Zaszczepił w niej miłość do muzyki, odszedł nagle. Justyna Steczkowska o relacji z ojcem
„Bez jego cierpliwości, nie umiałabym tak wiele”…
Pochodząca z wielodzietnej rodziny Justyna Steczkowska ma za sobą dzieciństwo, na podstawie którego mógłby powstać film. Dużą rolę w jej dojrzewaniu odegrał ojciec Stanisław Steczkowski, który zmarł na początku stycznia 2001 roku. Wokalistka wielokrotnie opowiadała o relacjie Stanisławem Steczkowskim, trudach dzieciństwa i tej części życia, w której Steczkowskiego zabrakło…
Dzieciństwo i dorastanie Justyny Steczkowskiej. Relacja z tatą
Zanim piosenkarka przyszła na świat, wiele emocji całą rodzinę Steczkowskich kosztowały okoliczności, w jakich poznali się jej rodzice. Danuta Steczkowska była bowiem członkinią chóru w parafii, w której księdzem był jej przyszły mąż. Zanim zrzucił on sutannę dla ukochanej, już urodziło się im pierwsze dziecko – Agata. Potem w 1972 roku na świat przyszła Justyna.
Dzieciństwo w Stalowej Woli było pełne artystycznych zajęć i czasu spędzanego wspólnie z rodzicami, w tym z ojcem Stanisławem Steczkowskim. Nie brakowało nawet profesjonalnego koncertowania, którym dyrygował Steczkowski.
Artystka pamięta jednak też o chwilach trudnych. „Wychowałam się na przełomie wieków, pamiętam czasy, w których nie można było wychodzić na ulicę po 21. Pamiętam, jak drżeliśmy, co będzie z naszym tatą, jak go nieustanie śledzili, raportowali każdy jego krok, każde jego słowo, bo należał do Solidarności. To były ciężkie chwile”, zwierzała się serwisowi Afterparty.pl.
Jeszcze innych emocji dostarczył ulubienicy publiczności czas studiów. Wymagał on wyjechania do Gdańska, rozpoczęcia samodzielnego życia, oszczędzania i zarabiania na siebie. „Wtedy, pamiętam, napisałam list do mojego taty, w którym podziękowałam mu, że [...] dziękuję za to, że tyle czasu mi w życiu poświęcił, że teraz widzę, jak wiele potrafię, czasem więcej niż inni, bo on mi tę wiedzę przekazał, poświęcił mi ten czas. I że go bardzo kocham i że bez jego poświęcenia i takiej prawdziwej miłości i cierpliwości do mnie – i też do mojego rodzeństwa oczywiście – nie umiałabym tak wiele”, wspominała w rozmowie z Interią Justyna Steczkowska.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Martyna Wojciechowska świętuje urodziny córki. Marysia skończyła 15 lat!
Justyna Steczkowska, 2014
Śmierć taty Justyny Steczkowskiej. Wspomnienie
Aż 32 lata czekali rodzice Justyny Steczkowskiej na zgodę Kościoła na ślub. Gdy w końcu udało im się stanąć przed ołtarzem, ponad 2 lata później Stanisław Steczkowski zmarł. Jego odejście było nagłe i pogrążyło Justynę w ogromnym smutku. Podobnie jak odejście mamy Danuty, która zmarła w 2020 roku.
Czytaj też: Mąż Kasi Skrzyneckiej stanowczo odpiera zarzuty o retuszowanie zdjęć. Mocne słowa
Z miłości do mamy i taty powstała jedna z piosenek artystki. „Piosenkę „Sanktuarium” napisałam dla swoich rodziców z miłości i szacunku do nich. Tej wielkiej miłości i odwagi, dzięki którym ja i moje rodzeństwo jesteśmy na świecie”, mówiła ze sceny w Opolu. Po zakończonym koncercie wyjawiła na temat związku mamy i taty jeszcze więcej. „To była trudna miłość, to były lata 50. Moi rodzice mieli bardzo ciężki start, bardzo. To, że przetrwali i mieli nas dziewięcioro i naprawdę sobie w życiu poradzili, to jest ich wielka odwaga i miłość. Inaczej by się to po prostu nie udało. Dlatego ich podziwiam całym sercem”, opowiadała piosenkarka.
Dodała też, że muzyka jest dla niej rodzajem modlitwy i przedłużaniem pamięci o ukochanym tacie.
Wywiad z Justyną Steczkowską o tacie - archiwum VIVY!, czerwiec 2002
Poniżej przypominamy rozmowę Krystyny Pytlakowskiej z Justyną Steczkowską. Wywiad został opublikowany w VIVIE! w numerze 11/2002
Dowiadujemy się o strasznej chorobie kogoś tak bliskiego. Jak sobie z tym poradzić?
