Reklama

Marian Turski był jednym z ostatnich wielkich świadków naszej historii, autorytetem. Zmarł 18 lutego, miał 98 lat. Mówił, że jest człowiekiem niewierzącym, ale chciałby, żeby nad jego grobem zmówiono modlitwę. Tak, jak nad grobem jego ojca, którego bardzo kochał. Z szacunku do niego. Opowiadał, że miał trzy najszczęśliwsze dni w życiu: kiedy przeżył łaźnie w Auschwitz, myślał wtedy, że idzie do komory gazowej. Kiedy jego córka Joanna – flecistka, wygrała muzyczny konkurs. I kiedy otwarto w Warszawie Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, wiele lat o to walczył, był jednym z pomysłodawców tego muzeum.

Reklama

Marian Turski: przyobiecana narzeczona

Miał 14 lat gdy trafił do łódzkiego getta. Przeżył gehennę w czasie wojny, szedł dwa razy w marszu śmierci - z Auschwitz do Buchenwaldu i z Buchenwaldu do Theresienstadt (Terezina, w Czechach). Opowiadał, jak wyjmował spod stosu trupów swojego kolegę Stefana Krakowskiego, po latach dyrektora archiwów Instytutu Jad Waszem w Jerozolimie. A właściwie to Stefan Krakowski przypomniał mu to zdarzenie. Bo Marian Turski na pewien czas wyparł z pamięci wiele obozowych przeżyć. Wrócił do nich dopiero w latach 60.

Urodził się jako Mosze Turbowicz w Druskiennikach (dzisiaj na Litwie), w rodzinie polskich Żydów - 26 czerwca 1926 roku. Kiedy wybuchła wojna, wraz z rodziną, jako nastolatek trafił do łódzkiego getta. Później członkowie jego rodziny zostali wywiezieni do Auschwitz. Zginęli tam jego ojciec i brat. Dziadek ze strony ojca był rabinem Klecka. Ojciec, o którym Marian Turski mówił, że był szlachetnym, dobrym człowiekiem, przestrzegał tradycji. Koszerności. Jego żona, mama Mariana była nowoczesną kobietą, sufrażystką, ale godziła z tym, bo ogromnie kochała męża.

Jego ojciec w młodości związany był z dziewczyną, Ryfką, która wyjechała do Palestyny. Sam nie mógł jechać – choć o tym marzył, był syjonistą - ze względu na chorobę płuc. Przysięgli sobie jednak, że ich dzieci, jeśli będą przeciwnej płci, zostaną sobie przyobiecane.

Kiedy Marian Turski po raz pierwszy pojechał do Izraela, poszedł pod Ścianę Płaczu, chciał spotkać się z Ryfką, ale okazało się, że już nie żyje. Przyobiecana mu dziewczynka była tak jak on po 60. Ich życie potoczyło się różnymi drogami. Wojna wszystko zmieniła. Opowiadał o tym Joannie Podgórskiej w rozmowie dla Polityki „Mój los może być waszym losem”.

Czytaj też: Skończyła 97 lat, nie potrafiła być idealną matką. Jakie relacje łączą Wandę Traczyk-Stawską z dziećmi?

fot. Michal Wozniak/East News Warszawa 25.08.2018 Spotkanie z Marianem Turskim w Austriackim Forum Kultury w ramach 15 Festiwalu Kultury Zydowskiej , Warszawa Singera n/z: Marian Turski
Marian Turski, Warszawa 25.08.2018 Fot. Michal Wozniak/East News

Marian Turski: Obozowe losy

Sam Marian Turski został deportowany do obozu w Auschwitz w 1944 roku, w jednym z ostatnich transportów z łódzkiego getta. Przeszedł selekcję więźniów, zorientował się, że trafił do grupy młodych, zdrowych mężczyzn. I że ma szanse na przeżycie. Wiedział dużo o obozie. Znał relacje BBC o Auschwitz. Kiedy zobaczył napis łaźnia, i pawilon, do którego byli kierowani, zrobił w portki ze strachu. W rozmowie z Jackiem Żakowskim opowiadał, że pamiętał, jak lektor BBC mówił: „Zobaczycie napis »do łaźni«. Nie dajcie się zwieść. To nie łaźnia. To komora gazowa...”.

