Reklama

Bohaterka, żołnierka Armii Krajowej, propagatorka pamięci o ofiarach cywilnych Powstania Warszawskiego... Wanda Traczyk-Stawska ps. Pączek od lat nie pozwala zapomnieć o tym, co stało się 80 lat temu. Dziś ma 97 lat i podkreśla, że poczucie humoru i działanie pomagają jej być w doskonałej formie: „Stale coś robię. Najgorzej jest, jak stary człowiek zalegnie w kapciach przed telewizorem. Mnie świat ciągle obchodzi. We wszystko, co robię, jestem bardzo uczuciowo zaangażowana”.

Reklama

„Harcerka, uczestniczka Powstania Warszawskiego, propagatorka pamięci o ofiarach cywilnych Powstania Warszawskiego, przyjaciółka wolontariuszy i pracowników Muzeum Powstania Warszawskiego. Pani Wando, z całego serca życzymy wszystkiego, co najlepsze. Zdrowia i niesłabnącej pogody ducha!

”, napisano na stronie Muzeum Powstania Warszawskiego z okazji jej święta w 2023 roku.

W ramach cyklu Archiwum VIVY!, z okazji 80. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, przypominamy niezwykłą rozmowę z Wandą Traczyk-Stawską. Tekst ukazał się w magazynie VIVA! w grudniu 2020 roku.

[Ostatnia publikacja na VUŻ: 01.08.2024 rok]

Magazyn VIVA! Wanda Traczyk-Stawska wywiad

„Nie mogę znieść tego, co się działo 11 listopada. Znowu widziałam płonącą Warszawę. I widziałam powstańcze opaski na rękawach tych, którzy Warszawę demolowali. Pomyślałam, że chciałabym umrzeć i tego nie widzieć… Czuję się totalnie bezradna”. Wanda Traczyk-Stawska, legendarna uczestniczka Powstania Warszawskiego, w poruszającej, niezwykle szczerej rozmowie z Aliną Mrowińską. O tym, jak dobrze przeżyć życie i mimo wszystko być szczęśliwą.

Jak się Pani czuje w czasie pandemii?

Jest we mnie ogromna obawa, że wszyscy jesteśmy zagrożeni, że tylu ludzi choruje, ale przede wszystkim martwię się o tych, którzy mają chore serce, nerki czy inne choroby towarzyszące im od lat. Oni są w o wiele gorszej sytuacji, jeżeli koronawirus ich dopadnie. A nasze szpitale z trudem sobie radzą z lawiną chorych.

Zobacz: Irena Jarocka doczeka się produkcji o swoim życiu. Film to nie wszystko! Kto wcieli się w rolę artystki?

Boi się Pani o siebie?

Nie. Ja już tyle lat przeżyłam… Ale chciałabym jeszcze teraz nie umierać, bo muszę zrobić Izbę Pamięci na Cmentarzu Powstańców Warszawy. Cmentarz powstał w 45 roku na Woli, miał wtedy 13 hektarów. W PRL najpierw zabrali nam pięć, potem sześć i pół hektara. Władzy zależało, żeby był jak najmniejszy i jak najmniej znany. Na półtora hektara pochowano 104 105 osób poległych w powstaniu, w zdecydowanej większości ludności cywilnej. To jedyny cmentarz na świecie, gdzie wojsko i cywile leżą razem, bo razem ginęli w walce. Dla mnie matka z małymi dziećmi też walczyła, żeby uratować swoją rodzinę. Bez Izby Pamięci, w której będą zdjęcia i pamiątki po tych ludziach, cmentarz o sobie nie opowie. Tam leży czternaścioro moich kolegów z oddziału. Póki żyję, mogę coś o nich powiedzieć. Już wkopaliśmy drzewko pod budowę. Pierwsza łopata pod fundamenty ma zostać wbita jeszcze w tym roku.

Wszyscy, którzy przeżyli z Pani powstańczego oddziału, od zakończenia wojny spotykacie się w każdą pierwszą niedzielę listopada. Czy w tym roku udało Wam się zobaczyć?

