Reklama

Pytana, czy ma jakieś schronienie na trudny czas, odpowiada – drugi człowiek. Taki, który powie: „To minie, przetrzymaj. Nie odejdę od ciebie”. Marta Klubowicz w latach 80. była jedną z najbardziej rozchwytywanych polskich aktorek. Grała m.in. w kultowej komedii „Och, Karol!, w serialu „Tulipan” i serialu „W labiryncie”, który oglądało kilkanaście milionów widzów. Ale też w ekranizacji powieści Poli Gojawiczyńskiej „Dziewczęta z Nowolipek". Potem jakoś zniknęła z pierwszego planu. Zakochała się, wyjechała do Austrii, w między czasie pisała felietony do prasy, a po powrocie trudno jej było odbudować zawodową pozycję. Ona potrafi się odnaleźć w każdej sytuacji.

Reklama

Aktorka zajęła się tłumaczeniem sztuk i literuatury niemieckiej. Od 2015 roku do 2017 była dyrektorką Nyskiego Domu Kultury. Znalazła szczęście i miłość u boku ukochanego partnera, dramaturga Freda Apke. „Dobrze mieć w domu dramaturga. Mój mężczyzna z przekonaniem mówi mi, całkiem nieproszony, że jestem piękna i seksowna. Nie wierzę w to, ale najważniejsze, że on tak myśli”, mówiła [cytat za Onet.pl].

Fani cały czas mogą podziwiać ją na ekranie. W 2023 r. aktorka pojawiła się w serialu "Informacja zwrotna", zagrała także w „Tajemnicy zawodowej”, „Obietnicy”, „Rodzinnym Interesie”, „Domu pod Dwoma Orłami” czy „Grach rodzinnych”. Marta Klubowicz skupia się na pracy, na nic nie narzeka, jest szczęśliwa i odnalazła za to nowe pasje. Dziś gwiazda świętuje urodziny. Z tej okazji przypominamy archiwalny wywiad z aktorką, który ukazał się na łamach "Urody Życia".

[Ostatnia aktualizacja tekstu na VUŻ 08.02.2024 r. ]

Marta Klubowicz w archiwalnym wywiadzie

Magdalena Felis: Pisze pani teraz wiersze?

Marta Klubowicz: Piszę. Samo się pisze. Wczoraj na przykład napisałam.

Mówiła pani, że jak jest dobrze w życiu, to wiersze nie przychodzą. Więc jak jest?

Dziś myślę, że nie przychodzą, jeśli człowiek jest przygnieciony bieżączką, bo do wierszy potrzebny jest pewien luz umysłowy i oczy otwarte na świat. Ten wczorajszy napisałam w 15 minut. Jechaliśmy z Fredem – moim nieślubnym mężem – z centrum Warszawy do domu, Alejami, i był korek. Dokładnie 13 minut staliśmy. I mówimy: „Cholera jasna, dlaczego nie pojechaliśmy Wolą, drugą stroną? Dlaczego Alejami? No ale trudno”. Słyszymy jakieś sygnały, pewnie wypadek. Rzeczywiście. Dojeżdżamy: trzy wozy strażackie, karetek już nie było. I między tymi wozami trzy kupki czerwonego od ludzkiej krwi piasku. No i przejechaliśmy, jak wszyscy, do domu… na obiad. Jakby nic się nie stało. Świat powinien chociażby na chwilę się zatrzymać, jeśli ktoś umiera. Tym był ten korek. Jak minuta ciszy. Pomyślałam, że trzeba o tym napisać.

Korek

trzynaście minut w korku
trzy strażackie wozy
jeden pas ruchu pogrzebowy kordon
trzy kupki piasku zabarwione krwią

Muszę przyznać, że choć fascynowałam się panią, oglądając „W labiryncie”, nie miałam pojęcia, że jest pani poetką. Choć jeden z pani wierszy znalazł się nawet w podręczniku do literatury polskiej Marii Nagajowej.

Wiersze nie sprzedają się dobrze w mediach.

To prawda, w internecie łatwiej znaleźć wybór scen z filmów, w których ma pani sceny rozbierane.

Też to widziałam. Tam jest takie zdanie, że „chętnie pokazywała biust”. I myślę sobie, skąd autor to wie? Czy ja chętnie, czy niechętnie? Ile mnie to kosztowało? I czy nie rozumie, że to nie ja się rozbierałam, tylko grałam postać, która to robiła z jakichś scenariuszowych powodów? Można byłoby się pokusić o takie stwierdzenie, gdybym chodziła topless po Warszawie. Albo bez majtek.

