Witold Sadowy: „Miałem całe życie swego Janka i byłem z nim szczęśliwy. Kochaliśmy się”
„Dziś łatwiej to wyznać niż kiedyś”, dodaje legendarny aktor
- Elżbieta Pawełek
Proszę nie mówić, że starość jest piękna. Może być taka, jeżeli człowiek jest zdrowy, znajdzie sobie zajęcie”, mówił Witold Sadowy. Niedawno obchodził setne urodziny! Legendarny polski aktor postanowił wykorzystać ten wyjątkowy moment swojego życia i wyznał, że jest gejem. W nowym wywiadzie VIVY! opowiedział Elżbiecie Pawełek o swojej miłości.
Zawsze chciał być Pan aktorem?
Już jako kilkulatek występowałem w teatrze dziecięcym. Zagrałem Włoszkę z Milano w szkolnym przedstawieniu „Laleczka z saskiej porcelany”, gdzie wystąpiły same chłopaki przebrane za dziewczyny. Swoją miłość do grania przypłaciłem raz laniem od ojca. Statystowałem na planie filmowym „Pieśniarza Warszawy” i wróciłem o piątej nad ranem. Cieć, widząc mnie, powiedział: „Oj, dostaniesz w dupę”. No i dostałem.
Po wyzwoleniu grał Pan w wielu teatrach warszawskich u czołowych reżyserów, z największymi aktorami: Holoubkiem, Ćwiklińską, Mirą Zimińską.
Ale prawie wszystkiego nauczył mnie Rysio Wasilewski, wspaniały aktor i reżyser, bo nie miałem szkoły aktorskiej. Grałem w pierwszym powojennym teatrze Warszawy na Pradze. Kino mnie nie lubiło. Zadebiutowałem w „Zakazanych piosenkach” rolą skrzypka konfidenta, gdzie pokazałem… swoje plecy. Mojej twarzy widzowie nie zobaczyli.
Szkoda, bo na zdjęciach z młodości wyglądał Pan jak amant filmowy.
Reżyserzy widocznie tak nie uważali, więc grałem epizody. Trzeba było, jak inni, chodzić na wódkę do SPATiF-u, to może daliby większe role. Nikomu niczego nie zazdrościłem – ani pieniędzy, ani sławy. A jak zacząłem pisać recenzje teatralne i felietony do gazet, w tym do „Życia Warszawy” i „Gazety Wyborczej”, zobaczyłem, jak aktorzy są wrażliwi. Taki był Juliusz Osterwa, który miał specjalną metodę pracy z aktorem. Grałem kiedyś Lechona w „Lilli Wenedzie”, maleńką rólkę, a Osterwa grał Ślaza. I na tym niewielkim tekście Lechona kazał mi budować różne postaci: a to jakiegoś cwaniaka, a to faceta łagodnego, a to wyrzucanego z pracy. Na koniec mówił: „Wspaniale, to jest to!”.
Leon Schiller, u którego Pan grał, też był świetnym reżyserem.
Był geniuszem. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Wszyscy mówili, że nie szanuje aktorów, że jest wybitnie inteligentny. Bez przerwy palił mocne papierosy i pił kawę. Zobaczyłem, jak siedział w półcieniu w Teatrze Polskim. Wydałem mu się idealnym kandydatem do roli Aloszki w „Na dnie” Maksyma Gorkiego. Spytał, czy chcę z nim pracować. „Panie dyrektorze, to zaszczyt dla mnie, że pan do mnie w ten sposób mówi”, odpowiedziałem. A on: „No to niech pan idzie i podpisze umowę”. Nazywał mnie Wsadowym, bo byłem gejem, ale wtedy o homoseksualizmie się nie mówiło tak jak teraz. Zresztą co ludzie o tym wiedzą? Czasem wystarczy przytulenie. Ja się nie puszczałem, miałem całe życie swego Janka i byłem z nim szczęśliwy. Kochaliśmy się. Janek był inżynierem i jednym z dyrektorów dużej firmy. Znał języki, jeździł za granicę. Kiedy był stary i schorowany, opiekowałem się nim do końca.
Nie spełnił się Pan jako ojciec rodziny?
Nie, ale najważniejsza jest prawda przeżycia. Nie ożeniłem się, urodziłem się inny. Jestem gejem, dziś łatwiej to wyznać niż kiedyś.
Nowy numer VIVY! dostępny w punktach sprzedaży w całej Polsce, a także NA TEJ STRONIE.