Reklama

„Jak powiem, że jestem z Jerzym 50 lat, to VIVA! osłupieje! Co mam mówić?”, pyta. „Ja jestem awanturnica, a on uważa się za anioła. Koniec kropka”. Zawsze rozliczała ludzi – z życia i miłości. Hanna Krall, wybitna dziennikarka, reporterka i pisarka, w wyjątkowo intymnym reportażu Elżbiety Pawełek, który ukazał się na łamach magazynu VIVA! 7/2012.

Reklama

Kim jest Hanna Krall?

Nie uważa się za pisarkę, bardziej za reporterkę. Czasem mówi, że jest protokolantką sądową. Zapytana, dla jakiego sądu protokołuje, odpowiada: „Dla Sądu Ostatecznego”. Sprawy, o których pisze, są ważne. Tamte historie nie zdarzyły się raz na zawsze. Jak człowiek o nich czyta, oblatuje go strach. Określenie jej specjalistką od Holokaustu wytrąca ją z równowagi. To niemądre uproszczenie, a ona pisze o Żydach, Polakach, Niemcach. O ludziach, ich odwadze, strachu, miłości. Za coś takiego może się śmiertelnie obrazić, choć nie przeklina. Unika bywania i rautów, odmawia wywiadów. Nie uważa, że jest „tematem”.

Tematem są jej książki: „Król kier znów na wylocie”, „Żal”, „Okna”, „Sublokatorka” czy „Różowe strusie pióra”, gdzie czasem się odkrywa. Nigdy wprost i nigdy do końca. Dekadę temu ona sama została uhonorowana prestiżową Niemiecką Nagrodą Literacką – ogromna aula Uniwersytetu w Stuttgarcie zgromadziła blisko tysiąc osób. Przyszły, żeby jej posłuchać.

Zobacz także: Bolesław Prus i Oktawia Trembińska byli ze sobą 37 lat. Pisarz nazywał żonę Lalunią, Taciunią, Ptaszeczkiem

Nie lubi się zwierzać

„Co pani chce wiedzieć o mnie?”, pyta, nalewając do głębokich filiżanek gorącą herbatę z ziół alpejskich. „Już wszystko powiedziałam. Mój organizm nie wytwarza potrzeby zwierzania się”. Po „Białej Marii”, swojej ostatniej książce, uznała, że ma dość. Ile można? Jest zmęczoną, starą kobietą. Poza tym stara reporterka? To jest niesmaczne. Ogłosiła, że już koniec. Wreszcie pochodzi po butikach, teatrach, posiedzi w salonach kosmetycznych. Weźmie się za siebie.

Na stole w salonie piętrzą się zapisane kartki papieru i cienkie zeszyty kupowane z przyzwyczajenia – były kiedyś najtańsze. „Biała Maria” nie chce się skończyć. Ciągle ktoś się zgłasza, domaga się bycia opisanym, rodzą się nowe historie. Zapisuje je skrzętnie. Czasem skrótowo o czymś: „Krawiec to dobre miejsce. Jak przymiarki, to się rozmawia. Ludzie się kręcą, idealna konspiracja”. Albo: „Najlepszy był w reglanie”. Albo: „Z Kafką już się pożegnał”.

„Czy to nie jest narkotyczne?”, pyta. Ale te opowieści są fascynujące. A potem wszystko, co napisze, w kółko poprawia i skraca. Jest w tym coś niebezpiecznego, bo może już za bardzo skróciła? Jak się pracuje w koszmarze, który jest szpetny, nie można zostawić „gołej szpetoty”, uważa. Kto by to czytał? Ale i z tą formą nie należy przesadzać. „Jedni żyją, inni zapisują. Jedni budują, inni niszczą”, mówi. „Mnie nie ma, żyję życiem moich bohaterów”. Czy czasem przychodzą w snach? „Nie, nigdy. Oni wiedzą, że jestem bezlitosna, i już nic ode mnie nie mogą oczekiwać. Książka się ukazała, pępowina przecięta. Czy pani sobie wyobraża, że wszyscy by mnie otaczali? To byłoby straszne! Nie udźwignęłabym”.

Zobacz też: Mira Zimińska-Sygietyńska porzuciła aktorską karierę, by zadbać o dzieło męża – zespół „Mazowsze”

Spotkanie z Hanną Krall z okazji przyznania jej książce "Król Kier znów na wylocie" tytułu Warszawskiej Premiery Literackiej 20.11.06 r.