To było trudne. Tym bardziej, że tato nigdy nie chorował. Wydawał się wieczny, niezniszczalny. Kiedy śle się poczuł, pojechaliśmy do bioenergoterapeuty w Poznaniu. On pierwszy powiedział: „Pan ma coś nie tak z wątrobą”. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że tata ma od kilku lat wszczepioną prawdopodobnie w szpitalu żółtaczkę, która go wyniszcza. Działa tak inwazyjnie, jak rak. Taką diagnozę postawili potem lekarze. Okazało się, że wirus jest oporny na wszystkie leki. Wiedzieliśmy, że choroba jest nieuleczalna. Tylko nie wierzyliśmy w to. Zawsze liczy się na cud.
Ale cuda rzadko się zdarzają. Właściwie nigdy.
A jednak nie wierzy się w ostateczność. Myśli się: „To niemożliwe, u nas będzie inaczej. Nas nie może nic dotknąć. Nic złego. To minie”. Tata był taki silny. Zrobiłam wszystko, żeby go ratować. Dzwoniłam do znajomych, załatwiłam najlepszy szpital, najlepszą opiekę. Wykorzystałam po raz pierwszy swoje nazwisko jako wytrych otwierający drzwi. Dzięki niemu tato dostał się do właściwego lekarza. A potem... Gdy go wypisano, siedziałam z nim w domu, w Warszawie, gotowałam mu warzywa, zupy, jak zalecili.
I rozmawialiście? Mówi się wtedy ważne słowa?
Każde słowo jest wtedy ważne. My zresztą w ogóle dużo rozmawialiśmy, bo u nas w domu dużo się mówiło. I mówi. Mama była zajęta obowiązkami, opieką nad nami – dziećmi. A tato nasz, jak już był, to poświęcał nam cały swój czas. Pamiętam moją pierwszą myśl, gdy zrezygnowałam ze studiów w akademii muzycznej i gry na skrzypcach: „Jak to powiedzieć ojcu. Przecież dla niego to będzie dramat”.
Był?
Skończyłam średnią szkołę muzyczną w klasie skrzypiec z wyróżnieniem. Dobrze się zapowiadałam. A jednak od dziecka wiedziałam, że na skrzypcach na pewno nie będę grała. Bo ja zawsze chciałam śpiewać. Rodzice o tym wiedzieli, ale pragnęli dla mnie bezpieczniejszego życia. Skrzypek, nawet jeśli nie jest wirtuozem, to może dostanie się do dobrej orkiestry, zarobi na utrzymanie, może nawet zrobić doktorat. Ojciec nie marzył dla nas o sławie. Wiedział, z czym ona się wiąże. I wiedział też, że wystarczy satysfakcja z pracy. Taka, jaką on miał. Szacunek, poważanie u ludzi – to bardzo wiele, nawet jeśli nie ma z tego dużych pieniędzy. A popularność, bogactwo to zawsze problemy. Im większe konto, tym więcej alarmów u drzwi. A w naszym domu drzwi zawsze stoją otworem. Tak było od zawsze. Wiem, że tato bardzo przeżywał moją decyzję o porzuceniu studiów. Ale nie prawił mi morałów. Chociaż miał prawo się o mnie bać, bo nigdzie się potem nie dostałam.
Klęska?
Totalna. Zdawałam do Katowic na wydział rozrywkowy. Powiedzieli, że w zasadzie brak mi osobowości i oni nie wiedzą, co zrobić z takim głosem. Pomyślałam: „Brak osobowości? Jak to? Przecież śpiewanie to moje ciało, serce i dusza. Czuję swój głos od początku do końca. I wiem, co chcę śpiewaniem przekazać. I choćbym miała zdawać tysiąc razy, to w końcu mnie przyjmą”. Próbowałam potem dostać się na wydział wokalno-aktorski Teatru Muzycznego w Gdyni. Tam jednak orzekli, że co prawda bardzo dobrze śpiewam, ale nie mogą mnie przyjąć, bo już jestem gotowa „na scenę”. Kiedy prosiłam, żeby mnie przyjęli do teatru, żebym mogła grać jakieś „ogony” albo chociaż patrzeć, to powiedzieli, że bez dyplomu nie mogę. A na wydziale operowym, gdzie też próbowałam szczęścia, powiedzieli, że co prawda robię wrażenie, ale śpiewać w ogóle nie umiem.
Uwierzyła Pani?