Pierwszy raz byłam sama… Z naszego oddziału ze 180 osób zostało nas troje. Witek Kruczek 1 stycznia skończy 100 lat, moja koleżanka „Baśka-Bomba”, czyli Barbara Matys-Wysiadecka, jedna z najsłynniejszych minerek, ma 98. Witek tuż przed naszym spotkaniem upadł i uszkodził sobie kość w ramieniu. Wczoraj rozmawiałam z nim przez telefon, skarżył się, że na razie trudno mu chodzić, nie może jeździć na rowerze, a jeszcze do niedawna jeździł.

Odeszli już prawie wszyscy, a Pani szczęśliwie żyje. Myśli Pani czasem o tym?

Tak… Że Pan Bóg chce, żebym wykonała zadanie, jakim jest opowieść o naszym cmentarzu, moich kolegach i ludności cywilnej. Jest dla mnie przerażające, że w każdej chwili mogę odejść i nie zdążę.

Kiedy wybuchła wojna, miała Pani 12 lat. 1 września Pani mama, Bronisława, obchodziła urodziny. Jak zapamiętała Pani ten dzień?

Jak co roku mama upiekła jabłka z wanilią. Tylko nie było gości. Jedynie z Grochowa przyjechała siostra mojego taty. Dla mnie to było dziwne, że mama czekała na gości, ale nikt więcej nie przychodził. Dorośli byli bardzo smutni i zdenerwowani. Miałam przyjaciółkę Żydówkę, którą bardzo kochałam. Hannah była starsza o dwa lata, miała bardzo przystojnego brata w podchorążówce, wszystkie dziewczyny z naszej kamienicy zawsze czekały na jego przyjazd na przepustkę. 1 września Hannah strasznie płakała, brat już był w swoim oddziale. Hannah zdawała sobie sprawę, czym jest wojna, ja jeszcze nie. Przed wojną byłam bardzo szczęśliwym, radosnym dzieckiem. Uwielbiałam grać w piłkę nożną. Miałam cudownych rodziców, dwie młodsze siostrzyczki – Kazię i Władzię i starszego brata Tadeusza. W ogóle nie bałam się wojny, w radiu cały czas leciała piosenka: „Nikt nam nie zrobi nic, nikt nam nie weźmie nic, bo z nami jest nasz Śmigły, Śmigły-Rydz”. Ojciec był żołnierzem Legionów, miałam poczucie, że tak wspaniały człowiek jak mój tata obroni nas. Że nawet jak dojdzie do wojny, to ona szybko się skończy.

Andrzej Hulimka / Forum

Wanda Traczyk-Stawska, Warszawa, 30.09.2018. Otwarcie domu wsparcia dla Powstańców Warszawskich.

Mówi Pani, że dla Niej wojna zaczęła się 4 września.

Kiedy zginęli od bomby rodzice moich ciotecznych braci. Uderzyła w ich dom. W całej Warszawie było bombardowanie, mama pojechała od nas z Mokotowa do szpitala Przemienienia Pańskiego na Pragę, gdzie trafili ranni chłopcy. Po raz pierwszy strasznie się bałam, że mamie stanie się coś złego. Znalazła Lolka i Romka w rowie przeciwlotniczym, wynieśli ich tam z bombardowanego szpitala. Romek był ciężko ranny, Lolek lżej, ale był w takim szoku, że później przez całą okupację, jak tylko zaczynało się bombardowanie, kręcił się jak bąk dookoła siebie, szlochał i krzyczał: „Boże, odwróć tę plagę”. 4 września mama przywiozła dorożką rannych chłopców do naszego mieszkania. Wtedy poczułam, czym jest wojna. Cały wrzesień był dla mnie tragiczny.

Co jeszcze się stało?

