Stylistka wspomina pierwsze spotkanie z Holoubkiem: „Skubię go po tej jego szyi...”
Anna Tyślerowicz pracowała z największymi gwiazdami

Stylistka, dekoratorka, projektantka wnętrz. Jej talent i wyobraźnia nie mają granic. Pracowała z gwiazdami i najlepszymi fotografami. Mówi: „Przygotowanie wnętrza do zdjęcia i »do życia« to dwie różne historie”. Anna Tyślerowicz zabiera Beatę Nowicką na wycieczkę do zaczarowanego świata.
Przypominamy wywiad, który ukazał się w 21/2024 numerze magazynu VIVA!.
– Jakim cudem studentka drugiego roku filologii polskiej znalazła się na planie filmu Wojciecha Hasa?
Wypowiedziałam marzenie i ono się spełniło. Jestem z Łodzi, w czasach mojej młodości wydawało mi się, że wszystko, co najlepsze, kręci się wokół filmówki. Cudowni chłopcy, piękne dziewczyny, dostęp do filmów zakazanych przez cenzurę – bańka w szarej komunie. Na reżyserii – razem z Pawłem Edelmanem i Władkiem Pasikowskim – studiował mój chłopak, który później został moim mężem. Na planach filmowych przewijało się mnóstwo znajomych, a wytwórnia była blisko miejsca, gdzie mieszkałam. Chodziłam do pracy przez park. Przy filmie Hasa znalazłam się pod skrzydłami genialnej kostiumografki Magdy Tesławskiej. Historia kina polskiego, a ja bez żadnego przygotowania, no chyba że za takie uznamy wrodzone talenty każdej łodzianki do szycia. Uważam, że my te zdolności mamy w DNA. Magda była wybitna, mogłabym o niej gadać godzinami: o tym, jak przygotowywała się do filmów, jak zgłębiała całą warstwę historyczną i wszelką dostępną wiedzę o materialnych szczegółach. Jej życie to materiał na książkę, no ale pierwszego dnia posłała mnie na minę.
– Opowiedz!
Musiałam zmierzyć ubrania przygotowane dla Gustawa Holoubka. Na jego widok nogi mi się ugięły, ręce zadrżały i tymi trzęsącymi się łapami próbowałam zapiąć mu spinką sztywny kołnierzyk na fiszbinach, film był kostiumowy. Skubię go po tej jego szyi – chyba nawet szczypię – aż Gustaw w końcu westchnął i mówi tym swoim magnetycznym głosem: „Kiedy rano z sypialni ojca dochodziło takie gromkie »kurwa mać!«, wiedziałem, że właśnie zapina kołnierzyk” (śmiech). Byłam asystentką Magdy jeszcze przy dwóch filmach Hasa. W jej filmach nigdy nie było materiałów zastępczych: żadnego bistoru czy krempliny, tworzyła materiały, które wypatrzyła na obrazach, rysunkach czy grafikach z epoki. Pół miasta, dosłownie, było zaangażowane w ten proces: od fabryk tkanin przez Politechnikę Łódzką, a zwłaszcza wydział włókienniczy, kończąc na dziesiątkach artystów plastyków.

– Pracowałaś też z Ewą Braun, laureatką Oscara za dekorację wnętrz do „Listy Schindlera” Spielberga.
Spotkałyśmy się na planie filmu Krzysztofa Zanussiego „Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest…”. Rok produkcji 1987, komuna dogorywała, magazyny pełne pięknych, autentycznie muzealnych ubrań z XIX wieku i przedwojennych rarytasów (głównie zjedzonych przez mole, bo brud, smród i każdy miał to w d…). Magazyny funkcjonowały od poniedziałku do piątku od ósmej do 15, w weekendy i święta były zamknięte. Jest pierwszy listopada. Film międzynarodowy, zagraniczne gwiazdy spływają do garderoby jedna po drugiej, a tu nic, ani skarpetek, ani butów, ani płaszczy. Jedną z nich była włoska piosenkarka Milva. Dwa dni później poleciałyśmy z Ewą po zakupy (ona scenograficzne) i kompletowanie ciuchów do Berlina Zachodniego. Z Berlina przywiozłam próbniki pięknych taft i koronek, zamówiłam tkaniny i prosząc o wsparcie panie z Mody Polskiej, uszyłyśmy dla Milvy cudowną suknię z tafty. Nagle w środku nocy uświadomiłam sobie, że nie zamówiłam halki i nie będzie efektu „wow”. Mieszkałam wtedy pół roku w hotelu Polonia z mężem, który też kręcił w Warszawie jakiś film. Miałam swoją maszynę do szycia. Spanikowana, o piątej nad ranem ściągnęłam prześcieradło, na którym właśnie się wyspałam, i uszyłam tę halkę na maszynie, dodając gumkę z własnych majtek. Rano zaniosłam do garderoby, Milva przymierzyła i zawołała: „Anna, sei una stylista brillante!” (śmiech).
