Reklama

Emancypacja kinowych ekranów trwa w najlepsze. Oto kolejna kobieca ekipa przejmuje gangsterskie rządy w dzielnicy w filmie wyreżyserowanym, a jakże, przez kobietę. Melissa McCarthy, Tiffany Haddish, Elisabeth Moss nie cofną się przed niczym w drodze na szczyt mafijnej drabiny, ale czy ich historia jest na tyle ciekawa, że można nastawiać się na interesujący seans? Królowe zbrodni w kinach od 23 sierpnia.

Reklama

„Królowe zbrodni”. Opis fabuły

Końcówka lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Nowojorska dzielnica Hell’s Kitchen trzymana jest twardą ręką przez irlandzkich gangsterów. Kiedy kilku z nich za sprawą obławy FBI trafia na trzy lata za kratki, ich żony pozostają bez środków finansowych na utrzymanie rodziny. Jałmużna, jaką dostają od miejscowego bossa nie wystarczy nawet na opłacenie czynszu. Wychowywane od małego na przykładne żony i matki nie widzą dla siebie przyszłości bez zawodu i wykształcenia. Postanawiają zaryzykować i przejąć władzę w dzielnicy w swoje ręce. Tłamszone przez mężów w końcu mogą być tym, kim chcą i robić to, co im się podoba. Początkowo damskie rządy nie przypadają do gustu miejscowym gangsterom, ale z czasem trzy kobiety radzą sobie coraz lepiej. Niechętnych sobie likwidują, zdobywając równocześnie szacunek miejscowych, dla których podejmowane przez nie działania przynoszą wymierne korzyści.

Recenzja filmu „Królowe zbrodni”

Nie jest to pierwsza podobna historia, którą w ostatnich miesiącach mogliśmy oglądać na dużym ekranie. Zdeterminowana kobieca ekipa próbująca znaleźć swoje miejsce w gangsterskim świecie pojawiła się już chociażby w niedawnych Wdowach. Tam, śmierć mężów stała się dla bohaterek sygnałem do diametralnych zmian i wprowadzenia w życie planu mającego ustawić je na resztę życia. W Królowych zbrodni mężowie bohaterek co prawda żyją, ale dla nich równie dobrze mogliby zginąć. Mężowie Claire (Moss) i Ruby (Haddish) traktowali je bardziej niczym pomoce domowe, a nie żony i tylko Kathy (McCarthy) wiodła życie typowej kury domowej u boku zbyt poczciwego małżonka. Więzienie, do którego trafiają panowie, staje się dla bohaterek swoistym wybawieniem, z którego zamierzają skorzystać pełną piersią.

Królowe zbrodni zostały opowiedziane w inny sposób niż Wdowy. W porównaniu do mrocznego gangsterskiego dramatu, jakim był film McQueena, dzieło wyreżyserowane przez Andreę Berloff zdecydowanie zbyt często obraca się w okolicach komedii. Nie byłoby w tym nic złego biorąc pod uwagę komiksowy pierwowzór (film powstał na motywach komiksu autorstwa Olliego Mastersa), jednak reżyserce i autorce scenariusza zabrakło zdecydowania, by jednoznacznie postawić się po którejś ze stron nierozwiązywalnego konfliktu. Albo poważny dramat, albo gangsterska komedia. Próba pogodzenia jednego z drugim zaowocowała chaosem. W efekcie nie wiadomo czy traktować Królowe zbrodni poważnie czy jako makabryczną humoreskę gangsterską. Trochę lepiej broni się jako ta druga.

Zwiastun filmu „Królowe zbrodni”

Wspomniana we wstępie emancypacja wznosi się w Królowych zbrodni na absurdalny poziom. Dość powiedzieć, że w całym filmie nie ma chyba ani jednej poważnie potraktowanej postaci męskiej. Panowie to tchórze, damscy bokserzy, w najlepszym razie jowialni gangsterzy o wyglądzie wujka Stefana. W tak skonstruowanym świecie o wiele łatwiej kibicować głównym bohaterkom, choć te robią wszystko, by w końcu przestać je lubić. Nagła władza zaczyna zawracać im w głowie, a do niedawna przyjaciółki, szybko zaczynają podążać swoimi ścieżkami. Równie łatwo Kathy, Ruby i Claire docierają na szczyt gangsterskiej piramidy w Hell’s Kitchen. Można by przypuszczać, że bycie gangsterem to najłatwiejsza praca pod słońcem. Pewnego dnia kobiety decydują się po prostu odbierać haracze z okolicznych zakładów usługowych i już.

Jednym z niewielu pozytywów Królowych zbrodni są zapowiedziane w tytule niespodziewane śmierci. Pod tym względem film Berloff sprawdza się zadowalająco – nigdy nie wiadomo, na kogo właśnie czeka kres ekranowej przygody. Na pewno z podniesionym czołem wyjdzie z tej produkcji Margo Martindale w roli teściowej z piekła rodem. Interesująca rola przypadła też w udziale Domhnallowi Gleesonowi. Grany przez niego Gabriel to romantyczny psychopata, który pojawia się i znika bez ostrzeżenia. Jego postać można jednak potraktować również jako metaforę całego scenariusza, który miewa momenty, ale całościowo prezentuje się zbyt chaotycznie i nie zapewnia spodziewanej rozrywki. Królowe zbrodni ogląda się raczej beznamiętnie, od czasu do czasu uśmiechając się pod nosem a to na jakiś ekranowy żarcik czy, częściej, z kolejnych nieporadności tej produkcji (w tym miejscu warto wspomnieć o jednym z najbardziej absurdalnych zwrotów akcji w historii współczesnego kina – po szczegóły odsyłam jednak do kina). A gdy nadchodzi jej koniec, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że ktoś w ostatniej chwili wyciął ostatnie pół godziny filmu. To efekt obliczony zapewne na kontynuację filmu Berloff, ale nie wydaje się, aby ona kiedyś miała powstać. 4/10.

Królowe zbrodni w kinach od 23 sierpnia.

Reklama

Plakat filmu Królowe zbrodni:

Warner Bros./materiały prasowe
Wrner Bros./materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama