Reklama

Pochodząca z wielodzietnej rodziny Justyna Steczkowska ma za sobą dzieciństwo, na podstawie którego mógłby powstać film. Dużą rolę w jej dojrzewaniu odegrał ojciec Stanisław Steczkowski, który zmarł na początku stycznia 2001 roku. Wokalistka wielokrotnie opowiadała o relacjie Stanisławem Steczkowskim, trudach dzieciństwa i tej części życia, w której Steczkowskiego zabrakło…

Reklama

Dzieciństwo i dorastanie Justyny Steczkowskiej. Relacja z tatą

Zanim piosenkarka przyszła na świat, wiele emocji całą rodzinę Steczkowskich kosztowały okoliczności, w jakich poznali się jej rodzice. Danuta Steczkowska była bowiem członkinią chóru w parafii, w której księdzem był jej przyszły mąż. Zanim zrzucił on sutannę dla ukochanej, już urodziło się im pierwsze dziecko – Agata. Potem w 1972 roku na świat przyszła Justyna.

Dzieciństwo w Stalowej Woli było pełne artystycznych zajęć i czasu spędzanego wspólnie z rodzicami, w tym z ojcem Stanisławem Steczkowskim. Nie brakowało nawet profesjonalnego koncertowania, którym dyrygował Steczkowski.

Artystka pamięta jednak też o chwilach trudnych. „Wychowałam się na przełomie wieków, pamiętam czasy, w których nie można było wychodzić na ulicę po 21. Pamiętam, jak drżeliśmy, co będzie z naszym tatą, jak go nieustanie śledzili, raportowali każdy jego krok, każde jego słowo, bo należał do Solidarności. To były ciężkie chwile”, zwierzała się serwisowi Afterparty.pl.

Jeszcze innych emocji dostarczył ulubienicy publiczności czas studiów. Wymagał on wyjechania do Gdańska, rozpoczęcia samodzielnego życia, oszczędzania i zarabiania na siebie. „Wtedy, pamiętam, napisałam list do mojego taty, w którym podziękowałam mu, że [...] dziękuję za to, że tyle czasu mi w życiu poświęcił, że teraz widzę, jak wiele potrafię, czasem więcej niż inni, bo on mi tę wiedzę przekazał, poświęcił mi ten czas. I że go bardzo kocham i że bez jego poświęcenia i takiej prawdziwej miłości i cierpliwości do mnie – i też do mojego rodzeństwa oczywiście – nie umiałabym tak wiele”, wspominała w rozmowie z Interią Justyna Steczkowska.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Martyna Wojciechowska świętuje urodziny córki. Marysia skończyła 15 lat!

Justyna Steczkowska, 2014

Zuza Krajewska/LAF AM

Śmierć taty Justyny Steczkowskiej. Wspomnienie

Aż 32 lata czekali rodzice Justyny Steczkowskiej na zgodę Kościoła na ślub. Gdy w końcu udało im się stanąć przed ołtarzem, ponad 2 lata później Stanisław Steczkowski zmarł. Jego odejście było nagłe i pogrążyło Justynę w ogromnym smutku. Podobnie jak odejście mamy Danuty, która zmarła w 2020 roku.

Czytaj też: Mąż Kasi Skrzyneckiej stanowczo odpiera zarzuty o retuszowanie zdjęć. Mocne słowa

Z miłości do mamy i taty powstała jedna z piosenek artystki. „Piosenkę „Sanktuarium” napisałam dla swoich rodziców z miłości i szacunku do nich. Tej wielkiej miłości i odwagi, dzięki którym ja i moje rodzeństwo jesteśmy na świecie”, mówiła ze sceny w Opolu. Po zakończonym koncercie wyjawiła na temat związku mamy i taty jeszcze więcej. „To była trudna miłość, to były lata 50. Moi rodzice mieli bardzo ciężki start, bardzo. To, że przetrwali i mieli nas dziewięcioro i naprawdę sobie w życiu poradzili, to jest ich wielka odwaga i miłość. Inaczej by się to po prostu nie udało. Dlatego ich podziwiam całym sercem”, opowiadała piosenkarka.

Dodała też, że muzyka jest dla niej rodzajem modlitwy i przedłużaniem pamięci o ukochanym tacie.

Wywiad z Justyną Steczkowską o tacie - archiwum VIVY!, czerwiec 2002

Poniżej przypominamy rozmowę Krystyny Pytlakowskiej z Justyną Steczkowską. Wywiad został opublikowany w VIVIE! w numerze 11/2002

Do­wia­du­je­my się o strasz­nej cho­ro­bie ko­goś tak bli­skie­go. Jak so­bie z tym po­ra­dzić?

To by­ło trud­ne. Tym bar­dziej, że ta­to ni­gdy nie cho­ro­wał. Wy­da­wał się wiecz­ny, nie­znisz­czal­ny. Kie­dy śle się po­czuł, po­je­cha­li­śmy do bio­ener­go­te­ra­peu­ty w Po­zna­niu. On pierw­szy po­wie­dział: „Pan ma coś nie tak z wą­tro­bą”. Nie wie­dzie­li­śmy wte­dy jesz­cze, że ta­ta ma od kil­ku lat wsz­cze­pio­ną praw­do­po­dob­nie w szpi­ta­lu żół­tacz­kę, któ­ra go wy­nisz­cza. Dzia­ła tak in­wa­zyj­nie, jak rak. Ta­ką dia­gno­zę po­sta­wi­li po­tem le­ka­rze. Oka­za­ło się, że wi­rus jest opor­ny na wszyst­kie le­ki. Wie­dzie­li­śmy, że cho­ro­ba jest nie­ule­czal­na. Tyl­ko nie wie­rzy­li­śmy w to. Za­wsze li­czy się na cud.

Ale cu­da rzad­ko się zda­rza­ją. Wła­ści­wie ni­gdy.

A jed­nak nie wie­rzy się w osta­tecz­ność. My­śli się: „To nie­moż­li­we, u nas bę­dzie ina­czej. Nas nie mo­że nic do­tknąć. Nic złe­go. To mi­nie”. Ta­ta był ta­ki sil­ny. Zro­bi­łam wszyst­ko, że­by go ra­to­wać. Dzwo­ni­łam do zna­jo­mych, za­ła­twi­łam naj­lep­szy szpi­tal, naj­lep­szą opie­kę. Wy­ko­rzy­sta­łam po raz pierw­szy swo­je na­zwi­sko ja­ko wy­trych otwie­ra­ją­cy drzwi. Dzię­ki nie­mu ta­to do­stał się do wła­ści­we­go le­ka­rza. A po­tem... Gdy go wy­pi­sa­no, sie­dzia­łam z nim w do­mu, w War­sza­wie, go­to­wa­łam mu wa­rzy­wa, zu­py, jak za­le­ci­li.

I roz­ma­wia­li­ście? Mó­wi się wte­dy waż­ne sło­wa?

Każ­de sło­wo jest wte­dy waż­ne. My zresz­tą w ogó­le du­żo roz­ma­wia­li­śmy, bo u nas w do­mu du­żo się mó­wi­ło. I mó­wi. Ma­ma by­ła za­ję­ta obo­wiąz­ka­mi, opie­ką nad na­mi – dzieć­mi. A ta­to nasz, jak już był, to po­świę­cał nam ca­ły swój czas. Pa­mię­tam mo­ją pierw­szą myśl, gdy zre­zy­gno­wa­łam ze stu­diów w aka­de­mii mu­zycz­nej i gry na skrzyp­cach: „Jak to po­wie­dzieć oj­cu. Prze­cież dla nie­go to bę­dzie dra­mat”.

Był?