Gdzieś w połowie miesiąca było kolejne duże bombardowanie. Linia frontu przechodziła przez naszą ulicę Dolną aż do Puławskiej. Niemcy mieli okopy nieopodal w polach kapusty i zboża. W naszym mieszkaniu było stanowisko ckm-u. Mama napuściła całą wannę wody i co jakiś czas donosiłam ją żołnierzom, żeby karabin się nie przegrzał. Wspaniali byli ci nasi żołnierze. Miałam wtedy ukochanego foksteriera, suczkę Lalkę. Wcześniej, w normalnych czasach, szyłam jej kapturki z dziurkami na uszy i woziłam wózeczkiem. Ale wróćmy do tamtego, wrześniowego dnia – mama z rodzeństwem znieśli na noszach rannego Romka do schronu, który dorośli przygotowali w podziemnej pralni. Ja zeszłam z moją Lalką i nie chcieli jej wpuścić. Piesek cały trząsł się ze strachu. Zaparłam się, że jeżeli ona nie może, to ja też nie wchodzę. Zostałam w korytarzu z tatą, który miał zadanie odkopać pralnię, jakby uderzył tam pocisk. I wtedy byłam świadkiem okropnego zdarzenia, o którym nawet dzisiaj, po tylu latach, trudno mi mówić… Bomba uderzyła w sąsiedni dom po przeciwległej stronie ulicy. Po raz pierwszy widziałam, jak dom się chwieje. Naprawdę jak domek z kart. Spytałam tatę, czy mogę zobaczyć, gdzie upadła bomba. Pozwolił. Otworzyłam drzwi, było pełno dymu, pyłu, z gruzów budynku wybiegała kobieta z niemowlęciem w beciku na rękach. Biegła w naszą stronę. Widziałam, jak Niemcy do niej strzelali, celując w to dziecko. Leciały strzępki becika i kawałeczki ciała… Tamtego dnia skończyło się moje dzieciństwo. Od tej pory inaczej widziałam świat. Chciałam szybko dorosnąć, żeby zostać żołnierzem i bronić ludzi. Żeby już nigdy nikt nie strzelał do niemowląt.

Zobacz też: Jacek Olszewski: „Nie pytam Boga, dlaczego mi ją zabrał, tylko dziękuję mu za to, że postawił Agatę na mojej drodze”

Tamten obraz nadal powraca?

Powraca… Jak tylko zaczyna się mówić o wojnie, pojawia się przed oczami. Nie wyobrażam sobie chyba niczego straszniejszego niż rozstrzelane niemowlę… Widziałam później jeszcze okropniejsze rzeczy. Ale wtedy byłam już żołnierzem. Miałam wspaniałych kolegów, pistolet maszynowy Błyskawica i granaty. Opowiem pani o tamtym dniu – padło Powiśle, linią frontu był Nowy Świat. Niemcy usiłowali wbiec z ulicy Foksal na Chmielną. Dowódca postawił mnie w oknie od strony Chmielnej, miałam bez przerwy rzucać granaty pod ścianę budynku, żeby Niemcy nie mogli przebiec.

Po dwóch godzinach wywiesili flagę Czerwonego Krzyża, żeby móc pozbierać rannych i zabitych. Zawsze to honorowaliśmy. Zamilkły strzały, wychyliłam się z okna, chciałam zobaczyć, czy dobrze rzucałam granatami. I zobaczyłam tak straszny widok, tak potworne cierpienie ludzi, których rozrywały moje granaty. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w niemieckich żołnierzach straszliwie cierpiących ludzi. Od tej pory nienawidzę wojny. Wtedy płakałam, ale rzucałam dalej, bo nie było innego wyjścia.

Zobacz: Przejmujące wspomnienia Wandy Traczyk-Stawskiej: „Wiedziałam, ze zaraz granat mnie rozerwie”

Jerzy Dudek/Dzien Dobry TVN/East News

Wanda Traczyk-Stawska, 2022 rok, Studio Dzień dobry TVN

Przed powstaniem była Pani w Szarych Szeregach i dostarczała listy z warunkowymi wyrokami śmierci. Przychodziła Pani z nimi do Niemców, zdrajców, szmalcowników. A była Pani 14-, 15-letnią dziewczynką. Mnie dziś, kiedy patrzę na kilkunastoletnie dzieci swoich koleżanek, wydaje się to nieprawdopodobne.

Jestem bardzo odważna, ale wtedy bardzo się bałam. Bo byłam kompletnie bezbronna. Mała, drobna dziewczynka z warkoczami. Wiedziałam, że jak ktoś złapie mnie za warkocz czy za kołnierz palta, to już nie ucieknę. Chłopaki mi mówili: „Jak cię złapie za kołnierz, od razu odpinaj guziki i zwiewaj”. Chodziliśmy dwójkami, ja z „Karolkiem”, czyli Tadziem Zurnem, plutonowym podchorążym, który poległ w Powstaniu Warszawskim. Raz ja go ubezpieczałam, raz on mnie. Ale to tylko na tym polegało, żeby zrobić rozpoznanie terenu, gdzie można uciekać i zawiadomić oddział, gdyby któreś z nas zostało złapane.

