Spłonął jej dom, jednak nigdy się nie poddała. Co dzisiaj robi była gwiazda TVN Anna Maruszeczko?
„Nie mogliśmy się nad sobą użalać i cierpieć", mówiła
Anna Maruszeczko musiała mierzyć się z wieloma przeszkodami. Jedną z nich był pożar, w którym straciła wszystko, co miała. Warto dodać, że była gwiazda TVN prowadziła program „Wybacz mi”, który cieszył się ogromną popularnością. Z czasem wyznała, że odeszła, ponieważ wcześniej zasugerowano jej, że powinna skorzystać z medycyny estetycznej i wstrzyknąć sobie botoks. Przypominamy, co dzisiaj robi ulubienica widzów.
[Ostatnia aktualizacja: 10.08.2024]
Życie zawodowe Anny Maruszeczko
Minęło już ponad ćwierć wieku, odkąd Anna Maruszeczko pierwszy raz pojawiła się przed kamerą. Była wtedy prowadzącą słynnego programu pod tytułem „Na gapę”, który był emitowany na Canal+. Warto przypomnieć, że przed emisją tego show, miała za sobą siedmioletni staż w TVP, jednak pracowała tylko na tak zwanym zapleczu. Z czasem zaczęła rozwijać swoją karierę. „Dla odwagi strzeliłam mały koniak i... udało się”, wspominała czasy castingu w rozmowie z VIVĄ!.
CZYTAJ TAKŻE: Razem w życiu i w sporcie, po igrzyskach biorą ślub! Natalia Kaczmarek i Konrad Bukowiecki to para na medal
Największą popularność zyskała dzięki stacji TVN. „Mój długi romans z TVN rozpoczął się w 1999 roku: talk show „Wybacz mi", magazyn „Zielone Drzwi" oraz społeczna praca w Zarządzie Fundacji TVN Nie jesteś sam. Z czasem romans przerodził się w trwały związek”, napisała w swojej książce - „Kobieta na zakręcie”. Później ta przygoda dobiegła końca. Dziennikarka postanowiła znaleźć coś nowego. I tak właśnie się stało. Od 2014 roku była redaktorką naczelną magazynu „Uroda życia”. Rok później założyła własną firmę, którą zajmuje się do dzisiaj.
Kim jest Andrij Maruszeczko?
Anna Maruszeczko od wielu lat jest związana z Andrijem Maruszeczko, który pochodzi z Ukrainy. Jej rodzice nie byli zadowoleni z partnera swojej córki, jednak z czasem go zaakceptowali i pokochali jak własne dziecko. „On jest polskim Ukraińcem – jego rodzice zostali przesiedleni z południa na Ziemie Odzyskane w wyniku akcji „Wisła”. On, tak jak ja, urodził się w Koszalinie. Jako nastolatek i później na studiach na Akademii Sztuk Pięknych bardzo intensywnie zaczął to swoje pochodzenie zgłębiać, hołubić (najgorsi są ludzie bez tożsamości!). Wydawał muzykę ukraińską – rocka, ale i etniczną”, opowiadała ulubienica publiczności w 2014 roku Urodzie życia.
To właśnie mąż namówił swoją ukochaną, żeby po polonistyce poszła na dziennikarskie studia podyplomowe. „Nie chciał mieć w domu belfra”, powiedziała w wywiadzie dla „Twojego stylu”.
Po jakimś czasie mąż przekonał Annę, żeby przeprowadzili się na wieś. Zamieszkali razem w wiosce nad Bugiem, która jest oddalona od Warszawy o 160 kilometrów. „Jestem wciąż w szpagacie między miastem a wsią. Pół tygodnia w Warszawie, pół tygodnia nad Bugiem”, mówiła w VIVIE!.
ZOBACZ TAKŻE: Katarzyna Cichopek o kulisach pracy z ukochanym. Tak dba o nią na wizji
Adam Romanowski i Anna Maruszeczko, 2000 rok
Dzieci Anna Maruszeczko. Pożar sprzed 10 lat
Zakochani doczekali się dwójki dzieci: 17-letniej córki Sofiji i 19-letniego Andrija. Pociechy są dla nich całym światem. Warto dodać, że byli jeszcze bardzo mali, kiedy w posiadłości ulubienicy widzów w Mielniku wybuchł pożar. „Mieliśmy szczęście, że pożar nie zastał nas śpiących. Dobrze, że straciliśmy tylko pieniądze”, wspominała Anna. Kiedy wraz z całą rodziną odbudowała dom, usłyszała od producentki jednego z programów TVN, że powinna zainwestować w botoks... I wtedy przelała się czara goryczy. Stwierdziła, że potrzebuje zmiany i zrobi coś nowego.
