„Trzeba było dostać wpier**l, rozpaść się na kawałki i zobaczyć, że to ego nie prowadzi do niczego”
Przypominamy wywiad VIVY! z Tomaszem Karolakiem
- Beata Nowicka
Ostatnie dwa lata przewróciły jego życie do góry nogami: przeżył pobyt w szpitalu, wziął udział w ceremonii Ayahuasca w Peru, zagrał wyjątkową rolę w „7 uczuciach” Marka Koterskiego, schudł i… zrobił rewolucję w życiu prywatnym. „Uświadomiłem sobie, że muszę nauczyć się normalnie żyć”, opowiada o swojej przemianie Beacie Nowickiej.
Przed naszym spotkaniem Twoja agentka troskliwie podpowiedziała, że wziąłeś się za siebie i dobrze wyglądasz.
(śmiech). No patrz, jaka agentka! Cholera jedna…
A na poważnie – trudno to przeoczyć. Po pierwsze, już nie wyglądasz jak „pączek w tłuszczu”. A poza tym mam wrażenie, że dojrzałeś.
Ja szumnie nazywam to przemianą wewnętrzną, która jest konsekwencją tego, co wydarzyło się w moim życiu w ciągu ostatnich dwóch lata. Zwykle facetów po czterdziestce trafia zawał, w moim przypadku był to pęknięty wyrostek. W kwietniu ubiegłego roku kręciliśmy „rodzinkę.pl” w Wadowicach, co połączyliśmy ze Świętami Wielkanocnymi, i mój organizm nie wytrzymał.
Nadmiernej eksploatacji?
Eksploatacji i stresu, któremu był poddany z różnych stron: zawodowej i prywatnej. Wylądowałem w szpitalu, do dziś jestem wdzięczny ordynatorowi chirurgii, lekarzowi, który zdiagnozował zapalenie otrzewnej, i całej ekipie tego wadowickiego szpitala, że fantastycznie się mną opiekowali i chronili przed wścibskością różnych dziennikarzy tabloidowych. I po powrocie z tego szpitala wszystko się zmieniło.
Tak po prostu…?
Zacząłem patrzeć na swoje życie wstecz i doszedłem do wniosku, że to nie jestem ja naprawdę.
Tylko kto?
Tylko człowiek, który uległ pewnemu szałowi związanemu z pracą, zwanym sukcesem. Zaufałem ludziom krążącym wokół mnie, często na wyrost, a jednocześnie byłem totalnie naiwny i chciałem pomagać wszystkim, zamiast pomóc sobie. Jednym słowem brałem za dużo na głowę i nie mogłem potem sprostać pewnym zobowiązaniom, pojawiła się opinia, że może nie jestem do końca solidny, odpowiedzialny. Więc kiedy to wszystko na mnie spadło, stwierdziłem, że ja taki nie jestem. Jestem chłopakiem z krakowskiego środowiska teatralnego, dla którego teatr zawsze był najważniejszy. Druga sprawa – musiałem się przyznać sam przed sobą, że kochałem, ale ta miłość przez lata była zagłuszana ocenami, które wydawałem na temat obiektu miłości. Byłem nieufny, mnie nie ufano. Trzeba było zaakceptować sytuację, co nie było łatwe i trwało prawie dwa lata, że jednak moja rodzina będzie rodziną…
…niestandardową.
Mnie zresztą właściwie nigdy nie było w domu, więc dzieci są do tego przyzwyczajone. Staram się dawać im jak najwięcej miłości i nasz kontakt jest fantastyczny. W każdym razie musiałem wszystko przepracować i pójść do przodu. Zresztą w trakcie całej tej mojej rozpierduchy – za którą Bogu dziękuję i mówię to szczerze – oprócz tego, że wracam do siebie wewnętrznie, zmieniłem się zewnętrznie. Byłem już dosyć potężnym pączkiem, a przecież uprawiałem triathlony! Moje ciało chciało oddzielić się od otaczającego świata właśnie sobą, więc rosło, ja tyłem i w związku z tym przestawałem akceptować siebie. A jednocześnie ciało wysyłało mi sygnał: żyjesz w kłamstwie, które sam tworzysz.
Problem w tym, że my rzadko tych sygnałów wysłuchujemy.
Bo mózg i uczucia są silniejsze. Ciekawe jest to, że w trakcie tej rozpierduchy dostałem rolę u Marka Koterskiego. Stan duchowy, w jakim byłem w czerwcu ubiegłego roku, pasował idealnie do tej roli. W tym całym moim tak zwanym cierpieniu niesamowite było to, że ja na planie właściwie mogę być. Nie muszę nic grać, mogę być. Jestem dokładnie takim pozostawionym samemu sobie małym chłopcem, którym nie zajmują się rodzicie, który próbuje odnaleźć się w społeczności klasy.