Dzwoniła Pani do drzwi i co Pani mówiła?

„Dzień dobry, jakaś pani dała mi na ulicy ten list i prosiła, żeby dostarczyć” – pokazywałam jeszcze czekoladkę, którą dostałam od tej rzekomej pani. Później w powstaniu nigdy się tak nie bałam. Już miałam broń, decydowałam o swoim życiu. Wiedziałam, że nie dam się wziąć do niewoli, żeby mnie katowali. Najgorszą rzeczą dla każdego żołnierza jest zdrada. A nikt nie wie, ile bólu może wytrzymać.

Jak to jest, kiedy przez całą okupację w każdej chwili grozi człowiekowi śmierć? Wyjście z domu po zakupy mogło się zakończyć uliczną łapanką.

Tego się nie bałam, bo miałam warkocze (śmiech). Zauważyłam, że starsi Niemcy bardzo się wzruszali moimi warkoczami. Kiedyś zatrzymali tramwaj, którym jechałam, wszystkich ludzi legitymowali. Wypatrywałam, gdzie jest jakiś starszy Niemiec. Podeszłam do niego z legitymacją szkolną. Słodko się uśmiechając, machając warkoczami, szczebiotałam po niemiecku: „Mama się denerwuje, ma chore serce, muszę szybko do domu, czy mógłby mnie pan wypuścić?”. Warkocze mnie osłaniały przez całą okupację. Ale do powstania tata mi obciął. Powiedział, że będą mi przeszkadzać, jak będę się czołgać.

Pani mama zmarła w styczniu 42 roku. Bała się Pani, jak to będzie bez Niej, jak Pani sobie poradzi?

Bardzo ciężko przeżyłam Jej śmierć… Mama miała wadę serca i dostała krwotoku. Przewieźli ją do szpitala Dzieciątka Jezus. Na drugi dzień całą naszą gromadką poszliśmy ją odwiedzić. Usmażyłam naleśniki. I zastaliśmy puste łóżko i płaczące sąsiadki. Bardzo kochałam mamę. Kiedy zmarła, moja najmłodsza siostra miała osiem lat. Już wcześniej w domu była straszliwa bieda. Tata pracował jako robotnik, nosił deski i ręce miał zdarte do krwi. Mama sprzedawała rzeczy, które miały jakąś wartość – taty papierośnicę, zegarek, swoje pierścionki, korale. Jeździła do naszych dalekich krewnych do Kiernozia i za to kupowała żywność. Po jej śmierci ja zajęłam się domem.

Powiedziała Pani, że po powstaniu czuła się winna, że żyje. Długo to w Pani było?

Jest do dzisiaj. Zawsze we mnie będzie, aż do śmierci. Że Oni polegli, a ja żyję. I dlatego jestem taka wierna temu, co robię. Uważam, że nie mam prawa żyć, nie dbając o to, o co walczyli moi koledzy. Muszę robić to, czego Oni nie zdążyli.

Dlatego teraz wsparła Pani Strajk Kobiet, a wcześniej protest rodziców niepełnosprawnych dzieci w Sejmie?

Tak, bo my walczyliśmy o człowieczą wolność. Nie mogłam zachować się inaczej. Wolność jest składnikiem godności każdego człowieka. Nie rozumiem, dlaczego kobieta nie ma prawa decydować o swoim ciele. Prawie 30 lat byłam nauczycielką w szkole dla niepełnosprawnych dzieci. W klasie miałam dzieci z zespołem Downa, z porażeniem mózgowym. Dobrze wiem, czym jest opieka nad niepełnosprawnym dzieckiem, kiedy kobieta zostaje sama, a często tak bywa. A najgorszą rzeczą jest to, że matka cały czas się boi, co się stanie z jej niesprawnym, niesamodzielnym dzieckiem, kiedy ona umrze. Wiele razy o tym rozmawiałam, kobiety płakały z rozpaczy i bezsilności: „Co będzie z moim Jędrkiem, z moją Ewunią?” – mówiły. I gdzie było i jest nasze państwo, co ma do zaoferowania? Nie rozumiem, dlaczego nie ma pieniędzy dla najsłabszych obywateli. To jest straszna niesprawiedliwość i niegodziwość.