– Jesteś! „Niesamowity talent” – tak mówią o Tobie najczęściej. Film wessał Cię na kilka lat.
Napisałam pracę magisterską pod opieką Aliny Kowalczykowej o literaturze współczesnej. Miałam przed sobą perspektywę kariery naukowej na Uniwersytecie Łódzkim, ale poszłam w film. Mąż był operatorem, praktycznie nie było nas w domu. Kiedy nasz syn miał rok, odpuściłam. Tomek oczywiście wygłosił mowę motywacyjną: „Ile ty tam zarobisz? W miesiąc tyle, ile ja w jeden dzień” (śmiech). „Siedziałam” w domu z 10 lat, ale jednocześnie wykonywałam dużo kostiumów według projektu Magdy, między innymi do „Ogniem i mieczem” Hoffmana czy „Pana Tadeusza” Wajdy. W tym czasie pojawiły się też ekskluzywne magazyny i ekstramiejsce w „Marie Claire” w dziale Maryli Musidłowskiej, gdzie jako stylistka wnętrz robiłam aranżacje. Bardzo się w tym odnalazłam. Potem praca marzenie w „Domu i Wnętrzu”, to był mój żywioł. Nie przepadam za gadaniem z ludźmi, a taki wazon, nawet jak go przestawisz na wszystkie strony… nic nie mówi (śmiech).
– Wtedy się poznałyśmy. Pracowałaś z gwiazdami i najlepszymi fotografami. Po sesjach ludzie często prosili Cię o wystylizowanie ich prywatnych mieszkań, domów. Na czym polega Twój dar? Widzisz więcej?
Nie wiem… Wchodzę do pomieszczenia i albo jest dobrze, albo… nie jest. Dobrze oznacza, że mieszkają tam ludzie świadomi, którzy stworzyli wnętrze dla siebie, a nie na pokaz. Zawsze powtarzam, że przygotowanie wnętrza do zdjęcia i „do życia” to dwie różne historie. Często wchodziłam do wielkiego domu zdumiona, że nie ma tam ani jednej książki. Otóż były, tylko wstydliwie schowane w ciemnej kanciapie, a na pierwszym planie biły po oczach marmury i niby-pałacowe żyrandole, brzydkie i tandetne. Raz w takim domu na bardzo bogatych przedmieściach Warszawy klepnęłam poduszkę na łóżku i nagle bęc, wypadł z niej pistolet (śmiech).
– Jak zareagowała pani domu?
Była zażenowana… Miałam przeróżne dziwne przygody. Kiedyś z nudów do wystylizowanego zdjęcia stolika nocnego: książka z piękną okładką, drogi zegarek, szklanka z wodą, wrzuciłam do tej wody sztuczną szczękę, którą pożyczyłam od mojej pani stomatolog. Zadowolony fotograf zrobił zdjęcia i nagle słychać jego krzyk: „Jezus Maria, Anka, co to jest?!”. Przez lata jeździłam ciężarówkami pełnymi przedmiotów i dosmaczałam wnętrza. Kiedyś poproszono mnie, żebym przywiozła na sesję trzypoziomowy tort wielkich rozmiarów. Zamówiłam ten tort, ale nie mieściłam się z nim do szoferki, w związku z tym postanowiłam usiąść na pace, co jest zabronione, ale stała tam kanapa, którą również wiozłam na tę sesję. Była 5.30 rano. Wgramoliłam się na tę kanapę razem z tortem i ruszyliśmy. W pewnym momencie centralnie za mną pojawiła się policja. Nikogo nie ma na drodze, tylko nasza ciężarówka, która w pewnym momencie wzięła zakręt, a ja z tym tortem „jadę” po tej kanapie z prawa na lewo… Policjant zdębiał: „Baba z tortem na kanapie na pace! Pojawia się i znika… Czy ja k… śnię?!”, facet ma to wszystko wypisane na twarzy (śmiech). Byłam pewna, że nam wlepi mandat, ale zniknął.