Kadr z filmu "Dziewczęta z Nowolipek", 1985 r.

meg PAP/Afa Pixx/Krzysztof Wellman

Dziewczyna z małe miasteczka

Ale odwagi pani nie brakowało, mam rację? Mówię o odwadze życiowej.
Raczej nie jestem tchórzem. Stać mnie na to, by coś zdecydowanie skończyć, zmienić, porzucić. Jestem też człowiekiem ciekawskim, interesuje mnie wszystko, co nowe. Nowi ludzie, sytuacje, kraje, potrawy, smaki.

Pani jest dziewczyną z małego miasteczka

Urodziłam się w Kłodzku, bo tam był lepszy szpital niż w Bardzie Śląskim, gdzie mieszkałam razem z rodzicami. Więc tak.

Mówi się, że ludzie z małych miasteczek mają większe marzenia.
Myślę, że albo ktoś chce w świat, bo ma ten zew dali, ciekawość i pragnienie, które go ciągną, albo nie ma i wtedy może nie pojechać nigdy poza Warszawę, tak samo jak poza Pcim Dolny. Ja nie miałam z tym problemu. Na studia wyjechałam do Wrocławia, w 1985 roku przeniosłam się do Warszawy, bo dostałam tu angaż w Teatrze Powszechnym, potem była Austria, gdzie mieszkałam, pracowałam, nauczyłam się języka na tyle dobrze, by później zająć się tłumaczeniem niemieckich dramatów na polski. Ale nie jestem dzieckiem wielkiego miasta. Nie lubię molochu.

Zobacz też: Irena Santor wspomina Zbigniewa Wodeckiego. „To bardzo inteligentny, wrażliwy człowiek. Szukał własnego języka”

Jagoda Tonderys

Tacy sami

Jak pani, wzięta aktorka z lekką skłonnością do życiowego szaleństwa, wówczas na zawodowym topie, odnalazła się w tej zakochanej we własnej przeszłości Austrii?
Wtedy myślałam, że 700 kilometrów między Warszawą a Wiedniem to nie jest ocean i uda mi się pogodzić życie tam i tu. Ale nie było internetu – więc umieszczono mnie „gdzie indziej”. A jak się odnalazłam? Jestem człowiekiem kameleonem i odnajdę się wszędzie. Myślę, że gdybym poszła do więzienia, to też bym się odnalazła. Robiłabym teatr z więźniarkami albo warsztaty literackie – tak myślę. W Austrii też miałam swoich przyjaciół, swoje znajomości, swoje ścieżki. I cały czas kontakt z Polską – na przykład pisałam wtedy korespondencje do czasopisma „Uroda”, wie pani? Wysłało się faksem i było tak: „Piąta strona nie przeszła, jeszcze raz wyślij!”. A jak dziewczyny przyjeżdżały do Wiednia, bo tam się „Urodę” drukowało, to im dawałam maszynopis.

Jak pani zapamiętała ten Wiedeń?
To miasto ma coś z Krakowa, czuć tam jeszcze powietrze tej wielkiej monarchii. Przydałoby się przewietrzyć. Wiedniem rządzą urzędnicy, którzy stoją bardzo wysoko na drabinie społecznej i nadają ton. To oni decydują, które przedstawienie jest lepsze, na które się chodzi, na które się nie chodzi. To oni dyktują ton. I w tych wielkich wiedeńskich kawiarniach słychać tylko: „Panie mecenasie, dyrektorze, doktorze”. Każdy ma swoje miejsce w kawiarni, wiadomo, o jakiej przychodzi porze, jaką gazetę czyta i co zamawia. I ten straszny snobizm! Bale w operze, na które trzeba pójść, syna na ten bal zaprowadzić, kazać mu zapalić cygaro żeby wszedł w dorosłość. Koncert noworoczny, na który też trzeba koniecznie pójść, zdobyć bilet. To tytułowanie się – tam wszyscy mają tytuły. Nawet na cmentarzu, nawet u ginekologa! Wołają mnie do gabinetu: „Pani magister!”. Ja pytam, dlaczego magister, a ona mi mówi: „No bo pani ma wyższe studia”. A z drugiej strony podziemie studenckie, które z tej etykiety drwi. Pamiętam, miałam premierę filmu, w którym zagrałam główną rolę, odstawiłam się w jakiś kostium i czułam się jak stróż w Boże Ciało, bo wszyscy poprzychodzili w spranych podkoszulkach i brudnych trampkach.

Poznała pani źródło tego snobizmu?
Myślę, że Austriacy mają kompleks Wielkiej Monarchii. Kiedyś przecież rządzili połową Europy. A teraz Niemcy ich powykupowali i oni już właściwie nie mają nic, tylko tę turystykę i swoją tradycję. Tę księżniczkę Sissi, tych wszystkich kaiserów, Mozarta w Salzburgu, z którego robią czekoladki. Z drugiej strony jest to miasto, w którym można wspaniale spędzać czas. Świetnie skomunikowane, z niesamowitymi muzeami, najlepszą kawą, wybornym sznyclem. I winem, które obrasta to miasto z dwóch stron i które pije się cysternami. Ludzie mili, uczynni ponad przeciętną. Ale jak się jest tam dłużej, to można zacząć się dusić.

