Reklama

Chciał być fizjoterapeutą, ale stało się inaczej. Jest jednym z najlepszych, najbardziej lubianych lekarzy ginekologów w Polsce. Doktor Wojciech J. Falęcki kocha swoja pracę i na każdym kroku podkreśla, że narodziny są jego pasją. Postanowił wykorzystać media społecznościowe, by zbliżyć się do pacjenta i propagować profilaktyczne badania. „Niezależnie czy w szpitalu czy w gabinecie staram się być uśmiechnięty i mieć dla każdego dobre słowo”, pisze na swoim Instagramie. Profil doktora Falęckiego obserwuje ponad 110 tysięcy osób. Czy czuje się celebrytą w kitlu? Jak wygląda dzień rezydenta położnictwa i ginekologii w klinice Położnictwa Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego?

Reklama

Odebrał Pan dziś jakiś poród?

Nie (śmiech). Ale za kilka dni mam dyżur, więc myślę, że jakieś nowe życie będzie dane być przy narodzinach nowego życia

Czuje się Pan trochę takim lekarskim celebrytą?

Skąd! To mnie szalenie onieśmiela. Jestem zwyczajnym lekarzem, który robi to, co kocha. Chociaż rzeczywiście, kiedy do mojego gabinetu wchodzi pacjentka po czasie wychodzi na jaw, że obserwuje mnie na Instagramie, albo po prostu znalazła mnie w internecie. To też lekka trema, bo jestem osobą rozpoznawalną, czy tego chcę, czy nie chcę. Liczę, że wiedzą, dobrą praktyką i właściwym podejściem zyskam jej zaufanie. To bardzo ważne. Mam nadzieję, że robię coś pożytecznego.

Obserwuje Pana ponad 110 tysięcy osób na Instagramie!

To oczywiście tylko liczba, ale za nią idzie ogromna odpowiedzialność.

Skąd pomysł na założenie konta na Instagramie i wyjście do pacjentek spoza granic gabinetu?

Moja koleżanka z pracy - Nicole Sochacki-Wójcicka, znana jako Mama Ginekolog trzy lata temu miała Instagrama, którego obserwowało 13 tysięcy osób. Mnie niewiele ponad 300. To ona zasugerowała mi, że jako lekarz, który właśnie rozpoczyna specjalizację z ginekologii i mężczyzna mógłbym znaleźć pomysł na siebie i zacząć działać w Internecie. Wyciągnęła do mnie pomocną dłoń. Cóż, byłem do tego trochę sceptycznie nastawiony, ale często polegam na jej pomysłach - Znam Nicole od ponad dziesięciu lat! Ona jest niesamowita, to osobowość i wszystkie jej projekty zawsze są trafione. Zgodziłem się. I tak się stało, że liczba obserwatorów zaczęła szybko wzrastać. W szeregu tych wszystkich produktów, które Nicole wymyśliła, określam się mianem największego z nich, dosłownie, bo mam prawie dwa metry wzrostu (śmiech).

Przede wszystkim zależało mi na budowaniu pozytywnej relacji między lekarzem, a pacjentem. Dzieląc się z internautami historiami z porodów, które wydarzyły się naprawdę. Przy okazji mogę przemycać wiedzę medyczną, uświadamiać kobiety i motywować do wykonywania badań profilaktycznych. To jest moim znakiem rozpoznawalnym. Trochę jest już tak, że ten duży lekarz z małym dzieciątkiem na rękach, to pewnie pan doktor Falęcki. Tak się to zaczęło, ale to nie była prosta droga.

Trudno też uwierzyć, że lekarz przenosi się na platformę internetową, ale pozostaje Pan w ciągłym kontakcie z pacjentkami również przez telefon. To rzadkie.

Tak – telefon to aktualnie narzędzie pracy. W gabinecie pilnuję, by ta relacja była partnerska. Odpowiadam za kalendarz badań, terminy ich wykonywania, podczas wizyty sporo rozmawiam, wyjaśniam, rozwiewam wątpliwości. Zawsze dopytuję, czy pacjentki i ich partnerzy mają pytania. W końcu na nich też spoczywa ogromna odpowiedzialność i również mają jakieś wątpliwości. Nasza rola - lekarza prowadzącego polega na edukowaniu, a nie straszeniu. Dlatego musimy opowiedzieć o ryzyku i pokazywać lepszą drogę, żeby pacjentka nie czytała internetu, a miała poczucie bezpieczeństwa. Chodzi o to, by ciąża była prowadzona zgodnie z tymi standardami, które w naszym kraju są bardzo wysokie. Funkcjonuje wiele mitów i faktów, które należy potwierdzać albo obalać.

A jak właściwie zaczęła się Pańska przygoda z medycyną?