Skoń­czy­łam śred­nią szko­łę mu­zycz­ną w kla­sie skrzy­piec z wy­róż­nie­niem. Do­brze się za­po­wia­da­łam. A jed­nak od dziec­ka wie­dzia­łam, że na skrzyp­cach na pew­no nie bę­dę gra­ła. Bo ja za­wsze chcia­łam śpie­wać. Ro­dzi­ce o tym wie­dzie­li, ale pra­gnę­li dla mnie bez­piecz­niej­sze­go ży­cia. Skrzy­pek, na­wet je­śli nie jest wir­tu­ozem, to mo­że do­sta­nie się do do­brej or­kie­stry, za­ro­bi na utrzy­ma­nie, mo­że na­wet zro­bić dok­to­rat. Oj­ciec nie ma­rzył dla nas o sła­wie. Wie­dział, z czym ona się wią­że. I wie­dział też, że wy­star­czy sa­tys­fak­cja z pra­cy. Ta­ka, ja­ką on miał. Sza­cu­nek, po­wa­ża­nie u lu­dzi – to bar­dzo wie­le, na­wet je­śli nie ma z te­go du­żych pie­nię­dzy. A po­pu­lar­ność, bo­gac­two to za­wsze pro­ble­my. Im więk­sze kon­to, tym wię­cej alar­mów u drzwi. A w na­szym do­mu drzwi za­wsze sto­ją otwo­rem. Tak by­ło od za­wsze. Wiem, że ta­to bar­dzo prze­ży­wał mo­ją de­cy­zję o po­rzu­ce­niu stu­diów. Ale nie pra­wił mi mo­ra­łów. Cho­ciaż miał pra­wo się o mnie bać, bo ni­gdzie się po­tem nie do­sta­łam.

Klę­ska?

To­tal­na. Zda­wa­łam do Ka­to­wic na wy­dział roz­ryw­ko­wy. Po­wie­dzie­li, że w za­sa­dzie brak mi oso­bo­wo­ści i oni nie wie­dzą, co zro­bić z ta­kim gło­sem. Po­my­śla­łam: „Brak oso­bo­wo­ści? Jak to? Prze­cież śpie­wa­nie to mo­je cia­ło, ser­ce i du­sza. Czu­ję swój głos od po­cząt­ku do koń­ca. I wiem, co chcę śpie­wa­niem prze­ka­zać. I choć­bym mia­ła zda­wać ty­siąc ra­zy, to w koń­cu mnie przyj­mą”. Pró­bo­wa­łam po­tem do­stać się na wy­dział wo­kal­no­-ak­tor­ski Te­atru Mu­zycz­ne­go w Gdy­ni. Tam jed­nak orze­kli, że co praw­da bar­dzo do­brze śpie­wam, ale nie mo­gą mnie przy­jąć, bo już je­stem go­to­wa „na sce­nę”. Kie­dy pro­si­łam, że­by mnie przy­ję­li do te­atru, że­bym mo­gła grać ja­kieś „ogo­ny” al­bo cho­ciaż pa­trzeć, to po­wie­dzie­li, że bez dy­plo­mu nie mo­gę. A na wy­dzia­le ope­ro­wym, gdzie też pró­bo­wa­łam szczę­ścia, po­wie­dzie­li, że co praw­da ro­bię wra­że­nie, ale śpie­wać w ogó­le nie umiem.

Uwie­rzy­ła Pa­ni?

Nie. Ale był to naj­gor­szy czas w mo­im ży­ciu. Wiel­ka po­raż­ka. Po­czu­łam się tak, jak­bym by­ła na świe­cie zu­peł­nie sa­ma. Bez swo­je­go miej­sca, bez pie­nię­dzy, w ob­cym mie­ście, 800 ki­lo­me­trów od do­mu. ¸zy le­cia­ły mi jak groch. Ale nie mi­nął ty­dzień, gdy się po­zbie­ra­łam. Za­ło­ży­łam wła­sny ze­spół.

Wte­dy po­szu­ka­ła Pa­ni opar­cia w ojcu?

Wra­ca­li­śmy z to­ur­neé na­szym au­to­bu­sem. W no­cy przy­sia­dłam się do nie­go i za­czę­łam tłu­ma­czyć, że ja skrzy­piec nie czu­ję i że­by nie miał do mnie ża­lu. Że mu­szę wła­śnie w tym mo­men­cie zła­pać wiatr w ża­gle, bo czas mi­ja. Nie mo­gę za­czy­nać za póś­no. Że ni­cze­go nie osią­gnę, je­śli się gdzieś za­gu­bię po dro­dze. Mó­wi­łam i mó­wi­łam. A on mnie zro­zu­miał.

Uwie­rzył w Pa­nią?

Za­wsze we mnie wie­rzył, a wte­dy dał mi pra­wo de­cy­do­wa­nia o so­bie. Sam zresz­tą, ja­ko mło­dy czło­wiek, sta­nął kie­dyś na roz­dro­żu i od­wró­cił swo­ją sy­tu­ację o 180 stop­ni. Wie­rzył w opatrz­ność, w to, że za­wsze wszyst­ko się uda. Ta­ta za­ra­żał nas swo­ją uf­no­ścią i wia­rą. Swo­ją pa­sją. W cza­sach, gdy zdo­by­cie pasz­por­tu gra­ni­czy­ło z cu­dem, zdo­był je dla swo­je­go chó­ru, zor­ga­ni­zo­wał wy­jazd i za­śpie­wa­li dla pa­pie­ża. Trzy no­ce stał przed am­ba­sa­dą, by uzy­skać wi­zy, bo jak się uparł, nie by­ło moc­nych.

Upór ma Pa­ni po nim.

Mam wie­le je­go cech. Upór też. Pra­co­wi­tość. No i uf­ność, że za­wsze bę­dzie do­brze. Nie bo­ję się na przy­kład bra­ku pie­nię­dzy. U nas by­wa­ło, że szu­ka­ło się drob­nych, za­po­mnia­nych w ja­kiejś kie­sze­ni, że­by ku­pić chleb. W sta­nie wo­jen­nym by­ło bar­dzo cięż­ko. Du­ży dom, ma­łe dzie­ci – skąd brać pie­nią­dze? Ale przede wszyst­kim by­ło we­so­ło i gło­śno. Bie­da nas nie za­ła­my­wa­ła, bo dom był pe­łen mi­ło­ści.

A te­raz dom pięk­ny, po re­mon­cie – ka­fel­ko­we pod­ło­gi, du­ża kuch­nia na do­le, jak ma­rzy­ła ma­ma. Oj­ciec to wi­dział?

To on do­pro­wa­dził ten re­mont do koń­ca. Wszyst­kie­go sam do­pil­no­wał. Pa­mię­tam, jak za­ro­bi­łam pierw­sze pie­nią­dze, po­je­cha­li­śmy z ma­mą do ban­ku. Wzię­łam ca­łą su­mę, ja­kieś 100 sta­rych milionów, a on naj­spo­koj­niej w świe­cie schował je do kie­sze­ni. Za to za­czę­li­śmy re­mon­to­wać dom w Sta­lo­wej Wo­li. Że­by ma­ma mia­ła tak, jak chcia­ła. Wy­god­niej. Oj­ciec bar­dzo się an­ga­żo­wał w urze­czy­wist­nia­nie tej wi­zji. Re­mont był już skoń­czo­ny, gdy za­cho­ro­wał...

Jak roz­ma­wiać z bli­ską oso­bą, gdy wia­do­mo, że jest śmier­tel­nie cho­ra?