Nie. Ale był to najgorszy czas w moim życiu. Wielka porażka. Poczułam się tak, jakbym była na świecie zupełnie sama. Bez swojego miejsca, bez pieniędzy, w obcym mieście, 800 kilometrów od domu. ¸zy leciały mi jak groch. Ale nie minął tydzień, gdy się pozbierałam. Założyłam własny zespół.
Wtedy poszukała Pani oparcia w ojcu?
Wracaliśmy z tourneé naszym autobusem. W nocy przysiadłam się do niego i zaczęłam tłumaczyć, że ja skrzypiec nie czuję i żeby nie miał do mnie żalu. Że muszę właśnie w tym momencie złapać wiatr w żagle, bo czas mija. Nie mogę zaczynać za póśno. Że niczego nie osiągnę, jeśli się gdzieś zagubię po drodze. Mówiłam i mówiłam. A on mnie zrozumiał.
Uwierzył w Panią?
Zawsze we mnie wierzył, a wtedy dał mi prawo decydowania o sobie. Sam zresztą, jako młody człowiek, stanął kiedyś na rozdrożu i odwrócił swoją sytuację o 180 stopni. Wierzył w opatrzność, w to, że zawsze wszystko się uda. Tata zarażał nas swoją ufnością i wiarą. Swoją pasją. W czasach, gdy zdobycie paszportu graniczyło z cudem, zdobył je dla swojego chóru, zorganizował wyjazd i zaśpiewali dla papieża. Trzy noce stał przed ambasadą, by uzyskać wizy, bo jak się uparł, nie było mocnych.
Upór ma Pani po nim.
Mam wiele jego cech. Upór też. Pracowitość. No i ufność, że zawsze będzie dobrze. Nie boję się na przykład braku pieniędzy. U nas bywało, że szukało się drobnych, zapomnianych w jakiejś kieszeni, żeby kupić chleb. W stanie wojennym było bardzo ciężko. Duży dom, małe dzieci – skąd brać pieniądze? Ale przede wszystkim było wesoło i głośno. Bieda nas nie załamywała, bo dom był pełen miłości.
A teraz dom piękny, po remoncie – kafelkowe podłogi, duża kuchnia na dole, jak marzyła mama. Ojciec to widział?
To on doprowadził ten remont do końca. Wszystkiego sam dopilnował. Pamiętam, jak zarobiłam pierwsze pieniądze, pojechaliśmy z mamą do banku. Wzięłam całą sumę, jakieś 100 starych milionów, a on najspokojniej w świecie schował je do kieszeni. Za to zaczęliśmy remontować dom w Stalowej Woli. Żeby mama miała tak, jak chciała. Wygodniej. Ojciec bardzo się angażował w urzeczywistnianie tej wizji. Remont był już skończony, gdy zachorował...
Jak rozmawiać z bliską osobą, gdy wiadomo, że jest śmiertelnie chora?
Nie dopuszczałam do siebie myśli o śmierci. Nie mówiliśmy o odchodzeniu, tylko o życiu. Rodzinny optymizm. Tak samo jak on, jestem niepoprawną optymistką. Marzycielką. Moja mama bardziej chodzi po ziemi. A tata fruwał w chmurach. Tym optymizmem nie zachwiała nawet diagnoza lekarska. Ojciec też nie wierzył, że umrze. Mówiłam: „Tato, pojedziesz do Peru, do księdza Szeligi. On cię wyleczy”. Tata się zgodził: „Dobrze, pojedziemy z mamą”.
Pojechał?
Tak. Wszystko załatwiłam. Razem z rodzeństwem uzbieraliśmy pieniądze na ten wyjazd. Ojciec dotarł do księdza leczącego vilcacorą. Tylko, że nic to nie dało. Ksiądz dał mnóstwo ziółek, których tata na tym etapie choroby nawet pić nie mógł. Cała nadzieja pozostała już tylko w zdobyciu miejsca w dobrym szpitalu. Kiedy już tam się znalazł, odwiedzałam go codziennie, nawet czasem dwa razy dziennie. Tam zawsze spotykałam mamę, która była z nim cały czas. Pamiętam, zbliżała się Wigilia. W domu w Stalowej wszystko przygotowane, rodzina czeka. Tylko ja z bratem byliśmy jeszcze w Warszawie, żeby dopełnić formalności w szpitalu i przewieść tatusia. A tu nagle lekarz mówi, że nie może wypisać ojca, że to za daleko. Wigilia bez ojca? Niemożliwe. Wymyśliłyśmy więc, że zrobimy święta u mnie, w Warszawie, a tata wyjdzie na przepustkę. I będzie z nami, przeczyta – jak zawsze – Pismo Święte. Jako głowa rodziny. Lekarz nie mógł zrozumieć: „Będziecie jechać taki kawał drogi?”. Dla niego to było nic, dla nas – wszystko. Zaczęłam płakać. Teraz, wspominając, też płaczę. No i lekarz wypuścił tatę, zgodził się. I to była nasza ostatnia wspólna Wigilia. Od teścia pożyczyliśmy stół, wszyscy się zmieścili. Była choinka, prezenty. Po prostu święta, a tata tak bardzo się cieszył. Był taki szczęśliwy. Zrobiłam zdjęcia. Nawet nie przypuszczałam, że będą ostatnie. Nie wywołałam ich. Boję się zobaczyć ból w jego oczach, chcę pamiętać jego jasne, niebieskie oczy, roześmiane, ufne. Chcę pamiętać go zdrowego, w pełni sił.