„Nie chciałam być malowaną lalą do pokazywania. Planowałam, że zestarzeję się na wizji. Miałam nadzieję, że nigdy nie dołączę do klubu dziewczyn z identycznymi ustami. Rozumiem jednak, że telewizja może nie być na całe życie”, czytamy w „Twoim Stylu”. Kiedy odeszła z telewizji, podjęła współpracę z ośrodkiem Dojrzewania Róż, który wspierał kobiety pragnące zmienić swoje życie. Później została redaktorką naczelną w „Uroda Życia”. „Zawodowo: trzymam kilka srok za ogon, co daje mi poczucie bezpieczeństwa, lepszą orientację w świecie i zdrowy dystans do tego, co akurat robię. A prywatnie: jestem starą mężatką i ciągle młodą matką", mogliśmy przeczytać na jej mediach społecznościowych.
Teraz stara się skupić na swojej rodzinie. Owszem, praca jest dla niej bardzo ważna, jednak nie jest najważniejsza w życiu. Od 8 lat ulubienica widzów prowadzi swoją firmę „AM MEDIA”. Obecnie pisze książki oraz prowadzi warsztaty dla wielu kobiet. Po latach zrozumiała, że nie wyobraża sobie siebie przed kamerą w telewizyjnym studiu. Nie tęskni już za blaskiem fleszy!
Jednak to nie wszystko! Ówczesna gwiazda TVN od 2021 roku prowadzi swój podcast - #Wojowniczki i Wojownicy. Możemy go posłuchać między innymi na platformie Spotfiy. To jest niezwykła inwestycja Anny Maruszeczko, która zbiera coraz więcej słuchaczy!
O czym jest program? „Tu dzielimy się swoimi opowieściami o przełomach w życiu. W przekonaniu, że opowieść to informacja z duszą (Brené Brown), a kryzys to też szansa. Interesuje mnie metamorfoza, człowiek w zmianie. Moi bohaterowie to ludzie poszukujący i zaangażowani. Walczą, stawiając granice, postępując w zgodzie z sobą, dzieląc się. Czasem wygrywają bitwy ze światem zewnętrznym, jednak podkreślają, że najtrudniej wygrać z samym sobą", czytamy w opisie podcastu. Anna Maruszeczko stara się opowiedzieć o wzlotach i upadkach na drodze życiowego oraz zawodowego spełnienia. Nie brakuje tam takich tematów jak: pandemia, wojna, energia kobiet, tabu leczenia psychiatrycznego i wiele innych!
Oto link do podcastu: https://open.spotify.com/show/3RjoeghoM8ZSU9RiAX2cmA
Przypomnijmy rozmowę Anny Maruszeczko dla magazynu „Uroda Życia” z 2014 roku!
Aniu, jesteś rozpoznawalna, ale niewiele o tobie wiadomo. Kim jest kolejna „telewizyjna” naczelna, która firmuje pismo dla kobiet?
Szczęściarą, której się wydawało, że z racji dojrzałości będzie raczej schodzić z medialnej sceny. Raz już nawet usłyszałam, że moje programy są zbyt refleksyjne! Tymczasem dostałam propozycję życia, jak gwiazdkę z nieba. Wydawnictwo zwróciło się do mnie z prośbą o przygotowanie koncepcji pisma ze względu na to, co dotychczas robiłam. Po pierwszym szoku doszłam do wniosku, że bardziej niż kiedykolwiek jestem na to gotowa. Przecież od wielu lat głównie rozmawiam z kobietami. O życiu. I piszę bloga. O życiu nad Bugiem. Nie sądziłam, że ktoś tak doceni moją pracę i mój sposób patrzenia na świat.
Czym się kierujesz, wybierając dla kogo pracujesz? Z jednej strony TVN, z drugiej – katolickie radio. Były też „Tygodnik Literacki”, „Ozon”, Tok FM, dawny „bruLion”.