O tym właśnie są filmy Michaela Hanekego. Ta austriacka przygoda kosztowała panią utratę zawodowej pozycji w Polsce, ale gdyby nie Austria, mogłaby pani nie zostać tłumaczką.
Niczego nie żałuję, więc i Austrii nie. Mieszkanie poza krajem dużo człowieka uczy. Wiem na przykład, że naprawdę można żyć blisko muzułmanów, wiem, że ludzie w gruncie rzeczy wszędzie są tacy sami. A przekłady stały się moim drugim zawodem. I mogę bez fałszywej skromności powiedzieć, że jestem w tym dobra.

Marta Klubowicz, 1985 r.

meg PAP/Maciej Belina Brzozowski

Kochać się, przyjaźnić, nie nudzić ze sobą

Co jest najtrudniejsze?
To, co trudne, zawsze najbardziej mnie interesowało. Dobrze oddać różne środowiskowe dialekty, na przykład policyjny. Albo zabawy językowe. Kiedyś w sztuce dla dzieci miałam taką postać: pomnik, który mówił wierszem. Zastanawiałam się, jak to zrobić, w końcu zdecydowałam, że pomnik gada
11-zgłoskowcem. Miałam wielką frajdę. Albo jak tłumaczyłam sztukę Freda o świnkach. Tam z kolei była świnia, która rymowała – w dodatku do kwestii wypowiedzianej przed nią przez inną postać. Wydawało mi się to niemożliwe do przetłumaczenia! Ale kiedy się udało, to cieszyłam się jak dziecko. Potem tak fajnie jest, jak cię chwalą: „Ojej, jakie wspaniałe tłumaczenie! Jak to się dobrze gada!”. Bo ja jestem aktorką i czuję dialog. Wiem, jak to trzeba powiedzieć. I lubię się grzebać w języku.

Przetłumaczyła pani wszystkie sztuki i scenariusze Freda Apkego – w pewnym momencie można już chyba zamieszkać w czyjejś głowie!
Tak, to coś więcej niż rozwiązywanie krzyżówek. Kiedy tłumaczyłam Josepha von Eichendorffa – to ostatni niemiecki romantyk – miałam poczucie, że po prostu wchodzę mu w duszę .Coś magicznego – można się uzależnić.

Zobacz też: „Złoty pierścionek” śpiewała cała Polska. Rena Rolska zeszła ze sceny u szczytu popularności

Fred pojawił się w pani życiu, kiedy miała już pani niemały bagaż doświadczeń. Pracujecie razem, żyjecie razem i wciąż słychać czułość w pani głosie, kiedy rozmawiacie przez telefon. To dla mnie dowód, że się wam udało.
Przyjaźnimy się, a to wydaje mi się podstawą. Żeby tego drugiego człowieka lubić, a nie tylko kochać. Mamy też to szczęście, że nigdy się ze sobą nie nudzimy, że fascynacja erotyczna miedzy nami trwa i że umiemy się kłócić. Nie jest łatwo się mądrze kłócić, ale generalnie lepiej się nawet głupio pokłócić, niż nie kłócić wcale i zamiatać pod dywan. Jak ktoś sprawi drugiemu przykrość, przekroczy jakąś granicę, to natychmiast jest to dyskutowane i przerabiane. Żeby się oczyściło. No i Fred ma cechę, która to wszystko ratuje: na szczęście potrafi przepraszać. Mówi: „Jestem idiotą, wybaczysz mi?”.

A pani?
Jak dojdę do tego, że mam za co przepraszać, to przeproszę. Mam dystans do siebie. Natomiast nikt mi nie będzie wmawiał, że mam przepraszać, kiedy jestem niewinna! Przyznać się przed parterem i przed samym sobą, że się zawaliło – to sztuka.

Dom z widokiem na góry

Pandemia pokazała, że ci, którzy się kochali, kochają się jeszcze bardziej, a ci, którzy się nie lubili, nienawidzą się.
Bo nagle się okazało, że trzeba się poznać z własną żoną i dziećmi. W Berlinie otworzyli nawet hotel dla matek z dziećmi, żeby miały gdzie uciec od awanturujących się mężów. My nie mieliśmy tego problemu, bo i tak spędzamy bardzo dużo czasu wspólnie i żadne nie psuje drugiemu poczucia samotności, którego każdy potrzebuje. Fred twierdzi, że jestem pierwszą kobietą, przy której może pisać. To dla mnie dużo znaczy, bo wiem, co za tym stoi.