– Powinnaś napisać o tych przygodach książkę!
Z Hanką Długosz zrobiłyśmy dwa albumy o polskich nowoczesnych wnętrzach, cieszyły się wielkim powodzeniem.

– Pamiętam, były zachwycające. Odmówiłaś kiedyś potencjalnemu klientowi?
Raz. Facet był właścicielem bardzo wówczas znanej knajpy w Warszawie. Zadzwonił do mnie i poprosił o prywatną stylizację do sesji zdjęciowej dla pewnego luksusowego magazynu. Powiedział, że ma bardzo intrygujące i nowoczesne wnętrze – tych superlatyw pod swoim adresem wymienił dużo więcej – ale chciałby, żebym rzuciła na to fachowym okiem. Dostałam prestiżowy adres i pojechałam. Wchodzę do tego domu i widzę typowe milenijne wnętrze w stylu „nie zaznasz spokoju”. Jest tam wszystko: kolorowe luksfery na ścianach, kolorowe luksfery na podłodze, fale, również kolorowe w łazience. Podłoga pośrodku salonu podniesiona i szklana, na niej… biały fortepian. Do tego upiorne szafirowe kapy ze złotymi frędzlami oraz poduszki w gwiazdy i księżyce. Panie, czego tam nie było (śmiech)! Poczułam się jak w domu Liberace. Kalejdoskop, tyle że asymetryczny. „Nie wiadomo, co jest czym czego”, jak mawiał Kubuś Puchatek. Gdzie jest punkt ciężkości? Cały czas się o coś potykałam, natykałam na jakieś schody, które prowadziły donikąd. Weszłam, obejrzałam, podziękowałam.
– Który z bohaterów Cię zachwycił?
Fascynują mnie osoby, które mają jakiś przekaz, wykraczają poza hermetyczną rozmowę o paznokciach, w którą – chcąc nie chcąc – zostaje zaangażowana cała ekipa i wkłada się w nią tyle energii, jakby to była dyskusja o zmianach klimatycznych na świecie. Wtedy odchodzę do moich wazonów, które nie mówią. Uwielbiam indywidualistów, jednostki anarchistyczne, które idą w poprzek, myślą szeroko, na przykład Maję Ostaszewską. Tadzio Müller, syn Magdy Gessler i brat Lary, przyszedł z dwoma psami ze schroniska, pozytywną aurą i nieskończoną wiedzą o roślinach. Cudowny człowiek, który w tym całym show-biznesie potrafi odnaleźć się w ludzki sposób.
– Pamiętam wiele Twoich spektakularnych scenografii, między innymi sesję laureata konkursu chopinowskiego Ingolfa Wundera.
Wymyśliłam, że fortepian spada z nim z nieba i wbija się w podłogę, Ingolf leży pod nim jak nieżywy. Zrobiłam wysoki na metr podest, kupiłam za 100 złotych zniszczony fortepian, który do niczego się już nie nadawał. Ułożyłam z tego destrukt z klawiaturą wbitą w podłogę. Radek Polak zrobił znakomite zdjęcie. Lubię tę szkołę fotografii, gdzie zawsze musi być jakaś anegdota, na przykład Lech Janerka trzymający swoją głowę pod pachą czy Marian Opania biegający radośnie po studio z głową wbitą między zęby rekina. Dla jednego z kolorowych magazynów robiłam sesję z Katarzyną Kozyrą, wspaniałą artystką, myślącą, zaangażowaną. Sesję robiłyśmy na dole w Zachęcie, przyniosłam rzeźbę konia naturalnej wielkości – autorką była Agata Konarska – co miało być nawiązaniem do słynnej „Piramidy zwierząt” Kozyry. Cała ekipa stoi wokół tego konia i Kaśka, skupiona na tym, co się wokół niej dzieje, nagle wypala: „To ja się rozbiorę i wsiądę na tego konia”. Fru, zrzuciła z siebie wszystkie ciuchy i stanęła przed nami goła. Trzy miesiące temu spotkałyśmy się na wystawie w muzeum, rozmawiałyśmy o tej sesji, Kozyra powiedziała: „To były świetne zdjęcia”.

