Rafał Olbrychski przeszedł w życiu przez piekło, zawalczył o siebie. Dziś wprost mówi, że jest silniejszy
"Nie każdy wpada w nałóg, mnie to niestety spotkało"
- Redakcja VIVA!
Nałóg i rodzinny dramat sprawiły, że pogubił się i zniknął z show-biznesu. Teraz wraca. Do życia i na scenę. Gra główną rolę w spektaklu „Apetyt na czereśnie”, występuje też w przedstawieniu muzycznym „Piosenki to…?”. Śpiewa, pisze teksty, komponuje. Rafał Olbrychski w poruszającej rozmowie z Krystyną Pytlakowską o determinacji w walce o siebie. I sile miłości.
Dałeś sobie spokój z życiem?
W dużym stopniu tak. Różnie to wyglądało, do pewnego momentu działałem siłą rozpędu, ale potem przestały spływać propozycje, a ja nie zabiegałem o nie wystarczająco. Nie zbudowałem też sobie renomy poważnego aktora, bo na początku traktowałem tę pracę mało poważnie.
Co wtedy było dla Ciebie ważne?
Wszystko po trochu, choć sama praca była jakby przygodą. Służyła do poznawania ludzi, hulania i swawoli. Dla mnie to muzyka była zawsze najważniejsza.
Od muzyki przecież zacząłeś. Założyłeś swój zespół rockowy.
W tym się najlepiej czułem, ale kiedy trafiła się okazja, by zagrać w „Rozmowie z człowiekiem z szafy”, dałem się namówić. Namówił mnie do tego Xawery Żuławski, który powiedział, że przeżyję ciekawe doświadczenie artystyczne. I było rzeczywiście ciekawie, choć trudno, bo praca z Mariuszem Grzegorzkiem z jednej strony fascynująca, z drugiej była bardzo ciężka, przypominała psychodramę na zasadzie „dam mu popalić”. Taka reżyseria z premedytacją. Chciał dotknąć moich głębokich emocji i uzewnętrznić je. I zrobił to tak umiejętnie, że nawet dostałem za tę rolę Nagrodę imienia Zbyszka Cybulskiego. Myślałem, że to już koniec tej przygody, gdy pojawiły się następne propozycje. „Pan Twardowski”, potem „Słodko gorzki” z Władkiem Pasikowskim i inne. Pomyślałem: Pójdę, pobiegam, pokrzyczę i zapłacą mi za to całkiem przyzwoicie. Ale w dalszym ciągu podchodziłem do aktorstwa niezbyt poważnie.
To wtedy właśnie zacząłeś mieć problemy z alkoholem?
Zacząłem pić już jako nastolatek. Nadużywałem też narkotyków – to piorunująca mieszanka.
Młodzi ludzie są bardzo podatni na uzależnianie się.
Nie każdy wpada w nałóg, mnie to niestety spotkało.
Dlatego, że było Ci źle?
Najpierw dlatego, że było mi tak dobrze. Ale potem bez picia było dużo gorzej i miałem świetny pretekst, żeby się napić, bo potem od razu pojawiała się u mnie serotonina i aktywowała mózg, który odczuwał to jako zespół nagrody. To trwało przez chwilę, a potem przychodził kac i skutki uboczne, jeszcze większy stres, większy dygot, lęk i większe nieszczęście. Picie jest niesłychanie destrukcyjne. I dla tego, który pije, i dla bliskich.
Ale nie chodziłeś na rękach po Nowym Świecie, naśladując ojca?
Nie, ale zdarzało mi się chodzić po rynnach i nawet nie kontaktowałem, na którym jestem piętrze. Śmigałem też po balkonach i to cud, że nie spadłem. Patrząc na siebie z dzisiejszej perspektywy, uważam, że sam przed sobą usiłowałem ukryć ten problem: Nie, przecież ja to kontroluję, piję wieczorem, a w dzień pracuję, mam rodzinę. Wszystko było jednak podporządkowane nie rodzinie, pracy czy przyjaciołom, tylko temu, żeby mieć czas, miejsce i pieniądze na alkohol. Powiem może coś banalnego, ale ta choroba pozbawiła mnie wielu rzeczy. W zasadzie prawie wszystkiego.
________________________
Rozmawiała: Krystyna Pytlakowska
Cały artykuł znaleźć można w najnowszym magazynie VIVA! 21/2023 od 9.11.2023!