Magia kina.
Magia związana z tym filmem zaczęła się dużo wcześniej, ponieważ Marek Koterski głównym postaciom wysłał filmowe życiorysy. Ja ten życiorys przeczytałem późno, bo miałem inne zobowiązania, potem byłem w szpitalu, rekonwalescencja też mi zabrała chwilę, natomiast kiedy dopadłem już tego życiorysu, okazało się, że to jest mój życiorys. Chłopca z wojskowego domu, gdzie rodzice cały czas pracowali. Oczywiście to nie była ich wina i nie chcę w żaden sposób pociągać rodziców do odpowiedzialności. W każdym razie przeczytałem go przerażony i na planie mówię: „Marek, czy ty, pisząc życiorys Grubego – bo moja postać tak się tam nazywa – sugerowałeś się moim życiem?”. „Nie, w żadnym wypadku. To wszystko jest z mojego dzieciństwa. A pierwowzorem twojej postaci jest mój kolega z klasy”. Powiedziałem mu, że to jest niesamowity przypadek, chociaż już teraz wiem, że w ogóle nie ma przypadków w życiu. Byłem zaszokowany tym, że mój emocjonalny stan kompletnego pogubienia się tak bardzo korespondował z tą rolą.
„Widać” Cię w tym filmie: wciśnięty w pierwszej ławce, w opiętym mundurku, wycofany, samotny, o zagubionym spojrzeniu… To nie jest duża rola, ale znakomita.
Granie u Koterskiego to jest dla aktorów niesamowite wyróżnienie. Obok mnie było mnóstwo wspaniałych kolegów i wszyscy mieliśmy wrażenie, że bierzemy udział w prywatnej wyprawie Marka Koterskiego do źródeł. To nas też scaliło. Nigdy nie zapomnę fantastycznych rozmów z Kaśką Figurą czy Andrzejem Chyrą na planie.
To tam pada słynne zdanie: „Dzieciństwo to pięć tysięcy dni, z czego pamiętamy 400 godzin”.
Pamiętam pierwsze ujęcie, statyści klasowi siedzieli już w ławkach, weszliśmy my, aktorzy, którzy odgrywają siedem głównych postaci w tej klasie, i kiedy wcisnęliśmy się na swoje miejsca, Jurek, operator, powiedział do Koterskiego: „Popatrz, Marek, oni już są dziećmi”. Myśmy tylko usiedli i zaczęliśmy ze sobą rozmawiać, bo czekaliśmy na próbę kamerową. Okazało się, że wszyscy zaczęli odnajdywać w sobie to wewnętrzne dziecko, które cały czas w nas jest, bo przecież ten strach, który odczuwamy przed porzuceniem, osamotnieniem, przed tym, co będzie, to są strachy małego dziecka. Niektórzy próbowali się przed tym bronić jakimiś dowcipami, byli nadekspresyjni, starali się jakoś zagłuszyć to własne dzieciństwo. Inni koledzy byli bardzo cisi, skupieni na tej złożonej, psychologicznej wyprawie, bo przecież ten film jest potwornie śmieszny i smutny jednocześnie. Kiedy graliśmy „7 uczuć”, uświadomiłem sobie, że muszę nauczyć się normalnie żyć.
Pytanie: jak?
Myślę, że ja cały czas – i w zawodzie, i w moich związkach – dążyłem do jakiegoś spokoju. Nigdy go nie osiągałem, bo nie potrafiłem odnaleźć go w sobie. To były moje poszukiwania skazane na porażkę. Właściwie wszystko było skazane na porażkę oprócz tego, że czułem się świetnie w pracy. W wykreowanym, sztucznym świecie filmu i teatru, ponieważ ten świat nie niósł dla mnie żadnych poważnych zagrożeń. Ani żadnych prawdziwych problemów. Kiedy trzeba było zmierzyć się z problemami w realnym życiu, ja już tego nie potrafiłem. Najczęściej reakcją była ucieczka.
I myśl, że może problem sam jakoś się rozwiąże.
Dokładnie. Stworzyłem sobie bezpieczny świat, który nie był prawdziwy. Byłem do dyspozycji reżyserów i producentów non stop, grałem film za filmem albo trzy filmy naraz. W ogóle nie miałem szans, bo sobie tej szansy nie dawałem, na stworzenie normalnego życia. To się nazywa dojrzewaniem i ono przyszło do mnie dosyć późno. Ale wydaje mi się, że tak miało być.
Zrobiłeś listę problemów, które musisz wziąć na klatę i po kolei rozwiązać?