Zawsze przekonaniem, że warto się w coś wdać. Z pracą mam tak samo jak z tym życiem podzielonym na wieś i miasto. Żeby żyć na wsi, potrzebuję życia w mieście i na odwrót. Chyba mam w sobie głód poznawania rzeczywistości i silną niechęć do jej ideologizowania. Brzuch mnie boli na samą myśl o tym. Brrr. Ciekawią mnie ludzie: w jaki sposób myślą, dokonują wyborów, jak naprawiają błędy, które popełnili, co im daje siłę. W telewizji komercyjnej robiłam programy, które wydawały mi się nie do zrobienia gdzie indziej. W świętym, jak je nazywam, radiu mogłam robić programy publicystyczne, do których nikt mi się nie wtrącał. I robiłam je, choć gdy podliczyłam koszty benzyny oraz niani, wyszło mi, że do nich dopłacam. Mózg mi dymił, ale czułam, że się rozwijam. Mogłam zapraszać gości, jakich chciałam – cudownych, mądrych i wcale nieznanych – i rozmawiać o rzeczach, na które w innych stacjach nie było miejsca, bo musiało być sensacyjnie i hecownie i co trzy minuty trzeba było robić przerwę na piosenkę. Miałam poczucie, że udaje mi się tam czasem przekazać coś ważnego. Wierzgam, gdy czuję, że ktoś chce mnie wpuścić w jakieś hardcorowe komercyjne maliny. W pracy usiłuję mieć pewność, że to, co robię, ma sens. A pułapek w tej branży jest niemało.
A nie chodzi o to, żeby nigdzie nie być? Bo jak się jest „pomiędzy”, to jakby nigdzie.
Zawsze chodzi o to, żeby być – najlepiej w zgodzie z sobą. Przy tym projekcie też mi powiedziano: „Niech pani robi to pismo w zgodzie ze sobą, wtedy będzie dobrze”. Poza tym, jeśli czytałabym tylko „Gazetę Wyborczą”, jaki miałabym ogląd rzeczywistości!
Wspomniałaś o niezależności, że jest dla ciebie ważna. Nie wydaje ci się to naiwne
Modlę się do dziennikarzy, którzy potrafią pisać prawdę, a nie naginać rzeczywistość do okładkowych tez. Nie jestem Moniką Olejnik czy Dominiką Wielowieyską, moje dziennikarstwo to może mniejszy kaliber, ale i tak się cieszę, że nigdy nie byłam niczyją tubą. Pamiętam, jak kiedyś w Radiu Józef chciałam zrobić audycję o feminizmie. Zaprosiłam jedną z naszych czołowych feministek. Kiedy usłyszała, do jakiego radia, obruszyła się: „Nigdy tam nie wystąpię!”. I dodała: „A tobie musieli wyprać mózg, skoro tam pracujesz”. Pamiętam, ponieważ mnie to ubodło. Ale pomyślałam: ja w tym świętym radiu mam więcej wolności niż ty w swoich sekciarskich publikatorach... Chyba jednak jestem pamiętliwa (śmiech).
[…]
No właśnie – na wsi. Jesteś chyba jedyną telewizyjną dziennikarką, która w połowie tygodnia pakuje walizki i wyjeżdża na wieś.
Łatwo nie jest, ale moje życie jest dzięki temu bogatsze. Już nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Ta podwójność jest mi wręcz organicznie potrzebna.
Ale jak się w tym odnaleźć? Telewizja, czy w ogóle Warszawa, to adrenalina, tempo, konkurencja… Ty się pakujesz i jedziesz nad Bug, a tu się ważą losy świata!
A w każdym razie wielu karier. Trzeba trzymać rękę na pulsie. Chyba nie dałam się temu szaleństwu. Zawsze byłam trochę z boku. Pracowałam jako freelancerka, nie wiązałam się kontraktem, bo nie umiałam go sobie wynegocjować. Ale to mi dawało poczucie wolności, choć oczywiście bywało niebezpieczne bez tego etatu. Ale kiedy zrozumiałam, że powinnam zawalczyć o siebie, zawalczyłam. Oczywiście wolałabym, aby to mnie zapraszano, żeby świat znał moją wartość. O naiwności! Dotarło do mnie jednak, że rzeczywistość jest inna niż jeszcze kilka lat temu, że nie mogę biernie czekać na „nowy format dla gwiazdy”, że powinnam być bardziej sprawcza. Trzeba samemu tworzyć projekty i je forsować.
A nie masz poczucia, że kiedy jesteś na wsi, coś cię omija? Życie towarzyskie i zawodowe jest w mieście.