PAP/Bartłomiej Zborowski

Hanna Krall: całe życie w blokach

Mariusz Szczygieł, jeden z jej dawnych uczniów uważa, że jej reportaże są metafizyczne i jako pisarka metafizyczna nie powinna mieszkać w bloku: „Ten blok na Ursynowie do pani nie pasuje. Ta przestrzeń jest płaska, jednowymiarowa. Powinna pani mieszkać w miejscu bardziej tajemniczym, w otoczeniu przyrody”. „Ależ ja jestem blokerka!”, oponuje Hanna Krall. Całe życie mieszka w blokach, na osiedlach. Najpierw na Kole w 40-metrowym mieszkaniu, teraz w dwupoziomowym, z metrem po sąsiedzku, którego jest wielką fanką.

Po wojnie byłby to luksus. Wyszły z mamą ze schronu w październiku, po upadku powstania warszawskiego. Miała wtedy dziewięć lat. To już była dorosłość. Już wiedziała: taki jest świat. Ktoś do kogoś strzela, ktoś stara się zabić. Ojciec już na początku wojny zginął w Majdanku, nie miała z nim kontaktu. O dzieciństwie nie chce mówić. O śmierci mamy też nie – to zbyt bolesne, chociaż napisała o niej w swojej książce „I ty jesteś Daniel”. Odeszła całkiem niedawno. „Śmierć matki jest pewną granicą. Od tego momentu świat dzieli się na ten, w którym jeszcze była, i na ten, w którym jej nie ma”, dodaje.

Na kredensie stoją zdjęcia rodzinne. Dziewczyna ze skupionym wyrazem twarzy, w modnie obciętych włosach, to mama. „Ładna”, mówię. „Nigdy tak o niej nie myślałam”, odzywa się Hanna Krall. „Dopiero teraz to widzę. Była przed wojną kosmetyczką, wiedziała, jak zadbać o twarz. Do końca życia nie miała zmarszczek”. Obok na fotografii ciocia Ala, siostra mamy, w Szczawnicy. I ciocia Jasia, elegantka w toczku fokowym na głowie. „Słuchaj, musisz sobie kupić fokowe futro”, mówiła. „Jak nie masz pieniędzy, to ci dam. I toczek fokowy też musisz mieć. I koniecznie mufkę!”.

Nie śmiała o tym marzyć. Czuła się pięknie w tenisówkach czyszczonych proszkiem do zębów, który potem się sypał na nogi. W latach 60. szczytem elegancji stały się kretonowe, wzorzyste spódnice „picassy”, do których nosiło się czarny, obcisły sweterek, szeroki pas i trumniaki, czyli czarne baletki kupowane u szewca na Tamce. Mówiąc szczerze, miała sporo adoratorów. „Oni nie chcieli ze mną spać, oni się ze mną natychmiast chcieli żenić”, żartuje. „Wyczuwali materiał na żonę. Byłam solidna, poważna, taka przygruba prymuska w okularach. Obrzydliwe, nieprawdaż?”.

Czytaj także: Mieczysław Stoor: śmierć aktora "Stawki większej niż życie" do dziś stanowi jedną z największych zagadek polskiego kina

Hanna Krall, Warszawa, 1956 r.

Krystian Barcz / Forum

Hanna Krall i Jerzy Szperkowicz: historia miłości

Miała zawsze najlepsze notatki na studiach. Pamięta, jak strasznie płakała, kiedy oblała, zresztą jeden jedyny raz, egzamin z prasy polskiej – studiowała dziennikarstwo na UW. Andrzej Mularczyk, który uczył się z jej notatek, dostał wówczas czwórkę! Zaprosił ją na wódkę do Kameralnej. Pierwszy raz w życiu ją piła i pierwszy raz jadła pieczarki na maśle, drogie i pyszne!