Wiara jest lekarstwem?
Bardzo pomaga. Wierzę w miłosierdzie Boga. W każdej religii Bóg jest miłościwy. I to nie On gotuje nam piekło, nieszczęścia. Być może ci, którzy są od niego oddaleni, którzy kierują się nie dobrem, lecz złem, nie czują tyle łaski, co ci, którzy są blisko. Wierzę, że tato jest absolutnie szczęśliwy. Jest blisko Boga i ma się dobrze. Wierzę, że nas strzeże z góry. Nasz anioł stróż, tylko niestety nie możemy naszego Stasia zobaczyć. Ale czasem niemal namacalnie wyczuwam, że jest obok. Tata zawsze mówił, że będzie żył krótko. Pokazywał nam swoją linię życia. Śmialiśmy się: „Tato, ty mamę przeżyjesz sto razy”. Nie mieliśmy racji.
Trzeba słuchać uważniej?
Teraz wiem, że tak. Kiedyś na koncercie zwierzył się: „Ja długo żył nie będę”. Nie wiem, dlaczego w ogóle to powiedział. A potem chór zaśpiewał „Eli” – ulubiony utwór taty. I mój. Piękny. Słyszałam wiele chórów, ale takiego wykonania nie przypominam sobie. Zaśpiewali to z takimi emocjami... A tato dyrygował. A potem, na jego pogrzebie, też śpiewali „Eli”. Cały czas płakałam, więc pamiętam to jak przez mgłę. Do mnie ciągle nie docierało, że tata nie żyje.
Szkoda, że nie powiedzieliście sobie tych najważniejszych słów, które zostają.
Ojciec pewnie nie chciał nas martwić. Ale z mamą często rozmawiali o śmierci. On podobno całe życie mówił o niej. Przeczuwał, że umrze tak wcześnie, jak jego matka. Ale ona miała zaledwie 49 lat. A kiedy skończył pięćdziesiątkę, zaczął mówić, że umrze jak jego ojciec. Mama żartowała: „Stasiu, ty umrzesz jak moja babcia, która dożyła dziewięćdziesiątki”. Niemniej jednak żył ze świadomością śmierci, przy całej swojej żywotności i radości, którą wszystkich obdzielał.
Pani też ma świadomość odchodzenia?
Każdy z nas wie, że musi odejść. To nie tak, że ktoś zostanie na ziemi dłużej niż powinien. Nie byłoby w tym sensu. Ale ja na co dzień nie myślę o śmierci. Mam zadania tutaj. Proszę spojrzeć, jak mój synek Leon cudnie bawi się z psem. Kipi energią. Jestem mu potrzebna i to wesoła, nie smutna. Staram się więc nie myśleć o ostatecznych sprawach. Ale kiedyś nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że czyjeś odejście spowoduje tak głęboki, długotrwały ból. Przecież wiadomo, że rodzice zostawiają dzieci – taka jest kolej losu.
Można nie bać się śmierci?
W ciąży bardzo dużo przemyślałam. Miałam czas na to, by skupić się na tym, co ważne. Odpowiedziałam sobie wtedy na pytania, na które często boimy się szukać odpowiedzi. I wiem, że w ogóle nie mam lęku przed śmiercią. Jedyne, co mam do wypełnienia w życiu, to starać się iść mądrzej drogą, którą mam wyznaczoną. Wiem, że nie odejdę, zanim nie pokonam całej. Mój tata zrobił już tutaj wszystko, co miał zrobić. Odchował dzieci. Wyremontował dom. Zostawił mamie wspaniałą kuchnię, do której nie musi biegać na piętro, martwiąc się, że coś się przypala. Poza tym rozpoczął jeszcze coś wielkiego. Coś dla nas. Ale my to możemy sami dokończyć.
Chodzi o dom dla całej rodziny blisko Warszawy?