Ten ostatni rok, pandemia, która dotknęła nas wszystkich, dużo zmieniła w pani życiu?
Dużo przewartościowała. Pokazała, że można się zatrzymać, zastanowić, co tak naprawdę jest ważne, nie pilne, zwolnić tempo. Przedtem wydawało mi się, że ludzie boją się przyznać, że mają dwa dni wolnego, żeby ktoś sobie nie pomyślał, że są niepotrzebni. I nagle wszyscy mieli wolne – ja też. Wszystko mi odwołali, nikt ode mnie nic nie chciał. Poczułam się kapitalnie! Pojechałam do Nysy, do moich rodziców i utknęłam tam na dłuższy czas. Mogłam wreszcie z nimi pobyć dłużej niż parę dni. Zaczęłam robić rzeczy, na które nigdy nie miałam dość czasu. Pisałam wiersze jeden po drugim, tłumaczyłam sztuki Freda, chodziłam z moją przyjaciółką Małgosią Bobak-Końcową na długie spacery, w rzepaki, w sady głogowe kwitnące. Mogłam wreszcie przeżyć wiosnę dzień po dniu. Pracowałam na działce. I zaczęłam grzebać w nieruchomościach. Bo od lat gadaliśmy przy stole, że marzy nam się dom z widokiem na góry – widok był najważniejszy. Ale nic z tym nie robiliśmy. Pomyślałam, że to ostatni dzwonek, by spełnić te marzenia.

I znalazła pani?
Tak. Myśmy co prawda chcieli mieć mały drewniany domek, a ja kupiłam wielkie murowane domisko. Ale miejsce mi się podobało, a dom miał historię i potencjał. Zaczęłam remont: ekipy, problemy, katastrofy, decyzje, sterty faktur. Miałam dwie porządne załamki, kiedy myślałam: „Po co mi to było?! Taki miałam święty spokój, oszczędności jakieś. Po co mi ta budowa?”. Teraz, kiedy możemy już tam sobie pomieszkiwać, cieszę się tym miejscem.

Czytaj też: Słynny tenor Wiesław Ochman i jego żona Krystyna byli razem niemal 60 lat. Tę miłość przerwała śmierć

INPLUS/East News

Moja kryjówka

Pani ma jakieś sprawdzone schronienie, w którym można się ukryć, przeczekać?
Drugi człowiek. Taki, któremu ufam, że nie odrzuci, kiedy się leży na podłodze i wyje. Który powie: „To minie, przetrzymaj. Nie odejdę od ciebie”. Bo wszystko przemija, trzeba tylko przetrzymać.

A gdybym zapytała panią o sens życia?
Zastanawianie się nad sensem życia bywa bezsensowne i niebezpieczne. Żyje się i już. Myślę, że trzeba być
porządnym człowiekiem, robić coś dla innych – bo to ma sens i może zmieniać świat. Dobrze jest też nie gonić za wszelką cenę za szczęściem, bo ono nie jest jakimś błogostanem, nie wypływa z braku problemów, tylko z umiejętności ich rozwiązywania i wychodzenia z nieszczęść. Szczęście to nie obrazki z reklamy margaryny.

A co?
Są takie momenty, nad morzem, w górach, na polach, kiedy tak można iść i iść, i iść. I to wystarczy.

To mi przypomina coś, co mówił Krzysztof Kieślowski. „Najważniejszy w życiu jest spokój. I on jest w ogóle nieosiągalny. Ale droga jest ciekawa”.
Miał rację. Mnie też coś ciekawego Kieślowski powiedział. To było w Berlinie w 1988 roku. Z Mirkiem Baką graliśmy w takim niemieckim filmie „Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Kieślowski przyszedł do nas na wódkę. Ja nie mogłam pić, bo brałam antybiotyk, ale oni pili tę wódkę całą noc. Siedzieliśmy przy stole. I w pewnym momencie Kieślowski zaczął się mnie czepiać. Powiedział mi, że ja gram, jakbym nie miała odstających uszu, a mam odstające uszy. Wzięłam to sobie do serca i dziś wiem, o co mu chodziło.

O co?
O to, że nie można udawać lepszego, ładniejszego, mądrzejszego, niż się jest. Prawdziwa sztuka jest uczciwa, naga, prawdomówna. Nie musi być ładna, musi mieć coś do powiedzenia. Trzeba mieć świadomość siebie i cywilną odwagę, by się odkryć. Sztuka to szczera rozmowa z odbiorcą

Zobacz także: Leszek Teleszyński zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Ona wówczas była mężatką

Jacek Kurnikowski/AKPA

Marta Klubowicz, Charytatywny pokaz fundacji Mali-Wielcy Wojownicy, 2020

Piętka Mieszko/AKPA

Reklama

Marta Klubowicz, Fred Apke, Premiera filmu "Ambassada", 2013 rok

Reklama
Reklama
Reklama