A pierwsza miłość? Pierwszy (i ostatni zresztą) mąż Jerzy Szperkowicz, to może powiedzieć, poderwał ją na wydarzenia poznańskie. To było w ’56, w „Sublokatorce” jest ta scena. Redakcja „Życia Warszawy” posłała ją na targi do Poznania, a drugiego dnia zaczęły się rozruchy. Cały dzień biegała po mieście, przyglądała się i demonstrantom, i żołnierzom, i tłumowi, który kamienuje człowieka z UB. Wróciła do redakcji, opowiadała, wszyscy tak jakoś patrzyli na nią i ktoś zapytał: „No dobrze, ale powiedz, jak się zachowała ta świadoma część klasy robotniczej?”. „Mnie zatkało, przecież cały czas mówiłam, jak się zachowała, bo ja już byłam ta zrewolucjonizowana. Na szczęście mądra Mira Parzyńska, moja szefowa, włączyła się: »Kolego, później zadacie te swoje pytania«”.

Jerzy, który pracował w tej samej redakcji, chciał się wszystkiego dokładnie dowiedzieć. Przyjechał do niej nazajutrz z samego rana. Chata była wolna. Początkowo zamieszkali w bursie dziennikarskiej na Malczewskiego, w pokoiku na dziewięciu metrach. Zanim wzięli ślub, trzy lata chodzili ze sobą. „Chodziliśmy to do Stodoły, to na rurki z kremem do Niezabudki, to do baru mlecznego Prasowy”. „Jak powiem, że jestem z Jurkiem 50 lat, to VIVA! osłupieje! Co mam tej VIVIE! mówić?”, zapytała córki. I Kasia, która jest informatykiem w Kanadzie, pół wieku ich związku zamknęła w kilku punktach. „Zapisałam to sobie: wspieraliśmy się w trudnych chwilach i zawsze mogliśmy na siebie liczyć”, powtarza za córką. „Jak się kłóciliśmy, to i tak się kochaliśmy. Umieliśmy się cieszyć życiem. I tu mnie zaskoczyła: »Jak wyjeżdżaliście na wakacje, to cieszyliście się z byle czego«. Przecież jeździliśmy do Grecji i Włoch, to nie było byle co!”. Jerzy Szperkowicz zmarł w lutym 2022 roku. Miał 89 lat. "Panie Jurku, obiecujemy opiekować się Haneczką!", napisał w pożegnalnym wpisie Mariusz Szczygieł.

Czytaj także: Mira Zimińska-Sygietyńska porzuciła aktorską karierę, by zadbać o dzieło męża – zespół „Mazowsze”

Hanna Krall o córce

Nigdy nie byli zazdrośni o swoje sukcesy, bo ona jest reporterką, a on publicystą. On umie formułować myśli, a ona opowiada, jak było. Teraz on wziął się za tłumaczenie Wysockiego, bo uznał, że są złe przekłady. Świetnie mu idzie, odkrył w sobie coś nowego. Nie zastanawiają się nad podziałem domowych ról, po prostu brak na to czasu. Robi się to, co jest do zrobienia, ustala się różne rzeczy, nawet to, co na obiad.

„Ja jestem gwałtowną osobą, awanturnicą, a on uważa się za anioła. Taki jest podział. Koniec kropka. Jaka jest dyskusja z aniołem? Długo nie można na niego krzyczeć! Anioł to anioł, siedzi taki anielski i niewinny”, śmieje się Hanna Krall. „Jak Kasia była dzieckiem, narysowała nas: jego cichego, z tymi niebieskimi oczami, i mnie – rozkrzyczane czupiradło!”. Kiedyś Michał, ukochany wnuk (zarazem wnuk Barbary Krafftówny), spisał jej liczne wady. Zapamiętała jedną straszną, że jest „nadprzytulcza i nadopiekuńcza”, więc bardzo się starała zdyscyplinować. Wnuk dziś studiuje w Kanadzie trzeci fakultet – ma wyższą średnią, niż miała ona, wzorowa prymuska! Jest tak wysoki, że musi podskoczyć, żeby go pocałować.

„Nie brakuje pani córki?”, pytam. „Nie”, mówi. „Bliskość nie zależy od odległości. Z początku Jurek bardzo przeżywał wyjazd Kasi i jej męża. Miał chorobę sierocą, siedział smutny i tęsknił. To nie była legalna emigracja, to były dwa plecaki i Michałek”. Pamięta, jak nosiła Kasię na rękach w parku Skaryszewskim, bo nie można było dostać wózka. Nie wie, dlaczego tak ją to rozczula. Jechała przez pół Pragi, żeby pójść na spacer z córką. Kładła ją na ławce i karmiła piersią. Kiedyś w Anglii zaoszczędziła kilka funtów i kupiła jej szare paletko z czerwonym kapturkiem i kolorowe rajstopy – czerwone i zielone. Jaka była szczęśliwa, że kupiła to swojemu dziecku. Żałość. A Kasia mówi, że miała szczęśliwe dzieciństwo.