To ty tak myślisz. To nie jest prawda. Wszystko zależy od tego, jak sami to sobie urządzimy. W mieście też nie ma czasu na życie towarzyskie. Chyba że mieszkasz na Saskiej Kępie (śmiech). Gonimy za pracą, wciąż jest coś do zrobienia. A im szybciej biegniemy, tym bardziej stoimy w miejscu. W wiosce mam swoje siedlisko, swój prawdziwy dom. Tam są dzieci, dwa psy, dwa koty, sąsiedzi. Że nie wspomnę o mężu. Trzeba mieć w sobie harmonię, żeby dwa razy w tygodniu zmieniać tak radykalnie tempo – i będąc tu, nie myśleć wciąż o tym, co się dzieje na wsi, a będąc tam, myślami nie być w redakcji. Dystans jest dobry. I redakcja, i wieś tylko na tym zyskują. A to przejście z jednego rytmu w drugi bardzo mi służy. Kończy się dyżur miejski, wsiadam w auto, włączam audiobooka…
Ty – Lisbeth Salander, twój mąż – kozak z charakteru. Co wy na tej wiosce robicie? Czyj to pomysł w ogóle
Andrija, mojego męża, oczywiście. On jest polskim Ukraińcem – jego rodzice zostali przesiedleni z południa na Ziemie Odzyskane w wyniku akcji „Wisła”. On, tak jak ja, urodził się w Koszalinie. Jako nastolatek i później na studiach na Akademii Sztuk Pięknych bardzo intensywnie zaczął to swoje pochodzenie zgłębiać, hołubić (najgorsi są ludzie bez tożsamości!). Wydawał muzykę ukraińską – rocka, ale i etniczną. Dawno temu, po pożarze cerkwi na Grabarce – malowanej przez Jerzego Nowosielskiego – jego przyjaciel z uczelni Jarek Wiszeńko, miał ją malować, Andrij trochę mu w tym pomagał. Od tego zaczęły się nasze wypady w tamte okolice. To był przełom lat 80. i 90. Mnie to za bardzo nie ekscytowało, bardzo miastowa wtedy byłam. Ale jego już tam ciągnęło: tam były te dwa żywioły – katolicki i prawosławny, z sąsiadami mógł po ukraińsku porozmawiać… Jeździliśmy więc regularnie: było pływanie łódką po Bugu, ogniska, piwo pod gruszą. Zaczęliśmy się zaprzyjaźniać – i z ludźmi, i z miejscem. Z czasem kupiliśmy kawałek ziemi z widokiem.
To ważne, że z widokiem
Bardzo – dla niego. Na początku to wszystko on i wszystko przez niego: on to wymyślił, znalazł ziemię, zaprojektował dom kryty strzechą. Ja byłam jak prawdziwa żona, co to za mężem idzie. Ale nie czułam presji, nic z tych rzeczy. Po prostu szłam za jego wizją.
Twój mąż był w czołówce twórców reklamy, jako jeden z pierwszych założył małą agencję, z której zrobiła się duża agencja. I co, nagle odpuścił
Andrij planował przepracować w reklamie rok. Pracował 10 lat. Decyzja o zmianie była z jego strony aktem niebywałej odwagi, zostawił wszystko, co budował przez wiele lat. No i prestiż, apanaże wielkomiejskie, poczucie wpływu.
A ty nie bałaś się tak radykalnej zmiany
„Boję się” to u nas w domu zakazane słowo, ale bałam się. Jednak ufam mu i wiem, że to facet, który wie, co robi. A jak nawet się pomyli, wyciągnie wnioski i pójdzie dalej.
Dzieci już wtedy były
Nie, dzieci pojawiły się w naszym życiu późno.
Szybko na Podlasiu poczułaś się jak u siebie
Tak, chociaż my sobie świadomie idealizujemy wieś. Podlasie jest dość specyficzne, tam mieszkają wyjątkowo mili ludzie. Choć nie wszyscy, oczywiście, i nie od razu tacy mili. Trzeba było się postarać, umieć rozmawiać. Bywa, że ty się starasz, a po drugiej stronie długo mur i nie wiesz, o co chodzi. Czasem musiałam drążyć i drążyć, żeby ten czy ów się do mnie uśmiechnął. Bardzo mi zależało, żeby żyć z nimi na równych prawach. Wysyłałam komunikat: to wy tworzycie tę rzeczywistość, to wasz świat, ale jeśli pozwolicie, chciałabym go współtworzyć. Zawsze mi zależało, aby to była wymiana, żeby nie traktowali mnie jak pańcię z miasta. Zaczęliśmy się integrować. Ja inaczej nie umiem, ale stałam się bardziej krytyczna wobec tamtej rzeczywistości. To chyba zdrowiej.
U was jest zawsze dużo gości.