Nie do­pusz­cza­łam do sie­bie my­śli o śmier­ci. Nie mó­wi­li­śmy o od­cho­dze­niu, tyl­ko o ży­ciu. Ro­dzin­ny opty­mizm. Tak sa­mo jak on, je­stem nie­po­praw­ną opty­mist­ką. Ma­rzy­ciel­ką. Mo­ja ma­ma bar­dziej cho­dzi po zie­mi. A ta­ta fru­wał w chmu­rach. Tym opty­mi­zmem nie za­chwia­ła na­wet dia­gno­za le­kar­ska. Oj­ciec też nie wie­rzył, że umrze. Mó­wi­łam: „Ta­to, po­je­dziesz do Pe­ru, do księ­dza Sze­li­gi. On cię wy­le­czy”. Ta­ta się zgo­dził: „Do­brze, po­je­dzie­my z ma­mą”.

Po­je­chał?

Tak. Wszyst­ko za­ła­twi­łam. Ra­zem z ro­dzeń­stwem uzbie­ra­li­śmy pie­nią­dze na ten wy­jazd. Oj­ciec do­tarł do księ­dza le­czą­ce­go vil­ca­co­rą. Tyl­ko, że nic to nie da­ło. Ksiądz dał mnó­stwo zió­łek, któ­rych ta­ta na tym eta­pie cho­ro­by na­wet pić nie mógł. Ca­ła na­dzie­ja po­zo­sta­ła już tyl­ko w zdo­by­ciu miej­sca w do­brym szpi­ta­lu. Kie­dy już tam się zna­lazł, od­wie­dza­łam go co­dzien­nie, na­wet cza­sem dwa ra­zy dzien­nie. Tam za­wsze spo­ty­ka­łam ma­mę, któ­ra by­ła z nim ca­ły czas. Pa­mię­tam, zbli­ża­ła się Wi­gi­lia. W do­mu w Sta­lo­wej wszyst­ko przy­go­to­wa­ne, ro­dzi­na cze­ka. Tyl­ko ja z bra­tem by­li­śmy jesz­cze w War­sza­wie, że­by do­peł­nić for­mal­no­ści w szpi­ta­lu i prze­wieść ta­tu­sia. A tu na­gle le­karz mó­wi, że nie mo­że wy­pi­sać oj­ca, że to za da­le­ko. Wi­gi­lia bez oj­ca? Nie­moż­li­we. Wy­my­śli­ły­śmy więc, że zro­bi­my świę­ta u mnie, w War­sza­wie, a ta­ta wyj­dzie na prze­pust­kę. I bę­dzie z na­mi, prze­czy­ta – jak za­wsze – Pi­smo Świę­te. Ja­ko gło­wa ro­dzi­ny. Le­karz nie mógł zro­zu­mieć: „Bę­dzie­cie je­chać ta­ki ka­wał dro­gi?”. Dla nie­go to by­ło nic, dla nas – wszyst­ko. Za­czę­łam pła­kać. Te­raz, wspo­mi­na­jąc, też pła­czę. No i le­karz wy­pu­ścił ta­tę, zgo­dził się. I to by­ła na­sza ostat­nia wspól­na Wi­gi­lia. Od te­ścia po­ży­czy­li­śmy stół, wszy­scy się zmie­ści­li. By­ła cho­in­ka, pre­zen­ty. Po pro­stu świę­ta, a ta­ta tak bar­dzo się cie­szył. Był ta­ki szczę­śli­wy. Zro­bi­łam zdję­cia. Na­wet nie przy­pusz­cza­łam, że bę­dą ostat­nie. Nie wy­wo­ła­łam ich. Bo­ję się zo­ba­czyć ból w je­go oczach, chcę pa­mię­tać je­go ja­sne, nie­bie­skie oczy, ro­ze­śmia­ne, uf­ne. Chcę pa­mię­tać go zdro­we­go, w peł­ni sił.

Wia­ra jest le­kar­stwem?