„Pisze ręcznie, co zawsze mnie wzrusza”

Margot Carlier, pracująca dla prestiżowego francuskiego wydawnictwa Gallimard, mówi, że Hanna Krall jest jej dobrym aniołem. Wprowadziła ją w świat polskiego reportażu, podsuwała ciekawe rzeczy do przeczytania. Obdarzyła ją wielkim zaufaniem już na samym początku. „Margot Carlier, jak to ładnie brzmi. To moja tłumaczka”, mówiła Krall na różnych spotkaniach, zanim Margot jeszcze cokolwiek przetłumaczyła. Przed każdą imprezą literacką starannie się przygotowuje i podsuwa jej pewne słowa, na przykład „odwirować zbędne słowa” lub „fiołek alpejski” i mówi: „Proszę to przetłumaczyć dokładnie”. Takie spotkania odbywają się na żywo – to w Paryżu, to w Aix-en-Provence, ale Krall zawczasu dba o szczegóły, żeby nie było potem trudności. Jest perfekcjonistką.

„Pisze ręcznie, co zawsze mnie wzrusza. »To ja pani coś przeczytam«, mówi i przynosi mi swoje kartki”, dodaje tłumaczka. „Ma dużo wdzięku, niewyobrażalne, żeby wystąpiła w dżinsach!”. W Paryżu przy rue Montparnasse jest sklep, gdzie Hanna Krall lubi kupować swetry. Od czasu do czasu dzwoni do Margot: „To proszę tam pójść i kupić mi”. Lubi się radzić innych. Dzwoni i pyta Mariusza Szczygła: „Panie Mariuszu, jak mam wyglądać na wspólnym występie z Hertą Müller w teatrze w Strassburgu? Czy wziąć to czarne z tym białym, czy mogę być bardziej ekologiczna?”. Szczygieł: „Raczej to czarne, bo będzie lepiej wyglądało na scenie”. „No i po to pana mam, bardzo dobrze mi pan poradził”, ucina dalszą rozmowę.

Hanna Krall i "jej ludzie"

Zanim Hanna Krall zgodzi się na nasze spotkanie, mówi szyfrem: „Muszę się poradzić moich ludzi”. Pod tym hasłem oprócz Szczygła kryją się Wojciech Tochman i Wojciech Górecki, autor świetnych książek o Kaukazie, którzy niegdyś pobierali u niej lekcje pisania w słynnym białym saloniku „Gazety Wyborczej”. Górecki pamięta, że pierwszy jego reportaż czytała z godzinę. Przekreślała, dopisywała, zmieniała kolejność, w każde zdanie ingerowała. Na koniec powiedziała: „Panie Wojtku, świetny tekst pan napisał. Trochę poprawiłam, żeby rytm był lepszy, ale ma pan ucho i oko”. Nieco „ukrallowiała” wszystkie teksty, jak się mówiło, ale wielu reporterów identyfikowało się z nią jako swoim mistrzem.

„Byłem bezgranicznie zakochany w jej pisaniu. Każda jej pointa była tak mocna, jakby jej Pan Bóg to podpowiadał”, wspomina Mariusz Szczygieł, który też oberwał za swoje teksty. Przy pierwszym usłyszał: „Pan pisze tak, jak się pisało 20 lat temu. Co więcej, pan pisze tak, jak ja pisałam 20 lat temu. Pan po prostu robi jakąś karykaturę dawnego stylu Hanny Krall. A pana narracja powinna być neutralna”. Do dzisiaj zachował pięć takich tekstów, w których zmasakrowała prawie każde zdanie, bo potem już załapał, w czym rzecz. Ale gdyby miał coś z pożaru ratować, toby ratował swojego kota i te teksty, bo dla niego są jak relikwie. Ostatnio przejrzał od niej SMS-y, w tym jeden wymowny: „Czy ja jeszcze potrafię pisać, panie Mariuszu?”.