Ale okazało się, że znowu miał szczęście. Jak wspominałam, zapamiętał ten dzień, jako jeden z najszczęśliwszych w swoim życiu. Chociaż w łaźni nowo przywiezionych więźniów golili holenderscy Żydzi, tępe żyletki raniły im twarze. Potem te rany polano płynem do dezynfekcji. Wszyscy wyli z bólu. A jednak w tych strasznych chwilach Marian Turski miał poczucie, że przedłużono mu życie.

Zobacz również: Przeżyła wojnę, cudem odzyskała wolność. Dziś Wanda Traczyk-Stawska apeluje: „Najważniejsze jest, żebyśmy się przestali kłócić”

Marian Turski: z głodu łykał śnieg

Jak wspominał, przeżył obóz dzięki ludzkiej solidarności. „Myśmy nawzajem pomagali sobie utrzymać godność ludzką, więc mogę powiedzieć, że mnie uratowała solidarność między ludźmi, lojalność, wzajemna solidarność i przyjaźń. I to chyba pozostało mi jako motto na późniejsze lata — opowiadał o życiu w obozie. Tworzyli z dziesięcioma kolegami obozową komunę, zostało ich pięciu.

W marszu śmierci Turski szedł ponad 200 kilometrów, więźniowie przez kilkanaście dni żywili się trawą, korzonkami, liśćmi. Nawet kiedy pojawiało się jedzenie, nie można się było do niego dopchać. Kiedy padał śnieg, łykali go. Kiedy doszli do Terezina, Marian Turski rozchorował się na tyfus plamisty. Nie mógł niczego jeść, miał 41 stopni gorączki. I kompletnie rozwalony organizm. To, że przeżył, było cudem. A w każdym razie fenomenem. Doczekał wejścia Rosjan, przeżył wojnę.

18.04.2024 Warszawa Wreczenie medali "Powstanie w Getcie Warszawskim" Stowarzyszenia Zydow Kombatantow i Poszkodowanych w II wojnie swiatowej oraz Zydowski Instytut Historyczny Fot. Filip Naumienko/REPORTERN/z: Marian Turski
Marian Turski, 18.04.2024 Warszawa Wręczenie medali "Powstanie w Getcie Warszawskim" Fot. Filip Naumienko/REPORTER

Marian Turski: kręgi piekła

W rozmowie z Joanną Podgórką mówił o kręgach wojennego piekła: „Krąg pierwszy to getto – głód i widok ludzi, którzy nikną w oczach, »muzułmanieją« (tak wtedy mówiono o ludziach, którzy opadali z sił fizycznie i duchowo) i umierają. To proces, który ma jeszcze coś wspólnego z naturalną śmiercią. Drugi krąg to Oświęcim. Tam rozstania i śmierć były gwałtowne. A do tego wilcze prawa – każdy, kto jest o stopień wyżej w obozowej hierarchii, nawet funkcyjny więzień, może z tobą zrobić, co chce. I robi, bo chce się wykazać przed Niemcem. To wyzwalało w człowieku najgorsze instynkty.

W obozie stopień śmiertelności był o wiele wyższy niż w getcie. Ale podczas marszów śmierci, w ciągu kilku dni, stopień śmiertelności był taki jak w Oświęcimiu w ciągu kilku miesięcy. Każdy, kto się zatrzymywał, dostawał kulę w głowę. Potem pociągi i tłok tak straszliwy, że z mojego wagonu wyciągnięto 36 trupów. Zginęła nas wtedy niemal połowa. (…) Gdy dotarliśmy do Terezina, ważyłem 32 kg”.

