojenne i wojenne fotografie polskich Żydów, pokazujące ten nieistniejący już przecież świat. Bałam się, że nikt na apel nie odpowie, że fotografie też pochłonęła wojna. Ale przyszło ponad dziewięć tysięcy zdjęć. Stworzyliśmy wystawę „I ciągle widzę ich twarze”, która objechała świat. Okazało się, że ludzie przechowywali fotografie żydowskich przyjaciół, którzy zginęli, pod innymi zdjęciami w albumach, na strychach, pod podłogą, ukryte w ziemi. Zahava z Izraela przeniosła malutkie zdjęcie matki przez dwie selekcje doktora Mengele, raz przyklejone pod stopą, za drugim razem pod językiem. Ogłaszając apel, po cichu liczyłam, że ktoś przyśle zdjęcie mojej rodziny, którego szukam przez całe życie. Nie przysłał. Nie zobaczyłam ich twarzy…
(…)
– Łódź lata 50. i 60.
Zawsze widzę ją czarno-białą.
– Dlaczego?
Nie wiem. Zwłaszcza że moje dzieciństwo było wspaniałe. Pokolenie rodziców po wojnie na nowo uczyło się żyć. Rodzice poznali się w 1947 roku. Mama wróciła do swojej Łodzi, tata z Włoch, gdzie spędził dwa lata, wrócił do Polski, by być bliżej korzeni i, jak mówił, „pilnować nieistniejących grobów bliskich”. Został. Założył zakład kaletniczy i szył torby, które potem nosiły kobiety w całej Polsce. Ja z bratem twierdziliśmy, że były to najbrzydsze torby, jakie kiedykolwiek zrobiono, ale kobiety widocznie myślały inaczej. Rodzicom powodziło się nieźle. Kiedy byli narzeczeństwem, tata podarował mamie srebrną puderniczkę z inicjałami S.R., czyli Sonia Rubinowicz, bo takie nazwisko z domu nosiła mama. Później dostała od taty flauszową pelisę i było to spełnienie jej dziecięcych marzeń. Stworzyli mnie i bratu ciepły dom, do którego chciało się wracać. Dom, w którym pachniało praniem, wywietrzone pierzyny zapraszały do spania, a w kuchni mama nieustannie gotowała coś pysznego. Miała talent do gotowania. Karp po żydowsku, śledź marynowany, gęś, mostek, placki z cebulką, czulent, cymes… Mój brat Janusz za moją namową zebrał te przepisy w małej książeczce „W kuchni mamy Soni”.
– Odziedziczyłaś po mamie talent kulinarny?
Skąd! Gotuję słabo, ale mój karp nie ma sobie równych. Piotr Bikont wspomniał, jak przed laty gotowaliśmy w Domu Aktora w Skolimowie. Dużo znanych osób podjęło się wyzwania. Mój mąż kupił 20 kilo karpia, a ja przygotowałam go według przepisu mamy. Sama, zaznaczam, i mam dowód, bo mama była wtedy w Szwecji u brata. Bikont dodał, że gdyby przyznawano kulinarnego Oscara, należałby się Gołdzie Tencer. Profesor Aleksander Bardini wpadł spóźniony na degustację i jak się dowiedział, że karpia zostało mało, krzyczał głośno: „Zatrzymać karpia! Zatrzymać karpia!”. Zawsze robię karpia na święta i wszyscy o tym wiedzą. Ten zapach pamiętam z dzieciństwa, tak jak zapach cebulki po żydowsku… Tylko nie myśl, że lubię, jak śmierdzi cebulą. Zapach cebulki po żydowsku jest inny. Jest jak poezja, wciąż na nowo się nim zachwycam.
Cały wywiad z Gołdą Tencer w najnowszej "Vivie!", w kioskach.