Bar­dzo po­ma­ga. Wie­rzę w mi­ło­sier­dzie Bo­ga. W każ­dej re­li­gii Bóg jest mi­ło­ści­wy. I to nie On go­tu­je nam pie­kło, nie­szczę­ścia. Być mo­że ci, któ­rzy są od nie­go od­da­le­ni, któ­rzy kie­ru­ją się nie do­brem, lecz złem, nie czu­ją ty­le ła­ski, co ci, któ­rzy są bli­sko. Wie­rzę, że ta­to jest ab­so­lut­nie szczę­śli­wy. Jest bli­sko Bo­ga i ma się do­brze. Wie­rzę, że nas strze­że z gó­ry. Nasz anioł stróż, tyl­ko nie­ste­ty nie mo­że­my na­sze­go Sta­sia zo­ba­czyć. Ale cza­sem nie­mal na­ma­cal­nie wy­czu­wam, że jest obok. Ta­ta za­wsze mó­wił, że bę­dzie żył krót­ko. Po­ka­zy­wał nam swo­ją li­nię ży­cia. Śmia­li­śmy się: „Ta­to, ty ma­mę prze­ży­jesz sto ra­zy”. Nie mie­li­śmy ra­cji.

Trze­ba słu­chać uważ­niej?

Te­raz wiem, że tak. Kie­dyś na kon­cer­cie zwie­rzył się: „Ja dłu­go żył nie bę­dę”. Nie wiem, dla­cze­go w ogó­le to po­wie­dział. A po­tem chór za­śpie­wał „Eli” – ulu­bio­ny utwór ta­ty. I mój. Pięk­ny. Sły­sza­łam wie­le chó­rów, ale ta­kie­go wy­ko­na­nia nie przy­po­mi­nam so­bie. Za­śpie­wa­li to z ta­ki­mi emo­cja­mi... A ta­to dy­ry­go­wał. A po­tem, na je­go po­grze­bie, też śpie­wa­li „Eli”. Ca­ły czas pła­ka­łam, więc pa­mię­tam to jak przez mgłę. Do mnie cią­gle nie do­cie­ra­ło, że ta­ta nie ży­je.

Szko­da, że nie po­wie­dzie­li­ście so­bie tych naj­waż­niej­szych słów, któ­re zo­sta­ją.

Oj­ciec pew­nie nie chciał nas mar­twić. Ale z ma­mą czę­sto roz­ma­wia­li o śmier­ci. On po­dob­no ca­łe ży­cie mó­wił o niej. Prze­czu­wał, że umrze tak wcze­śnie, jak je­go mat­ka. Ale ona mia­ła za­le­d­wie 49 lat. A kie­dy skoń­czył pięć­dzie­siąt­kę, za­czął mó­wić, że umrze jak je­go oj­ciec. Ma­ma żar­to­wa­ła: „Sta­siu, ty umrzesz jak mo­ja bab­cia, któ­ra do­ży­ła dzie­więć­dzie­siąt­ki”. Nie­mniej jed­nak żył ze świa­do­mo­ścią śmier­ci, przy ca­łej swo­jej ży­wot­no­ści i ra­do­ści, któ­rą wszyst­kich obdzie­lał.

Pa­ni też ma świa­do­mość od­cho­dze­nia?

Każ­dy z nas wie, że mu­si odejść. To nie tak, że ktoś zo­sta­nie na zie­mi dłu­żej niż po­wi­nien. Nie by­ło­by w tym sen­su. Ale ja na co dzień nie my­ślę o śmier­ci. Mam za­da­nia tu­taj. Pro­szę spoj­rzeć, jak mój sy­nek Le­on cud­nie ba­wi się z psem. Ki­pi ener­gią. Je­stem mu po­trzeb­na i to we­so­ła, nie smut­na. Sta­ram się więc nie my­śleć o osta­tecz­nych spra­wach. Ale kie­dyś na­wet nie zda­wa­łam so­bie spra­wy z te­go, że czy­jeś odej­ście spo­wo­du­je tak głę­bo­ki, dłu­go­trwa­ły ból. Prze­cież wia­do­mo, że ro­dzi­ce zo­sta­wia­ją dzie­ci – ta­ka jest ko­lej lo­su.

Moż­na nie bać się śmier­ci?