Marian Turski: czas po wojnie, życie prywatne, żona łączniczka w Powstaniu

Po zakończeniu wojny proponowano mu wyjazd do Anglii, Kanady, USA. Ale on chciał zostać w Polsce. Wrócił do rodzinnej Łodzi. Pod koniec lat 40. przeniósł się do Warszawy. W 1958 roku rozpoczął pracę w redakcji „Polityki” i pozostał w niej do końca. Zaangażował się w nową rzeczywistość, zapisał do partii, zawsze miał lewicowe przekonania. Ożenił się z młodszą o rok Hanną Paszkowską-Turską, która była operatorem dźwięku.

Hannie Paszkowskiej udało się uciec z getta, wojnę przeżyła na aryjskich papierach. Żona opowiadała mu, że szmalcownicy rozpoznawali Żydów, którzy nie mieli semickiego wyglądu, po lęku w oczach. Trzeba było na to uważać. Sama była łączniczką w Powstaniu warszawskim. Miała pseudonim Lusia. Do Powstania dołączyła niemal od razu, należała do Armii Krajowej, była w grupie bojowej „Krybar”. Hanna Paszkowska-Turska zmarła w 2017 roku. Córka Joanna Turska jest muzyczką, flecistką. Ojciec bardzo ostrożnie wprowadzał ją i wnuki w swoją historię wojenną. Zależało mu, żeby do Auschwitz pojechali z zainteresowania, a nie tylko dla sentymentu.

Zobacz też: Alina Janowska brała udział w Powstaniu Warszawskim. Miała wyjątkowy pseudonim

Marian Turski podczas modlitwy kadisz za pamięć jego kolegi Dawida Sierakowiaka 08.08.2023 Łódź, Cmentarz Żydowski przy ulicy Brackiej.
Fot. Tomasz Stanczak / Agencja Wyborcza.pl

Marian Turski: XI przykazanie – Nie bądźcie obojętni

Czuł się głosem wymordowanego pokolenia. Apelował, by nie być obojętnym na dyskryminacje i prześladowanie innych ludzi. Sam przyznawał, że w obozie nie czuł wspólnoty z więźniami homoseksualnymi. „Ze wstydem przyznam, że ja sam miałem poczucie wyższości wobec homoseksualistów. W obozie czuliśmy się moralnie lepsi od więźniów kryminalnych, czyli normalnych bandziorów. Nie czuliśmy wspólnoty z więźniami z zielonym winklem i to było w pewnym sensie zrozumiałe. Ale podobnie odnosiliśmy się do tych z różowymi winklami, czyli osób homoseksualnych. Taki był nawyk myślowy: „pedzio” to ktoś inny, to ktoś gorszy”. Po latach był głosem sumień. Apelował, by ludzie zrozumieli, jak dochodzi do tego, że pojawia się Auschwitz. Jak powtarzał, Auschwitz może być tutaj, może być w każdym miejscu na ziemi.

Reklama

"Jeśli będziecie obojętni, jakieś Auschwitz spadnie wam z nieba", mówił w czasie obchodów 75. rocznicy wyzwolenia obozu. „To chciałbym powiedzieć mojej córce, wnukom i ich rówieśnikom, gdziekolwiek mieszkają. W Polsce, w Izraelu, w Europie Wschodniej — nie bądźcie obojętni, jeśli widzicie kłamstwa historyczne. Kiedy widzicie, że przeszłość jest naciągana do aktualnych potrzeb polityki. Nie bądźcie obojętni, kiedy jakakolwiek mniejszość jest dyskryminowana. Istotą demokracji jest to, że większość rządzi, ale prawa mniejszości muszą być chronione”, apelował. Nie zależało mu na tym, by młodzi ludzie rozczulali się jego opowieściami. Ale by pomyśleli o swoim losie.

Reklama
Reklama
Reklama