Tak, w Warszawie często jest ktoś, kto tranzytem się zatrzyma. Z rodzinnego Koszalina, z Kijowa, z Toronto, z Nowego Jorku. Na wsi to samo. Plus lokalesi. Wszyscy razem dobrze się czują, a my to lubimy. W naszym wiejskim domu zawsze było ekumenicznie. W Warszawie też – moje koleżanki poznawały ukraińskich kolegów Andrija, były śpiewy, potańcówki. Mój mąż z przyjacielem organizowali małanki w CDQ na Burakowskiej – od św. Melanii, bo ukraiński sylwester jest dwa tygodnie później. Na nie zjeżdżali wszyscy – Ukraińcy, Polacy, Białorusini oraz pół stołecznej branży reklamowej – i świetnie się bawili, to była siła, niesamowita energia.
Ale rok temu wasz dom się spalił.
To trauma. Teraz może bardziej się odzywa niż wtedy, kiedy trzeba było się zmobilizować, żeby ocalić to, co zostało, umiejętnie zachować wobec dzieci. Nie mogliśmy się nad sobą użalać i cierpieć, bo one wychwytują to z czułością sejsmografu.
Co właściwie się stało
Nie wiem. Siedziałam przy kominku, chociaż grzał mnie też przymilny rudy kot Findus, pisałam tekst do „Sztuki wyboru” w „Vivie!”, dzieci były w szkole, Andrij w pracowni. Cudowna pogoda, śnieg i słońce. Nagle zobaczyłam kłęby białego dymu za naszym wielkim oknem. I się zaczęło. Sąsiedzi nie chcieli uwierzyć w to, co słyszą, kiedy dzwoniłam, prosząc o pomoc. Strażacy tak samo. Już wcześniej mieliśmy podobny epizod. Przyjaciele zabrali dzieci do siebie prosto ze szkoły, my dojechaliśmy wieczorem. Musieliśmy się doprowadzić do porządku, nie chcieliśmy się im pokazać tacy osmaleni i zmęczeni. Przyjaciele przyjęli nas, co było wtedy bardzo ważne – u nich zawsze jest tak jasno, ciepło. W naszej sytuacji to była bezcenna pomoc.
[…]
Czemu nie kupicie nowego domu
Nigdy nie lubiliśmy gotowców.
Dzieci trochę zmieniają sytuację. Jednak mniej chętnie się ryzykuje.
Ja nie mówię o ryzykanctwie dla adrenaliny, o niedojrzałych zachowaniach. Mówię o sytuacji, kiedy czujesz, że już nie masz czym oddychać, chodzisz przybita i tracisz siły. Że nie warto trwać w takim położeniu. A co do dzieci – one nic nam nie odebrały, my z Andrijem nadal jesteśmy freakami, tylko teraz bardziej wiejskimi. Ale sami tak wybraliśmy. Ma to więcej plusów niż minusów, ale wymaga innego planowania. Zaliczamy późne rodzicielstwo – nie dlatego, że tak planowaliśmy, po prostu długo czekaliśmy na dzieci – ale i to ma swoje plusy. Nie musimy się martwić, czy zdążymy zawodowo okrzepnąć, czy wystarczy na mieszkanie itp. Dzieci niczego nam nie odebrały – ani zawodowo, ani towarzysko, wręcz przeciwnie. Są charakterne, a my przy nich szlifujemy swoje charaktery.
[…]
Chcesz powiedzieć, że po „Wybacz mi” nie było żadnej interesującej propozycji
Iwona Radziszewska zaproponowała mi współtworzenie „Miasta kobiet”. Ale wtedy pojawił się nasz syn Andrijko. Czułam, że nie mogę zaangażować się całkowicie, a tego ta praca wymagała. Nie po to tyle czekaliśmy na dziecko, żeby nie dać mu czasu, gdy się pojawiło. Jednak nie miałam poczucia, że coś tracę. Dopiero po latach zrozumiałam, że coś fajnego przeszło mi koło nosa. Ale, co ciekawe, propozycja wróciła po paru latach. Wtedy mogłam ją przyjąć. Dużo mi też dało wsparcie Bożeny Walter, jej zaufanie i to, że mnie doceniła. To rzadkie dostać coś takiego od szefa. Tendencja jest odwrotna: żeby nie pokazać, że widzę, jak jesteś dobry, bo jeszcze za bardzo urośniesz, zażądasz podwyżki itp. Dla mnie to było bardzo ważne.
[…]
Rozmawiała Joanna A. Parada.