Te kobiety mówią, że nasze dzieci powinny umierać przed nami…

Otóż to. To jest wyraz ich największej, najgłębszej troski. Bo widzą wokół siebie obojętność.

Lubiła Pani swoją pracę?

Bardzo, bo kochałam te dzieci. Moje własne dzieci do dziś wspominają, że w czasie świąt Bożego Narodzenia cała klasa przychodziła do naszego domu. Mieliśmy choinkę, prezenty. Piękny czas. Moja córka Ewa i syn Paweł chodzili do szkoły muzycznej i czasem po lekcjach przychodzili do mnie. Dobrze się znali z moimi klasowymi dziećmi. Pamiętam, jak razem robili zabawki. Ewa doszła do wniosku, że niektóre dzieci są bardzo mądre, bo zrobiły ładniejsze zabawki niż ona.

Opowiadała Pani swoim dzieciom o wojnie?

Mają przez to chore nerwy. Mieszkaliśmy w jednopokojowym mieszkaniu, stale przychodzili moi koledzy i opowiadali różne historie z powstania. Ewa i Paweł wiedzą wszystko. Mówią, że po nocach im się to śni. Najbardziej lubili Witka Kruczka, o którym na początku pani opowiadałam. Proszę zobaczyć, tu, na ścianie, wiszą rysunki Ewy i Pawła jeszcze z przedszkola.

Jaką Pani była mamą?

Dzieci do dzisiaj mają żal, że moje sprawy powstańcze były ważniejsze niż ich.

Mówią o tym?

Mówią… Teraz też mają do mnie żal, że robię różne rzeczy, narażając się, a nie pamiętam o tym, że one będą cierpieć, jak odejdę.

Pani dzieci mieszkają od wielu lat za granicą. Czuje się Pani samotna, że są tak daleko?

Nie, codziennie ze sobą rozmawiamy przez telefon. Mamy bardzo bliski kontakt. Ewa i Paweł zawsze przyjeżdżają do Warszawy na 1 sierpnia. Razem idziemy na nasz cmentarz. Paweł uciekł z Polski w latach 70., był wtedy na czwartym roku Wyższej Szkoły Muzycznej, grał na altówce. Wcześniej kilka razy został pobity przez milicję. Pamiętam, jak po trzecim pobiciu powiedział mi, że nie chce żyć w kraju, gdzie człowiek jest przedmiotem ciągłych represji. We Frankfurcie nad Menem zrobił dyplom. Urząd Bezpieczeństwa długo wzywał całą naszą rodzinę na przesłuchania. Ewa robiła wtedy dyplom, też w Wyższej Szkole Muzycznej, tylko w klasie fortepianu i organów. Bardzo tęskniła za Pawłem, od dzieciństwa byli takimi papużkami nierozłączkami. Po dyplomie szczęśliwie dostała paszport i wyjechała do Anglii. Tam spotkała mężczyznę swojego życia, niestety, nie-Polaka (śmiech), i już została. Ma dwie dorosłe córki. Paweł też ma dwoje dzieci, syna i córkę. Wszystkie moje wnuki grają na jakimś instrumencie. Mam już jednego prawnuka. Paweł przejął moją miłość do piłki nożnej. Założył nawet piłkarski zespół w swojej orkiestrze Filharmonii w Mannheim.

Wnuki pytają Panią o wojnę, o powstanie?

Moja wnuczka Nina jest w Anglii nauczycielką i proszę sobie wyobrazić, że jej angielscy uczniowie robią szkolne gazetki na temat powstania. Pokazała im film dokumentalny o mnie, który zrobiła dziennikarka BBC. I teraz jestem w Anglii znaną babcią. Nineczka mówi, że jest ze mnie dumna. Mam ogromną satysfakcję, że wszystkie moje wnuczęta mówią bardzo dobrze po polsku. Trzyletni prawnuczek też już mówi po polsku.