– I były! Przez wiele lat byłaś najpopularniejszą organizatorką bajecznych wesel. Twoimi klientami byli cudzoziemcy, arystokracja, zamożni Polacy.
Kolejka była ogromna, bo nagle okazało się, że istnieje spora grupa ludzi, która nie chce tego pseudoeleganckiego, spektakularnego w złym znaczeniu tego słowa wesela: ma być widać i bić wszystkich po oczach. My zaproponowaliśmy styl rustykalny, z niewymuszoną elegancją, pozbawiony tych wszystkich sztucznych satyn, plastikowych krzeseł i okropnego światła. Szyk boho, którego nikt wcześniej w Polsce nie widział. Wesele nie jest zwykłą imprezą, to szczególne wydarzenie. Przychodzą na nie ludzie z różnych światów, o różnych upodobaniach. Trzeba pogodzić gust babci, wuja z wąsem i hipsterskich znajomych. No i oczywiście potrzeby pary młodej, która ma swoje marzenia. Robiłam na przykład wesele Beli Radziwiłł w Nieborowie dla 650 osób w gigantycznym namiocie, bo goście nie mieścili się w pałacu na jednym poziomie tak, żeby wszyscy się widzieli. Goście uwielbiają się obserwować i obgadywać. Przepięknie ubrana arystokracja zjechała z całej Europy. Do tańca grał bałkański zespół, ludzie bawili się do dziewiątej rano, było świetnie, mimo że cały weekend bez przerwy lał deszcz. Suknia panny młodej z długim trenem dosłownie chłonęła wodę i błoto jak gąbka. Młodzi w deszczu odbierali życzenia, stojąc z uśmiechem bite dwie godziny. Arystokraci nigdy nie pokazują najmniejszego dyskomfortu, to robi wrażenie. Mimo paskudnej aury i zmęczenia byli świetnymi gospodarzami. Prawdziwa klasa. Wszystko było na światowym poziomie.
– Pracowałaś przy filmie, sesjach do magazynów, projektowałaś kostiumy, stylizacje, wnętrza, spektakularne wesela… Co dzisiaj Cię kręci, sprawia Ci radość?
Stoły. Stoły w Polsce zazwyczaj były utylitarne, bez pomysłu. Akt ubierania stołu nigdy nie był podniesiony do rangi sztuki. Nagle pojawiły się siostry Laila i Nadia Gohar, artystki, które pracują i projektują w Nowym Jorku. Zachęcają do celebrowania zwyczajności w niezwyczajny sposób. Dzięki nim pierwszy raz stół jako koncept raz został zaproszony na słynne targi designu w Mediolanie. Dziewczyny miały swoje stanowisko, które odwiedziły tłumy ludzi. Tworzą fantazyjne jadalne instalacje w kształcie łabędzi, galaretki w formie klejnotów, rzeźby z masła, kwiaty i wstążki z makaronu. Współpracowały między innymi z Pradą, Hermèsem, Cartierem, kreując dla nich unikatowe kulinarne doświadczenia łączące modę, sztukę i design. Chciałabym tworzyć takie stoły scenograficzne połączone z kwiatowymi rzeźbami. Współpracuję z cukiernią Tonka, czyli z Moniką Walecką, dziewczyną od najlepszych chlebów w Warszawie. Wspólnie tworzymy stylizacje, w których każdy detal jest dokładnie przemyślany. Kompozycje kwiatowe, które rzucają na kolana. Słodycze, które pieszczą nie tylko podniebienie. Lubię kreować zaczarowane światy.
Rozmawiała Beata Nowicka