One same przychodziły. Tego było tak dużo, począwszy od moich relacji prywatnych po sytuację w teatrze, który w dzisiejszej Polsce jest niezwykle trudną instytucją do prowadzenia. To też jest projekt, który powstał z mojego ego, trzeba to sobie jasno powiedzieć. Tworząc IMKĘ, chciałem pokazać, że jestem nie tylko aktorem komediowym, ale pochodzę ze środowiska teatralnego przez duże T. A to było porwanie się z motyką na słońce. Cud, że się udało i że jakoś trwa, tym bardziej że poprzeczka była wysoko zawieszona, przedstawienia były ambitne, co w rozrywkowej Warszawie nie jest łatwe. No i teraz widzę, że ego w człowieku rzeczywiście potrafi być potworem. Eckhart Tolle, przewodnik duchowy, twierdzi nawet, że to ego żeruje na nas.
Więc wziąłeś je na smycz i założyłeś kaganiec?
Wiesz co – nie. Po prostu trzeba było dostać wpierdol, żeby rozpaść się na kawałki i zobaczyć, że to ego nie prowadzi do niczego dobrego. A takim antyego jest ceremonia Ayahuasca, w której wziąłem udział w Peru. W ciągu pięciu godzin przeżywasz terapię, która w „normalnych” warunkach pewnie zajęłaby pięć lat.
Opowiedz o tym.
Ale jak to napiszesz w naszym wywiadzie, zaraz będą mówić, że odurzam się jakimiś niedozwolonymi środkami… (śmiech).
Zawsze byłeś odporny na bzdury, które mówią o Tobie inni.
Ayahuasca to tradycja mająca trzy i pół tysiąca lat, napój z pnączy roślin z amazońskiej dżungli, który zawiera organiczne związki chemiczne i ma właściwości psychoaktywne. Cały czas trwają nad nią badania naukowe, ale to nie jest narkotyk! Znam ludzi, którzy dzięki niej wyleczyli się z różnych chorób.
Przy okazji premiery singla „Aya” Kasia Kowalska mówiła, że dzięki Ayahuasce poprawiła stan swojego zdrowia.
Ayahuasca sprawia, że te najistotniejsze przeżycia z dzieciństwa czy innego okresu wracają w postaci wizji, ale bez utraty świadomości, co sprawia, że „przerabiasz” je jeszcze raz. Ta ceremonia pokazała mi, że mogę dać dużo więcej miłości, niż mi się wydawało. I że trzeba przyjmować z pokorą to, co ci życie daje.
A nie buntować się?
Tak, bo nie buntując się, robisz miejsce na nowe. To nie jest łatwe. Coś ci się rozwala w życiu, ty musisz to zaakceptować, a to przecież boli. A jednak jest w tym sens. Zgadzam się z mistykami, że tylko cierpienie powoduje, że człowiek wspina się po tej drabinie duchowej. Jak człowiekowi jest dobrze, to ma wszystko w dupie. Kiedy cierpi, zaczyna badać siebie, próbuje zrozumieć pewne rzeczy. Mam wrażenie, że wreszcie ruszyłem z miejsca, że przez te różne prywatne doświadczenia staję się lepszym człowiekiem, aktorem, partnerem, ojcem. Mam taką nadzieję.
Do Peru pojechałeś na miesiąc z ekipą „Ameryka Express”.
To bardzo ciekawe doświadczenie tak się odciąć od spraw polskich, jeśli ktoś ma szansę, polecam. Po dwóch tygodniach jest chillout, wszystko się ulatnia, przeszłość, której już nie ma, przyszłość, której jeszcze nie ma, zaczynasz żyć chwilą obecną, czyli zaczynasz cieszyć się życiem. Pamiętam moment, jak stałem na przełęczy Colca w Andach peruwiańskich na wysokości 4200 metrów, patrzyłem na Kordylierę Białą, łańcuch najwyższych szczytów Andów, i nagle odetchnąłem pełną piersią, poczułem piękno tego wszystkiego i szczęście, że właśnie tutaj się znalazłem. To był moment przełamania.
W filmie Koterskiego pada takie zdanie: „Przez pierwszą godzinę po wstaniu jestem właściwie w rozpaczy”.
Ja przez pierwszą godzinę po wstaniu jestem szczęśliwy, bo jeszcze nie dochodzi do mnie świat, nie docierają problemy. W „Ciemnościach”, przedstawieniu, które jest grane w mojej IMCE, na podstawie Josepha Conrada, w reżyserii Moniki Strzępki, Ania Kłos wypowiada zdanie, że „przez pierwszą chwilę po przebudzeniu nasz umysł jest takim małym sympatycznym króliczkiem”. Czyli jest niewinny, otwarty, wspaniały. Jeszcze nieświadomy, że za chwilę zwalą się na niego wszystkie problemy dnia codziennego. Ja mam coś takiego. Kiedy się budzę, mam luz, potem powoli wdrażam się w życie, ale już się nauczyłem nie bać się tego. Nauczyłem się, że to nie problemy mną rządzą, tylko ja nimi. Grając u Koterskiego, przede wszystkim uświadomiłem sobie, że jeżeli pojawia się we mnie strach małego dziecka, to muszę sobie zadać pytania, dlaczego on się pojawia, i szczerze sobie na to odpowiedzieć. I powiem ci, że przyznać się do swoich słabości nie jest proste.