W cią­ży bar­dzo du­żo prze­my­śla­łam. Mia­łam czas na to, by sku­pić się na tym, co waż­ne. Od­po­wie­dzia­łam so­bie wte­dy na py­ta­nia, na któ­re czę­sto bo­imy się szu­kać od­po­wie­dzi. I wiem, że w ogó­le nie mam lę­ku przed śmier­cią. Je­dy­ne, co mam do wy­peł­nie­nia w ży­ciu, to sta­rać się iść mą­drzej dro­gą, któ­rą mam wy­zna­czo­ną. Wiem, że nie odej­dę, za­nim nie po­ko­nam ca­łej. Mój ta­ta zro­bił już tu­taj wszyst­ko, co miał zro­bić. Od­cho­wał dzie­ci. Wy­re­mon­to­wał dom. Zo­sta­wił ma­mie wspa­nia­łą kuch­nię, do któ­rej nie mu­si bie­gać na pię­tro, mar­twiąc się, że coś się przy­pa­la. Po­za tym roz­po­czął jesz­cze coś wiel­kie­go. Coś dla nas. Ale my to mo­że­my sa­mi do­koń­czyć.

Cho­dzi o dom dla ca­łej ro­dzi­ny bli­sko War­sza­wy?

Tak, w oko­li­cach Ra­dzie­jo­wic. Ideą ta­ty by­ło, że­by­śmy miesz­ka­li bli­sko sie­bie. Że­by ro­dzi­na by­ła w kom­ple­cie i mo­gła się wspie­rać. Był do­brym du­chem ca­łe­go przed­się­wzię­cia. Po je­go śmier­ci na­wet my­śla­łam, że już nie chcę te­go cią­gnąć, że jak go nie ma... Le­piej kup­my ja­kieś miesz­ka­nie w War­sza­wie, daj­my spo­kój bu­do­wom, stre­som. Ale po­je­cha­li­śmy tam kie­dyś z Mać­kiem. Był wio­sen­ny dzień, cud­ne słoń­ce. I przy­po­mnia­łam so­bie, jak ta­ta to pla­no­wał, jak za­rzą­dzał bu­do­wą. I jak dzię­ki nie­mu dom rósł. Po­wie­dział, że nie spad­nie deszcz, nie ukry­je się za chmu­ra­mi słoń­ce, do­pó­ki nie skoń­czy. I tak się dzia­ło. W War­sza­wie pa­da, zim­no, a tam słoń­ce. Cud. Ta­ta przed zi­mą za­mknął bu­do­wę, że­by spo­koj­nie prze­cze­ka­ła mro­zy. A po­tem umarł. I po­my­śla­łam, że nie mo­gę te­go za­prze­pa­ścić, że ma być tak, jak so­bie wy­ma­rzył. Dla­te­go koń­czy­my to, co za­czął, cho­ciaż nie wszy­scy tam za­miesz­ka­my. Ma­dzia cho­ciaż­by zo­sta­nie pod Kra­ko­wem, tam uło­ży­ła so­bie ży­cie.

Wie­dzia­ła Pa­ni, kie­dy od­szedł? Mia­ła Pa­ni prze­czu­cie?

To sta­ło się pod­czas na­sze­go ro­dzin­ne­go kon­cer­tu ko­lęd w ko­ście­le Ma­riac­kim w Kra­ko­wie. Po­wie­dzia­no nam do­pie­ro, gdy ze­szli­śmy ze sce­ny. Za­dzwo­nił mój mąż. Spy­ta­łam, jak się czu­je ta­tuś. A on, że wła­śnie w tej spra­wie dzwo­ni... To by­ło strasz­ne, naj­więk­szy ból, ja­kie­go do­zna­łam. Do koń­ca wie­rzy­łam, że wyj­dzie z te­go. Do­brze, że by­li­śmy wte­dy ra­zem.

Je­go tu nie ma, ale jest w Pa­ni.

