Reklama

Niektórzy mówią, że pamięć Witolda Sadowego można mierzyć w megabajtach… Witold Sadowy swobodnie surfuje po internecie i pisze książki na komputerze. Jako pierwszy w środowisku aktorskim zaczął pisać, ale nie o sobie, tylko o ludziach teatru, warszawskich scenach. „Mijają lata, zostają wspomnienia”, jak brzmi tytuł jednej z jego sześciu książek. Niedawno ukazała się nowa pozycja „Przekraczam setkę”. O swoim niezwykłym życiu, miłości, historii swojej rodziny i przemijaniu Witold Sadowy opowiedział w poruszającej rozmowie z Elżbietą Pawełek.

Reklama

W najnowszej książce „Przekraczam setkę” Krzysztof Szuster dopisał od siebie: „Rok 2020 to dwie wielkie setne rocznice związane z Warszawą: CUD nad Wisłą i CUD przyjścia na świat Witolda Sadowego”. Jest Pan zaskoczony, że dożył tak sędziwego wieku?

Dla mnie nic nie jest zaskoczeniem. Zaskoczeniem jest tylko, jak ten świat się zmienia. Nie rozumiem tego, bo przeżyłem 100 lat i tylko kilku momentów w swoim życiu nie pamiętam. Jeden moment był 17 września 1939 roku, jak Ruscy nas napadli i chcieli rozstrzelać. Po wybuchu wojny niezmobilizowani mężczyźni musieli uciekać z Warszawy. To był rozkaz, bo zaczęły się bombardowania. Ruszyliśmy w stronę Białegostoku, nie wiedzieliśmy, czy wrócimy, czy nie.

Uciekaliście całą rodziną?

Nie, tylko z tatą i moim młodszym bratem Stefanem. Mama została w domu, płakała strasznie, ale musiała pilnować zakładu fotograficznego należącego do taty. Jechaliśmy samochodem uruchamianym na korbę. Na postoju Ruscy z czerwonymi gwiazdami zaczęli się przy nim kręcić. Mieli na sobie liche chałaty i karabiny zawieszone na sznurkach. Kazali tacie uruchomić samochód. Kręcił korbą, ale się nie udało. Oni, że to sabotaż. „Ruki wwierch!”, wydali komendę i wycelowali w nas z karabinów. Myślałem, że nas zastrzelą. Wtedy zaczął się nalot samolotów i wszyscy padliśmy na ziemię. Potem już ich nie było, samochodu nie zabrali, więc pojechaliśmy. Co było dalej, nie pamiętam. Musiał to być dla mnie straszny wstrząs. Pamiętam wszystko dopiero od powrotu do Warszawy, gdzie wisiały już niemieckie obwieszczenia. Mój brat miał 19 lat i był w AK, tak jak ojciec. Nikt nie myślał, że to tyle potrwa. Warszawa cierpiała coraz większy głód, więc z Jankiem, moim przyjacielem, wybraliśmy się do Piaseczna, żeby zdobyć trochę żywności. Byliśmy już w pociągu, jak usłyszeliśmy ryk syren. To był sygnał, że wybuchło powstanie. Pierwszą noc przesiedzieliśmy na kartoflisku. Widzieliśmy potem dymy nad Warszawą, do której powrót został odcięty.

W tym czasie Pański ojciec z bratem walczyli na barykadach?

Nie wiedziałem o tym. Ojca zobaczyłem dopiero po śmierci, podczas ekshumacji, bo wszystkich wrzucono do zbiorowych grobów, wwalili, zasypali piachem, bez trumien. Brat też zginął, pocisk urwał mu nogę…

Wojna pokrzyżowała Panu ambitne plany, żeby zostać aktorem?

Nie myślałem tak, byliśmy zadowoleni, że żyjemy. Ale 7 września miałem mieć przesłuchanie w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej. Nauki nie rozpocząłem…

Od wielu lat pisze Pan wspomnienia o odchodzących aktorach. Nazywają Pana Charonem, który przeprowadza ich na drugą stronę.

A kto mnie przeprowadzi – nie wiem. Mówią mi: „Wituś, musisz być nieśmiertelny jak Lenin, bo kto o nas napisze, jak odejdziemy?”. Niedawno w teatrze podeszła do mnie dziewczyna: „Boże, pan Sadowy, jak się cieszę…”. Czym sobie zasłużyłem? Marzyłem, żeby na moim pogrzebie były tłumy przyjaciół, tylko teraz ten cholerny koronawirus może to zburzyć. Każdy musi umrzeć. Będą o mnie pamiętali, to dobrze, a nie będą, też dobrze. Śni mi się, że jestem tam, ale zrobiony sztucznie i nie chodzę.

Co jest po drugiej stronie?

Nie wiem. Takie pytanie już kiedyś ktoś mi zadał. Chciał porozmawiać o wierze i życiu pozagrobowym. W przeciwieństwie do mnie był niewierzący. Ale teraz, jak pani zapytała, zastanawiam się, czy mocno wierzę. Oglądałem „Pasję” z Melem Gibsonem, gdzie moim zdaniem było za dużo krwi. Są tam sceny, jak zakładają Chrystusowi cierniową koronę, to straszny ból, krew się leje, potem go biczują, znowu krew, potem niesie krzyż, upada, potem przybijają mu dłonie na krzyżu, w końcu umiera. I zmartwychwstaje. To jest piękna historia, cała Biblia opisująca dawny świat jest interesująca, ale skąd to się wszystko wzięło? Nie mogę tego zrozumieć. Tak jak tego, że żyję, rozmawiamy, a przed chwilą prawie umierałem.

Ale Pan walczy, nie poddaje się?

O nic nie walczę, nie chodzę do lekarzy. Wszyscy mi dają rady, jak dbać o siebie, jak chodzić, żeby się nie przewrócić. Jakie to idiotyczne! Wiem, że jak się przewrócę, to już koniec. Mam pić dwa litry wody dziennie. Kiedyś jej tyle nie piłem i było dobrze, a teraz nogi spuchnięte jak bania. Lepsze miała tylko Marysia Fołtyn. Ale nie boję się śmierci, po niej nic mnie nie będzie bolało.

Gdyby mógł Pan zacząć życie od nowa, to coś w nim by zmienił?

Nie chciałbym niczego zaczynać. To, co przeżyłem, było piękne i wdzięczny jestem Bogu, że żyłem w ciekawych czasach. Kiedyś marzyłem, żeby zobaczyć Chiny, ale się nie udało. Teraz walczą tam z koronawirusem. Wszędzie są wirusy, dawniej była tylko gruźlica i ludzie jakoś żyli…

Może na koniec trafi Pan do Księgi rekordów Guinnessa?

Już trafiłem. Mam uznany Rekord Polski na najstarszego autora książki. Specjalny certyfikat przyznano mi na scenie w moje 100. urodziny. Ale i tak zostałem przez los nagrodzony, że dane mi było tyle przeżyć. Za niczym już nie tęsknię, niczego nie żałuję.

Cały wywiad znajdziecie w najnowszym numerze magazynu VIVA! z Małgorzatą Rozenek-Majdan i Radosławem Majdanem na okładce.

Marta Wojtal
Zosia Promińska
Reklama

Reklama
Reklama
Reklama