Jaka jest Twoja największa słabość?
Często używałem takich małych życiowych kłamstewek z nudów albo dlatego, że mi się nie chciało komuś czegoś tłumaczyć. Co tworzyło bańkę, która w pewnym momencie pękała, co nie było przyjemne: „Zrobiłeś przelew?”. „No, zrobiłem”. A nie zrobiłem, ale wiedziałem, że za chwilę go zrobię, no więc po co ja się będę tłumaczył… Moją słabością przez te lata było to, że chciałem pokazać się lepszym, niż jestem. Bardzo lubiłem koloryzować moje wyprawy, moje poszukiwania, światowe wyjazdy, zawsze dosypywałem tam trochę lukru, kolorowej posypeczki. Już nie muszę się popisywać i tworzyć wokół siebie iluzorycznej struktury, nie buduję swojego wizerunku, który nie odpowiada prawdzie. Teraz rozumiem, że jestem, jaki jestem i albo ktoś mnie takiego akceptuje, albo nie.
Po roli Grubego spojrzałeś na siebie inaczej jako ojca?
Tak, bo u Marka Koterskiego gram dzieciaka, którego ojca nie było. Mnie też często nie było, no więc uświadomiłem sobie, że może nie ilość czasu spędzanego z dziećmi jest najważniejsza, tylko jakość. Mam to już ogarnięte. Powiem ci, że mój samotny wyjazd z dzieciakami na wakacje za granicę, pierwszy raz w życiu, był obłędny. Poczułem niebywałą więź i odpowiedzialność, coś wspaniałego. Musiałem mieć oczy dookoła głowy, zapewnić atrakcje, byłem cały czas w ogniu walki. Potraktowałem to jako sprawdzian z ojcostwa i myślę, że wyszedłem z niego obronną ręka.
„Na miłość składa się wiązanka uczuć” – to też cytat z „7 uczuć”.
Kiedy się zakochujemy, mamy te motyle w brzuchu, jest szał, ale to się w pewnym momencie kończy, endorfiny się ulatniają i wtedy…? No właśnie, czy coś pozostaje? Profesor Wojciszke w „Psychologii miłości” pisał, że muszą się pojawić trzy składniki, żeby coś nazwać miłością: namiętność, intymność, zaangażowanie. Ja jestem w takim punkcie, że czuję się gotowy na to, żeby pokochać tak naprawdę. Czuję, że we mnie jest przestrzeń, w którą ktoś ważny może wejść. Gdzie ja kogoś wpuszczę. Miałem momenty, że okazywanie uczuć traktowałem jako słabość. Wiesz, facet powinien być twardy do granic możliwości.
A niekonieczne tak jest.
Chyba w ogóle tak NIE jest. Ta miłość, o której Koterski mówi, nie może być grą. Ona po prostu jest i tyle. Jest spokojem, a nie walką, przekomarzaniem, robieniem sobie na złość, wzbudzaniem zazdrości.
Za trzy lata będziesz miał pięćdziesiątkę. Myślisz o tym?
Pytasz, czy mam w związku z tym jakiś problem? Nie. Kryzys miałem przy czterdziestce. Po dwóch tygodniach ceremonii, która odbywała się w IMCE, gdzie świętowaliśmy razem z Gośką Kożuchowską, zobaczyłem ten horyzont porośnięty lasem, jak u Szekspira w „Makbecie”, który się zbliża. Wystraszyłem się samotności i tego, że to już połowa. Teraz, mając 47 lat, zbliżam się do dojrzałości. Próbuję pogodzić się ze swoją przeszłością, zaakceptować ją i budować coś nowego. Oczywiście przy mocnym udziale moich dzieci, ale budować nową rzeczywistość. Wokół mnie i we mnie. Wreszcie przestałem mieć poczucie, że jestem w mentalnych trampkach. I wracam do „39 i pół”, sequelu serialu, który wtedy niebezpiecznie splatał się z moim życiem za sprawą genialnego scenariusza autorstwa Domana Nowakowskiego. Myślę, że po 10 latach mamy o czym mówić. Znowu zmierzę się z momentem, w którym jestem naprawdę, i to jeszcze ekshibicjonistycznie przed kamerami
1 z 3
2 z 3
3 z 3