Tak, to część mnie. łą­czy­ło nas wiel­kie po­ro­zu­mie­nie. Kie­dyś po­my­śla­łam, że mu­szę do ta­ty na­pi­sać list, ta­ki od ser­ca. To był ta­ki list z po­dzię­ko­wa­niem za wszyst­ko, za to, ja­ki jest. Na­pi­sa­łam, że dzię­ku­ję mu, że nas tak wy­cho­wał, że dał nam mu­zy­kę, po­ka­zał, jak grać, jak żyć. I że dzię­ki te­mu wszyst­kie­mu je­stem szczę­śli­wa. Mu­szę ten list od­na­leść, zo­sta­wić dla mo­je­go sy­na – niech wie, ja­ki był dzia­dek. Od pa­sji i na­tchnie­nia. Mó­wił na przy­kład: „Stań się lep­sza dla sa­mej sie­bie, nie dla in­nych”.

Moż­na tyl­ko dla sie­bie?

Tak, ja nie chcę się ści­gać. Chcę so­bie móc po­wie­dzieć: „Oto ja – Ju­sty­na – po pro­stu...”

Na­wet gdy się nie ukła­da?

Oczy­wi­ście. Ży­cie pły­nie fa­la­mi. Nie za­wsze jest faj­nie i pro­sto. Na przy­kład kie­dy je­stem w doł­ku fi­nan­so­wym, po­wta­rzam so­bie, że moi ro­dzi­ce mie­li dzie­wię­cio­ro dzie­ci, skrom­ną pen­sję i ży­li. Mie­li­śmy wszyst­ko, oprócz pie­nię­dzy. Po­ży­cza­ło się od są­sia­dów. Al­bo ciot­ka przy­nio­sła ku­rę i był obiad. Za­wsze zna­lazł się ja­kiś ra­tu­nek.

Bo by­ła mi­łość?

Bo by­ła mi­łość. Ale o mi­ło­ści to le­piej roz­ma­wia­ło mi się z ma­mą niż z oj­cem. Ta­ta, jak przy­wo­zi­ły­śmy chło­pa­ka, za­bie­rał go na gó­rę. „No, sy­nu, te­raz pro­szę – mów”, za­ga­jał. Mać­ka też za­pro­sił. Spy­tał, czy on zda­je so­bie spra­wę, co so­bie bie­rze na gło­wę. „Wiesz, chłop­cze, ona jest ar­tyst­ką. Mu­zy­ka za­wsze bę­dzie dla niej naj­waż­niej­sza”. Te­raz, rzecz ja­sna, naj­waż­niej­szy jest Le­on, ale wte­dy ta­to nie mógł te­go wie­dzieć.

Ro­bi Pa­ni ja­kieś rze­czy z my­ślą, że oj­ciec to wi­dzi?

Ca­ły czas. Nic nie zni­ka. On nie znik­nął. Ża­łu­ję, że nie do­trwał do do­ro­sło­ści Le­on­ka, że nie zo­ba­czy, co z nie­go wy­ro­śnie. Nie zo­ba­czy, jak jeździmy z nim kon­no. Bo ta­to ku­pił brycz­kę dla wnu­ków. I że nie zo­ba­czy do­mu bu­do­wa­ne­go wła­śnie dla nie­go i dla ma­my.

Ma­ma prze­pro­wa­dzi się tam ze Sta­lo­wej Wo­li?

Dom w Sta­lo­wej sprze­da­my. Żad­ne z nas już tam nie miesz­ka, a do­jeż­dżać – za da­le­ko. Ma­mu­się za­bie­ra­my do sie­bie. Bę­dzie­my so­bie miesz­kać ra­zem. Już się nie mo­gę do­cze­kać.

Odej­dzie dzie­ciń­stwo?

Wszyst­ko od­cho­dzi. Tak już jest. Ale do­sta­je się coś w za­mian.

Reklama

Justyna Steczkowska, Stanisław Steczkowski, lata 90. XX wieku

Maciej Brzozowski / Studio69 / Forum
Reklama
Reklama
Reklama