Krall sprawia wrażenie osoby pewnej siebie, ale to nie jest prawda. Potrafi być dowcipna na własny temat. „Jak wydaje jej się, że notuję naszą rozmowę przez telefon, to na końcu zdania dodaje: »I kropka«. Podejrzewa, że kiedyś będę chciał o niej pisać”, mówi Szczygieł. Znajduje w niej to, czego mu brakuje u własnej mamy, która kocha go warunkowo, a przynajmniej on ma takie wrażenie. Ciągle ma pretensje o coś, że czegoś nie zrobił, albo za dużo pracuje, albo czapki nie włożył, a on ma 45 lat! A u Krall jest bezwarunkowość, pełna akceptacja. Podejrzewa ją nawet o uczucie nieomal macierzyńskie. Nie opieprza go, a jak już, to tak: „Co pan w ogóle za głupoty wygaduje!”. Tam, gdzie jego mama mówi: „nie”, Krall mówi: „tak”. I to jest piękne!

Nawet ze „swoimi ludźmi” Hanna Krall jest per pan. Można by napisać książkę o tym, dlaczego zwraca się do nich w takiej formie, uważa Krzysztof Warlikowski, który po „(A)polonii” (z tomu „Żal”) przenosi kolejnych jej bohaterów do swojego teatru. Albo wpada do niej i rozparty na kanapie w jej saloniku zapuszcza się w metafizyczne rozważana. Dziwne, ale nie czuje różnicy pokoleniowej, że jej życie upływało w Polsce za żelazną kurtyną, że to mogło blokować myślenie. Dzięki Krall przewartościował swój świat. Zrozumiał, że musi słuchać dojrzałych ludzi, bo większość ludzi po czterdziestce skupia się wyłącznie na walce z umieraniem. Nie mają siły produkować pięknych myśli. „A pan korzysta z jej siły?”, pytam. „Tak. Chociaż w jakimś sensie oboje jesteśmy twierdzami, to znaczy nie jest nam łatwo zbliżyć się do kogoś, zaprzyjaźnić”, dodaje.

Zobacz też: Eliza Orzeszkowa wyszła za mąż jako nastolatka, unieszczęśliwiła siebie i męża

Hanna Krall i Mariusz Szczygieł w sesji dla magazynu VIVA! 2017 r.

Bartek Wieczorek/LAF AM

Hanna Krall: przyjaźnie

Przyjaźń była na pewno z Ryśkiem Kapuścińskim, uważa Hanna Krall. To było bliskie, trwało przez dziesięciolecia. Tak samo z Krzysztofem Kieślowskim. Napisała mu ze Stanów, że niedobrze jej się śnił, że ciągle leży na zaśnieżonym zboczu i wszyscy narciarze go omijają. Odpisał, że nic dziwnego, bo będą mu robić koronografię. Grzebią mu w sercu jakimś drutem, a on musi to oglądać na monitorach i zachwycać się, jak świetnie grzebią…

„Wiem, że istnieje porozumienie na odległość”, mówi Krall. Wie też, że trzeba usiąść, żeby podróż się udała, pomyśleć przez chwilę, żeby wrócić szczęśliwie. Dawniej dużo podróżowała. Ktoś dzwonił, żeby przyjechała do Rio – brała walizkę i leciała. Teraz najchętniej spędza czas na działce nad Narwią, na wysokiej skarpie. Zrobiła na niej schody z podkładów kolejowych. „Razem 103 stopnie, ile to może być pięter?”, pyta. Są piękne. Siedzi tam od maja do października i pisze. „Czytałam gdzieś, że trzeba zawczasu przeżyć to, czego boimy się najbardziej. Już dziś trzeba ćwiczyć siedemdziesięcioletnie ręce i siedemdziesięcioletnie nieczekanie”, napisała 20 lat temu. A jak skończy pisać, co dalej? Będzie chodziła na długie spacery. „Niby z kim?”, pytam. „Z kijkami. Nie lubię z kimś, bo trzeba rozmawiać. A ja już narozmawiałam się”.

Reklama

Ryszard Kapuściński i Hanna Krall na uroczystości wręczenia nagród dziennikarskich przyznawanych przez miesięcznik "PRESS", 15.12.1999 r.

PAP Przemek Wierzchowski
Reklama
Reklama
Reklama