Rzadko opowiada o swojej prywatności, nieustannie pracuje. Tak dziś wygląda życie Mariana Dziędziela
„Coś trzeba mieć dla siebie. Jakąś tajemnicę i pewne świętości, których się nie dotyka”, mówi
Marian Dziędziel przyszedł na świat 1947 roku. Miłość do sztuki odziedziczył po swoim tacie, który grywał w amatorskim teatrze. Już jako młody chłopiec, stwierdził, że aktorstwo będzie najlepszym życiowym wyborem. I to właśnie na deskach teatrów czy na planie różnych produkcji spełnia się do dzisiaj. A jak wygląda jego życie prywatne, o którym rzadko opowiada? Okazuje się, że podczas rekrutacji do PWST poznał swoją pierwszą żonę, z którą doczekał się dwóch córek. Jednak ich szczęście przerwała jej śmierć. Później aktor znalazł chęć do życia u boku innej kobiety, o której mówi wprost, że: „żona jest moim aniołem stróżem”. Poznajcie niezwykłą historię wybitnego artysty.
Marian Dziędziel: młodość, relacja z rodzicami, kariera
Marian Dziędziel urodził się 5 sierpnia 1947 roku w Gołkowicach. Jak sam twierdzi: „Jestem Polakiem ze śląskiej wsi, wychowanym w pewnych rygorach i zasadach”.
Artysta nigdy nie krył, że gdy był dzieckiem, nauczył się życia. Zbierał wówczas kurze jajka, zrywał pokrzywy dla kaczek oraz koniczyny dla królików. Podkreślał również, że nie lubił doić krów, ponieważ nie wychodziło mu to najlepiej. Co ciekawe, kochał je karmić, ponieważ wtedy miał najwięcej czasu dla siebie. To właśnie wtedy przeczytał najwięcej książek.
A jak wspomina swoich rodziców? Bardzo dobrze. Mama zawsze go wspierała i cieszyła się z jego nawet najmniejszych sukcesów. Natomiast jego ojciec był górnikiem, który uwielbiał teatr. „Silny, małomówny, konkretny. Ukształtował mnie. Zawsze mówił, jakie jest jego zdanie, ale dodawał: »Rób, co chcesz«, i umiał wybaczać błędy. Wiedział, że prędzej czy później pójdę po rozum do głowy, i mogłem na niego liczyć”, wspominał tatę, który udzielał się również w amatorskim teatrze. To właśnie dzięki niemu Marian Dziędziel pokochał sztukę. Co więcej, gdy był dzieckiem, codziennie martwił się o ojca, ponieważ jego zawód wiązał się z dużym ryzykiem. „Dwa razy w życiu zjechałem pod ziemię. Raz wycieczkowo, bardziej jak do muzeum. A za drugim razem było to szczegółowe pokazanie mi kopalni przy pełnym wydobyciu. Te kombajny na pełnych obrotach, te dziwne maszyny, ciemność. Szok. To było przerażające”, wspominał po latach. Ulubieniec publiczności podkreśla też, że z domu wyniósł szacunek zarówno do edukacji, jak i rodziny.
Gdy skończył szkołę średnią, złożył papiery do PWST, Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Katowicach i Wyższego Seminarium Duchownego. Nie chciał jednak nikomu zdradzać swoich planów na przyszłość. Sztuka okazała się dla niego najważniejsza. „W krakowskiej szkole teatralnej Wiesław Gorecki, nasz ulubiony profesor, przepytywał studentów ze znajomości nazwisk dyrektorów Teatru Słowackiego, Zaszczepił we mnie przekonanie, że kierowanie tą sceną jest zawsze wyróżnieniem. Dlatego też uznałem za zaszczyt, gdy Bronisław Dąbrowski przyjął mnie w 1969 roku do swego zespołu. Po nim rządzili teatrem Krystyna Skuszanka z Jerzym Krasowskim. Z końcem 1981 roku na kierownika artystycznego wybrano Andrzeja Kijowskiego. Później pełnił obowiązki dyrektora Jerzy Nowak. Szefował nam też Mikołaj Grabowski, mój kolega z roku. Następny był Jan Paweł Gawlik, potem Jan Prochyra. Był też Jerzy Goliński, reżyser, z którym dużo pracowałem, a wkrótce po nim – Bogdan Hussakowski. Teraz dyrektoruje Krzysztof Orzechowski. Za każdym razem stykałem się z zupełnie innym rodzajem teatru, co mi nigdy nie pozwalało odczuć, że się zasiedziałem”, opowiadał.