Chciałaby Pani, żeby któreś z nich wróciło do Polski?

Syn chciał wrócić, ale to bardzo skomplikowana sprawa. Moja synowa, którą bardzo kocham i podziwiam, jest niezwykle utalentowana, zajmuje się renowacją starych druków. Niestety, jest chora na stwardnienie rozsiane. I jestem rozdarta, myślę, że nie powinni tu z Pawłem przyjeżdżać, bo jednak w Niemczech jest dużo lepsza służba zdrowia.

Kiedy Pani słucham, na Panią patrzę, trudno mi uwierzyć, że ma Pani 93 lata. Co Pani pomaga być w tak doskonałej formie?

Dziewięćdziesiąty czwarty rok już mi idzie. Skończę w kwietniu przyszłego roku. Co mi pomaga? Myślę, że poczucie humoru i cały czas działanie. Stale coś robię. Najgorzej jest, jak stary człowiek zalegnie w kapciach przed telewizorem. Mnie świat ciągle obchodzi. We wszystko, co robię, jestem bardzo uczuciowo zaangażowana. Rozmawiamy teraz kilka dni po Święcie Niepodległości 11 listopada. Nie mogę się z tym pogodzić, że znowu widziałam płonącą Warszawę. I widziałam powstańcze opaski na rękawach tych, którzy Warszawę demolowali. A to jest miasto, o które walczyłam, w którym się urodziłam. Pod chodnikami chowaliśmy naszych kolegów… Kiedy idę Nowym Światem, widzę chłopaka, którego ściągnęłam z barykady bardzo ciężko rannego i który zmarł na moich rękach. Walczyliśmy na śmierć i życie. Nie mogę znieść tego, co się działo 11 listopada. Pomyślałam, że chciałabym umrzeć i tego nie widzieć… Zazdroszczę moim kolegom, którzy odeszli. Czuję się totalnie bezradna. I mam ogromny żal do mojego państwa, że na to pozwala. Pozwala na bezczeszczenie naszych symboli. A my nie mieliśmy i nie mamy nic poza kotwicą i opaską… Są dwa miejsca w Warszawie, które kocham – Łazienki i most Poniatowskiego. I na tym moście widziałam 11 listopada tłum łobuzów, którzy niszczyli moje miasto, które my z takim trudem po wojnie odbudowaliśmy. Jedyne miasto na świecie, które zmartwychwstało.

W rejonie mostu Poniatowskiego walczyła Pani w powstaniu, a Łazienki dlaczego Pani kocha?

Urodziłam się koło Łazienek, w parku uczyłam się chodzić. Całe moje dzieciństwo to Łazienki. Opowiem pani zabawną historię, jak z moją Lalką oglądałam późnym wieczorem „Halkę” w teatrze Na Wodzie. Bardzo chciałam zobaczyć spektakl, ale że nigdy nie rozstawałam się z pieskiem, wzięłam ją ze sobą. A musi pani wiedzieć, że Lalce nie pozwalałam wchodzić do wody, bo wtedy od razu szczekała i piła, jakby miała zaraz pęknąć. Pies cały spektakl siedział cichutko aż do sceny, kiedy Halka skacze do wody. Lalka natychmiast zaczęła tak straszliwie wrzeszczeć, że od razu nas umiejscowili i wyrzucili. A jeszcze wyszło, że byłam bez biletu.

Z perspektywy Pani długiego życia jakie jest Pani najszczęśliwsze wspomnienie?

Kiedy w 47 roku wróciłam z Palestyny do Warszawy i spotkaliśmy się w kościele Świętego Krzyża z moimi kolegami z oddziału. Po mszy nasz dowódca, Stefan Berent, zabrał nas do kawiarni w ruinach Marszałkowskiej. Muszę się pani przyznać, że teraz każdego dnia jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem. Bo budzę się rano i mimo wszystkich strasznych rzeczy, które się dzieją, a z którymi się nie zgadzam, dziękuję Panu Bogu, że nie ma już wojny, że mieszkam przy tak pięknej uliczce, mam za oknem las, ptaki i las.

Rafał Guz/ PAP
Reklama

ROZMAWIAŁA: Alina Mrowińska

Reklama
Reklama
Reklama