Tak, w okolicach Radziejowic. Ideą taty było, żebyśmy mieszkali blisko siebie. Żeby rodzina była w komplecie i mogła się wspierać. Był dobrym duchem całego przedsięwzięcia. Po jego śmierci nawet myślałam, że już nie chcę tego ciągnąć, że jak go nie ma... Lepiej kupmy jakieś mieszkanie w Warszawie, dajmy spokój budowom, stresom. Ale pojechaliśmy tam kiedyś z Maćkiem. Był wiosenny dzień, cudne słońce. I przypomniałam sobie, jak tata to planował, jak zarządzał budową. I jak dzięki niemu dom rósł. Powiedział, że nie spadnie deszcz, nie ukryje się za chmurami słońce, dopóki nie skończy. I tak się działo. W Warszawie pada, zimno, a tam słońce. Cud. Tata przed zimą zamknął budowę, żeby spokojnie przeczekała mrozy. A potem umarł. I pomyślałam, że nie mogę tego zaprzepaścić, że ma być tak, jak sobie wymarzył. Dlatego kończymy to, co zaczął, chociaż nie wszyscy tam zamieszkamy. Madzia chociażby zostanie pod Krakowem, tam ułożyła sobie życie.
Wiedziała Pani, kiedy odszedł? Miała Pani przeczucie?
To stało się podczas naszego rodzinnego koncertu kolęd w kościele Mariackim w Krakowie. Powiedziano nam dopiero, gdy zeszliśmy ze sceny. Zadzwonił mój mąż. Spytałam, jak się czuje tatuś. A on, że właśnie w tej sprawie dzwoni... To było straszne, największy ból, jakiego doznałam. Do końca wierzyłam, że wyjdzie z tego. Dobrze, że byliśmy wtedy razem.
Jego tu nie ma, ale jest w Pani.
Tak, to część mnie. łączyło nas wielkie porozumienie. Kiedyś pomyślałam, że muszę do taty napisać list, taki od serca. To był taki list z podziękowaniem za wszystko, za to, jaki jest. Napisałam, że dziękuję mu, że nas tak wychował, że dał nam muzykę, pokazał, jak grać, jak żyć. I że dzięki temu wszystkiemu jestem szczęśliwa. Muszę ten list odnaleść, zostawić dla mojego syna – niech wie, jaki był dziadek. Od pasji i natchnienia. Mówił na przykład: „Stań się lepsza dla samej siebie, nie dla innych”.
Można tylko dla siebie?
Tak, ja nie chcę się ścigać. Chcę sobie móc powiedzieć: „Oto ja – Justyna – po prostu...”
Nawet gdy się nie układa?
Oczywiście. Życie płynie falami. Nie zawsze jest fajnie i prosto. Na przykład kiedy jestem w dołku finansowym, powtarzam sobie, że moi rodzice mieli dziewięcioro dzieci, skromną pensję i żyli. Mieliśmy wszystko, oprócz pieniędzy. Pożyczało się od sąsiadów. Albo ciotka przyniosła kurę i był obiad. Zawsze znalazł się jakiś ratunek.
Bo była miłość?
Bo była miłość. Ale o miłości to lepiej rozmawiało mi się z mamą niż z ojcem. Tata, jak przywoziłyśmy chłopaka, zabierał go na górę. „No, synu, teraz proszę – mów”, zagajał. Maćka też zaprosił. Spytał, czy on zdaje sobie sprawę, co sobie bierze na głowę. „Wiesz, chłopcze, ona jest artystką. Muzyka zawsze będzie dla niej najważniejsza”. Teraz, rzecz jasna, najważniejszy jest Leon, ale wtedy tato nie mógł tego wiedzieć.
Robi Pani jakieś rzeczy z myślą, że ojciec to widzi?
Cały czas. Nic nie znika. On nie zniknął. Żałuję, że nie dotrwał do dorosłości Leonka, że nie zobaczy, co z niego wyrośnie. Nie zobaczy, jak jeździmy z nim konno. Bo tato kupił bryczkę dla wnuków. I że nie zobaczy domu budowanego właśnie dla niego i dla mamy.
Mama przeprowadzi się tam ze Stalowej Woli?
Dom w Stalowej sprzedamy. Żadne z nas już tam nie mieszka, a dojeżdżać – za daleko. Mamusię zabieramy do siebie. Będziemy sobie mieszkać razem. Już się nie mogę doczekać.
Odejdzie dzieciństwo?
Wszystko odchodzi. Tak już jest. Ale dostaje się coś w zamian.
Justyna Steczkowska, Stanisław Steczkowski, lata 90. XX wieku