Zobacz także
Kraków, 1976. Piwnica pod Baranami, n/z od lewej: Andrzej Warchal, Marian Dziędziel
Na egzamin do szkoły teatralnej przygotował „Stepy akermańskie” Adama Mickiewicza, które wygłosił po śląsku. To spowodowało, że się wyróżnił. Bez problemu przeszedł też kolejne etapy rekrutacji. „Eugeniusz Fulde, mój późniejszy dziekan, a w końcu i rektor, siedział w rogu sali: „Co nam jeszcze kolega może zaproponować? – pytał jako szef komisji egzaminacyjnej. – Może jakiś wiersz współczesny?". Wystarczyło mi powiedzieć: „Bagnet na bróń. Kiedy przyjdą podpalić dóm, tyn, w którym miszkosz, Polska...” – i już było ciekawie. Wszystkie te charakterystyczne pochylenia samogłosek w mowie śląskiej stały się jeszcze bardziej zaskakujące we fragmencie z „Pana Tadeusza". W końcu dwaj zacni profesorowie PWST: reżyser Władysław Krzemiński i aktor Roman Stankiewicz podeszli do mnie i powiedzieli: „Przyjmiemy pana. Ale proszę obiecać, że w ciągu pół roku nauczy się pan posługiwać prawidłową polszczyzną". Podniecony faktem, że zdałem do szkoły teatralnej, odpowiedziałem najprościej w świecie: „Ja. Naucza sie...". Przyznam, że lekko nie było. Katarzyna Meyer, która oswajała nas z wierszem, jakoś to wytrzymała. Ja też. Na drugim roku już znacznie swobodniej operowałem polszczyzną”, mówił.
To był dla niego wspaniały czas, który zakończył się w 1969 roku. Już wtedy zagrał między innymi w serialu „Stawka większa niż życie”. Dzisiaj na swoim koncie ma ponad 100 kreacji aktorskich. Za rolę w „Weselu” Wojciecha Smarzowskiego otrzymał nagrodę za najlepszą rolę męską na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni i Polską Nagrodę Filmową.
Wystąpił również filmach: „Dom zły”, „Gry uliczne”, „Pod Mocnym Aniołem”, „Drogówka” czy w serialu „Wataha”. „Podczas kręcenia filmu »Gry uliczne« Krzysztofa Krauzego dokument z planu zdjęciowego robił Wojciech Smarzowski. Pojawił się kiedyś i bardzo ciekawie ustawiał kamerę. Niedługo potem dostałem od niego propozycję zagrania w „Małżowinie". Od razu udało nam się nawiązać prawie metafizyczne porozumienie. Zaangażował mnie później do podwójnej roli w przedstawieniu Teatru Telewizji „Kuracja". Wtedy też dowiedziałem się, że pisze dla mnie rolę w swoim „Weselu". Tak naprawdę uwierzyłem w to dopiero po przeczytaniu w magazynie „Cinema” wywiadu z reżyserem, w którym o tym wspominał. Dość mocno, nie powiem, ścisnęło mnie wtedy w żołądku. Poczułem ciężar odpowiedzialności – zdałem sobie sprawę, że tego człowieka nie mam prawa zawieść”, opowiadał.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: „Wiedziałem, że będzie moja” – mówił o swojej żonie Zygmunt Chajzer. Płomienne uczucie trwa nieprzerwanie od czterech dekad
Marian Dziędziel, 2004 rok
Marian Dziędziel — życie prywatne, żona, dzieci
Artysta rzadko mówi o swoim życiu prywatnym. Wiemy, że swoją pierwszą żonę Halinę Wyrodek poznał podczas egzaminów do PWST. Jego ukochana była gwiazdą Piwnicy pod Baranami, grała też w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Małżonkowie doczekali się dwóch córek — Agnieszki i Joanny. Niestety, ich uczucie przerwała śmierć artystki. Odeszła 12 sierpnia 2008 roku w Krakowie. Walczyła wówczas z nowotworem.
Następnie Marian Dziędziel poznał kolejną kobietę, z którą wziął ślub i stworzył idealny dom, pełen ciepła i zrozumienia. Zakochani są też właścicielami kundelka podhalańskiego, którego nazwali Gucio. „Mam anioła w domu. Żona jest moim aniołem stróżem”, mówił w Dzień Dobry TVN. Jego partnerka we wszystkim mu pomaga.
Dzisiaj niewiele mówi o swojej codzienności i dzieciach, bo jak sam twierdzi: „Coś trzeba mieć dla siebie. Jakąś tajemnicę i pewne świętości, których się nie dotyka”.
CZYTAJ TEŻ: Leszek Teleszyński był ordynatem Michorowskim w „Trędowatej”. Jak dzisiaj wygląda jego życie?
Marian Dziędziel z żoną, 2004 rok
Marian Dziędziel z córką, 2004 rok