O tym, że chcę zostać lekarzem wiedziałem już jako siedmioletni chłopiec. Jako małe dziecko trafiłem na oddział chirurgii ze zdruzgotanym przedramieniem. Przyglądałem się pracy specjalistów i po pewnym czasie stwierdziłem, że ten facet w kitlu… ma fajną robotę! (śmiech) Oczywiście miałem być ortopedą, ale nie dostałem się i poszedłem na fizjoterapię. Stwierdziłem, że to też jest ok. Wszystko jest stosunkowo podobne. Ale około czwartego roku studiów stwierdziłem, że chcę zrobić coś więcej niż ukończyć studia na jednej specjalności. Poszedłem z myślą, że w końcu będę ortopedą. Los chciał, że trafiłem do koła ginekologicznego. Tam profesor Wielgoś zachęcił mnie do tego, by kontynuować przygodę z położnictwem i ginekologią. Co ciekawe, wcześniej byłem zakochany w ginekologii onkologicznej, czyli wcale nie takich radosnych diagnozach. To był kompletny przypadek, ale taki, który był mi pisany. Profesorowi Wielgosiowi mówiłem później, że zanim ja uwierzyłem w siebie, to on uwierzył we mnie.

A teraz narodziny to Pana pasja!

Tak. Zawsze kiedy powtarzam to zdanie parafrazuję byłego kierownika naszej kliniki, profesora Marianowskiego, który napisał książkę ,,Narodziny to moja specjalność”. Ja jeszcze nie jestem specjalistą i rzeczywiście niezależnie od tego, czy to pacjentka, którą prowadzę czy nie, kiedy przekracza próg szpitala staje się MOJĄ pacjentką. Każdą zajmuję się tak samo.

Urzekło mnie, kiedy w dniu narodzin kolejnego członka brytyjskiej rodziny królewskiej napisał Pan na swoim Instagramie, że Pana największym zawodowym marzeniem jest przyjęcie książęcego porodu i uzyskanie tytułu królewskiego położnika.

Oczywiście! Wciąż o tym marzę (śmiech). Ale każda pacjentka w danym momencie rodzi takiego księcia albo księżniczkę. Każdy poród jest inny, są zupełnie inne emocje, dlatego ta praca nigdy się nie nudzi. Sam również czytam profile medyczne. Kiedyś moja koleżanka napisała, że poród to taka randka w ciemno, po której wiesz, że poznasz miłość swojego życia. Całkowicie się z tym zgadzam.

Zdarza się jeszcze, że wzrusza się Pan podczas porodów?

Dawno już nie. Od czasu do czasu. Ale pamiętam takiego małego Miłosza. Pani rodziła trzeci raz, więc poszło szybko, bo poprzednie rodzeństwo toruje drogę temu następnemu. I rzeczywiście, kiedy ta mama zobaczyła swoje trzecie dziecko, tak się wzruszyła, że poczułem się tak, jakby to był pierwszy poród tej pani. Była taka niesamowita aura. Razem z panią Asią, położną mocno się wyruszyliśmy. Warto podkreślić, że to panie położne są królowymi sal, a ja co najwyżej jestem sekundantem.

Jak reagują na to Pana koledzy? Uważają, że to jest świetny środek przekazu medycznej wiedzy, czy podchodzą do tego nieco sceptycznie?

To jest też rozwojowy temat. Kilka lat temu wszyscy patrzyliśmy na media społecznościowe z przymrużeniem oka - taka trochę zabawa. Dziś to już nie jest zabawa, ale realne medium przekazywania informacji, dzielenia się i wpływania w większym czy mniejszym stopniu na rzeczywistość. Nie każdy ma też pod ręką czasopismo naukowe, ale każdy ma telefon z internetem. To szybka i przystępna wiedza. Trzeba bardzo uważać, co się pisze i co się czyta. Nawet najbardziej znani profesorowie medycyny mają Instagrama! Jeśli robi się coś dobrego, to warto się tym dzielić.

Zdarza się, że Pana obserwatorki próbują uzyskać konsultację przez Instagrama?

Wiele osób próbuje. Są konkretne pytania, dołączane są do nich zdjęcia. Konsekwentnie nigdy ich nie udzielam. To wbrew zasadom dobrej praktyki lekarskiej. I nikt nie powinien tego robić.

Oprócz medycyny jest również muzyka. Jak znajduje Pan na wszystko czas? Pracuje Pan ponad 300 h miesięcznie!

W międzyczasie, który nie istnieje (śmiech). Rzeczywiście, standardowo to jest 300 godzin w miesiącu, zdarza się 320, a nawet czasem 340. Podstawą mojej egzystencji jest dobre planowanie. Nawet pół godziny wystarcza, żeby pograć przy fortepianie i się zrelaksować. I dementuje wszystkie plotki, że nie mam życia prywatnego, bo mam! Ale go nie pokazuje w mediach społecznościowych. Również dementuje plotki że nie odpoczywam. Nie są to długie urlopy, ale potrafię się zregenerować.

Ciekawe, czym nas Pan jeszcze zaskoczy!

Będę się starać każdego dnia…. I wciąż liczę jako niepoprawny optymista – najlepsze dopiero przed Nami ! (śmiech)

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama