Roma Gąsiorowska o mężu: "Jeśli ja jestem samicą alfa, to on bezwzględnie jest samcem alfa"
Właśnie wróciła do kin w drugiej części komedii romantycznej „Listy do M.”. O niechęci do świątecznych rytuałów, o śmierci mamy i tradycyjnej mimo wszystko rodzinie, którą tworzy wspólnie z mężem Michałem Żurawskim, "Urodzie Życia" opowiada Roma Gąsiorowska.
Minęły cztery lata od czasu, gdy w „Listach do M.” poznała Maćka Stuhra. W „Listach do M. 2” gra już jego dziewczynę. Tworzą świetną parę, tyle że on nie do końca potrafi obchodzić się z dziewczynami i na Gwiazdkę kupuje jej… wazon.
- Wyobrażasz sobie, że twój mąż kupuje ci wazon pod choinkę ?
Z Michałem nie napinamy się na prezenty. To nie jest dla mnie istotny sposób okazywania uczuć. Ważniejsze jest wspólne zmaganie się ze zmorą codzienności i wzajemne wsparcie.
- Ale wazon?!
Kiedyś dostałam od Michała na Gwiazdkę obraz. To blisko wazonu? Nie, chyba jednak nie. Poza tym Michał wiedział, że mi się ten obraz spodoba. Nie sądzę, żeby wpadł kiedykolwiek na pomysł wazonu, bo wie, że nie ekscytuję się porcelaną.
- Twoja bohaterka też się nią nie ekscytuje. Ale kiedy dostaje wazon, udaje, że to szczyt jej marzeń.
Moja bohaterka jest bardzo daleko ode mnie. Jest taką „kobietą przy mężczyźnie”. Nie wiemy, co robi, gdzie pracuje, w czym się spełnia. Skrycie pewnie sobie o czymś marzy, ale są to marzenia dotyczące wyłącznie relacji z chłopakiem. I na dodatek ich nie wyraża. Ja z kolei jestem bardzo świadoma, czego chcę w życiu i w związku, i równie mocno pracuję nad tym, żeby inni też byli tego świadomi. Wracając więc do twojego pytania: nie wyobrażam sobie związku z facetem, który po czterech latach wspólnego życia kupuje mi wazon i nie wie, że dla mnie to żadna przyjemność.
- Zawsze tak dokładnie wiedziałaś, czego chcesz?
Mam dwójkę dzieci – po ich narodzinach musiałam zweryfikować swoje życiowe plany. Dzieci potrzebują od nas czasu; żeby im go dać, musiałam z wielu rzeczy zrezygnować. Najpierw postanowiłam odpowiedzieć sobie na pytanie, co tak naprawdę poza rodziną jest dla mnie ważne. Tym bardziej, że przecież spełniam się na wielu polach: gram w filmie, teatrze, mam szkołę aktorską, projektuję ubrania i wciąż mnóstwo nowych pomysłów.
Roma Gąsiorowska i Maciej Stuhr w filmie "Listy do M. 2"
- Od razu wiedziałaś, z czego zrezygnować?
Najpierw, zaraz po urodzeniu syna, wylałam z siebie te wszystkie uczucia, które ma w sobie kobieta w momencie, kiedy zostaje matką, całą empatię i czułość. Potem otworzyłam szkołę aktorską, projektowałam, cztery miesiące po porodzie wróciłam do teatru, niedługo potem do filmu. Zrozumiałam, że muszę zweryfikować swoje życie. W tym zawodzie bycie matką tego wymaga – 12 godzin na planie, terminy ustalane z dnia na dzień... Na szczęście przy dziecku pomogła mi siostra. Dzięki temu mogłam pracować i zdecydować się na drugie dziecko. Wkrótce urodziłam córkę i miałam wrażenie, że reżyserzy zakodowali sobie w głowach, że albo jestem w ciąży, albo na urlopie macierzyńskim. A ja zawsze marzyłam o rodzinie i dzieciach, ale o ciekawych rolach też! Jak zawsze miałam jednak dużo szczęścia i szybko udało mi się wrócić do grania. Nawet jak utyłam po porodzie, to dostałam rolę – dziewczyny z nadwagą. W „Listach do M. 2” też mam jeszcze kilka zbędnych kilogramów, ale pomyślałam, że to OK. Przez cztery lata w szczęśliwym związku dziewczyna może się przecież nieco zapomnieć.
- I nigdy nie miałaś momentu strachu o karierę?
Nie. Ale to wynika z tego, że nie utożsamiam się z tym zawodem w stu procentach. Mam szkołę, prowadzę warsztaty, mam kilka innych pól działania. Nie wyobrażam sobie, że czekam na propozycję i czuję, że jak jej zaraz nie dostanę, to zwariuję.
- Aktorstwo jest zawodem, w którym nie wszystko zależy od ciebie, a ty lubisz mieć pełną kontrolę nad życiem.
Nigdy tak o tym nie myślałam. Po prostu spełniam się na kilku polach. I lubię kontrolowany chaos. Mam to jeszcze z dzieciństwa. Kiedy byłam mała, mama wymyśliła dla mnie i mojej siostry Moniki karę – wyrzucała nam wszystko z szaf i kazała uporządkować. Nienawidziłam tego. To była prawie najgorsza na świecie kara. Gorsza była tylko ta, kiedy mama się do nas nie odzywała. Potem kiedy byłam nastolatką i mama mówiła, tak po prostu: „Posprzątaj w swoim pokoju”, to nie byłam w stanie tego zrobić. Bo już na zawsze kojarzyło mi się to z karą. Stąd chyba ta potrzeba kontrolowanego chaosu. Utrzymywanie nadmiernego porządku mnie upokarza.
- Jaką byłaś nastolatką?
Totalnie twórczą. Uważałam, że moje życie to sztuka i tak mi już zostało. Potrafię ze wszystkiego zrobić sztukę. Także w podejściu do wychowywania dzieci – jestem performerką. Lubię spontaniczne sytuacje i trochę szaleństwa. Nigdy też nie byłam nastawiona na zarabianie pieniędzy czy ich wydawanie. Nie mam potrzeby posiadania dużego domu z dużym ogrodem ani potrzeby podróży na koniec świata. Skupiam się na marzeniach, żeby coś stworzyć, zadziałać, wymyślić.
Roma Gąsiorowska w grudniowej "Urodzie Życia"
- To też masz po mamie?
To akurat raczej wzięło się z buntu i z tej potrzeby chaosu. Po mamie na pewno mam niestrudzoną wolę życia. Żyła w trudnych okolicznościach – wychowywała nas samotnie, a w tamtych czasach to był olbrzymi wysiłek. Trzy etaty, dom, dzieci. Ale cokolwiek by się działo, twardo parła do przodu. Jak lokomotywa.
- Czym się zajmowała?
Robiła, co się dało. Z pracy w biurze szła do kolejnej – w Domu Nauczyciela, a potem jeszcze dorabiała w różnych miejscach. Był etap, że skręcała długopisy, i taki, kiedy pracowała w fabryce mebli.
- Doceniałyście jej trud, czy zrozumiałyście to dopiero wtedy, kiedy same dorosłyście?
Podziwiałam ją. Trudno to wyjaśnić, ale nigdy nie miałam poczucia, że mamy nie ma w domu, nawet jak fizycznie jej nie było. Tak o mnie dbała, miałam z nią takie bliskie relacje, że czułam jej obecność zawsze. To jest coś, co mnie w mamie fascynowało, co chciałabym dać własnym dzieciom: totalne poczucie bezpieczeństwa. Pochodzę przecież z rozbitej rodziny – co wtedy nie było tak powszechne, jak dziś – a nigdy nie miałam poczucia, że jestem inna, nie miałam problemów emocjonalnych ani problemów w szkole.
- A z siostrą byłaś blisko związana?
Raczej wojowałyśmy. Wspólny pokój rodzi konflikty. Wojna wynikała też trochę z tego, że po rozstaniu rodziców zamieszkałyśmy z dziadkami, a dziadek faworyzował moją siostrę. Bo była młodsza i kompletnie inna niż ja – taka mała księżniczka. A ja byłam zawsze rozsądna, ułożona. Taka mała dorosła, Zosia Samosia. Monika jest ode mnie tylko dwa lata młodsza, ale zawsze dostawałam zadanie pod tytułem „Jesteś odpowiedzialna za swoją siostrę”. Ona lubiła z kolei robić mi na złość, na przykład wybiegać na ulicę. No więc była wojna. Potem, kiedy poszła do szkoły, też we wszystkim jej pomagałam. Nie lubiła matmy, więc było kolejne zadanie: „Pomóż siostrze w matematyce”. Okropnie mnie to wkurzało. „Jak możesz tego nie rozumieć?!” – krzyczałam i nie miałam do niej cierpliwości. Dziś jesteśmy ze sobą bardzo blisko. Kocham ją nad życie i bardzo mi pomaga. Przeprowadziła się do Warszawy i opiekuje się moimi dziećmi. Od stycznia zaczyna też u mnie pracę przy nowym projekcie. Jest dla mnie wielkim wsparciem.
- Twój tata od zawsze był nieobecny?
Tak. Poznałam go, ale mieszkał w Niemczech. A teraz już nie żyje. Nie ma co zaczynać tego tematu.
- Swoje związki z mężczyznami budowałaś na zasadzie kontrastu do tego, kim był tata? Bo rozumiem, że nie był ideałem…
Nie był. W dzieciństwie i potem, jako nastolatka, nie miałam wzoru – nie było wokół mężczyzn, których mogłabym uznać za ideał. Wszystkie związki dookoła były nieszczęśliwe. Jeden mój chłopak, w liceum, miał rodziców, którzy byli szczęśliwym małżeństwem z wieloletnim stażem. Byłam w szoku, jak ich poznałam, że tak w ogóle można! Nigdy nie miałam jakiegoś określonego typu faceta, który by mnie interesował. Każdy był inny. Można powiedzieć, że prowadziłam szeroko zakrojone poszukiwania, nawet skrajne. Ale pewnie byłam też trudną dziewczyną. Po mamie jestem lokomotywą, trudno za mną nadążyć. Dopiero Michałowi przyszło to bez trudu.
Roma Gąsiorowska w grudniowej "Urodzie Życia"
- A przyjaciele nadążają?
Też nie. Średnio co trzy lata zmieniam otoczenie. Jacyś ludzie, jakieś grupy zostają, ale więcej relacji się skończyło. Po urodzeniu dzieci ociosałam moje życie z tematów, które mnie nie interesują – tak też stało się ze znajomymi.
- Zawsze jesteś taka twarda? Nie pozwalasz sobie na momenty słabości?
Pozwalam. Miałam niedawno uczestniczyć w warsztatach „Siła kobiet”. Wstałam tego dnia z takim poczuciem przemęczenia – że mam za dużo obowiązków, że to wszystko mnie zaraz zgniecie – i ryczałam cały poranek. Poszłam na to spotkanie i powiedziałam „Słuchajcie, przyszłam tu, żeby opowiedzieć coś o sile kobiet, a prawda jest taka, że dzisiaj rano ryczałam – tyle mam obowiązków”. I one to zrozumiały, trafiłam w ich emocje. Bo przecież mają to samo. Wiadomo – życie. Mam dwoje dzieci, w porywach do trzech, bo Michał ma jeszcze siedmioletniego syna. I mam dwie firmy w porywach do trzech, bo właśnie kolejną zakładam. I jeszcze jestem aktorką. Naprawdę nie mam czasu na spotkania ze znajomymi albo na nicnierobienie.
- Ale jest taka „krótka lista” osób, na których ci zależy, z którymi masz bliskie relacje?
To Michał, Monika, moja babcia, wujek i kuzyn w Bydgoszczy. Moi teściowie i babcie Michała, szwagier, szwagierka. Moi przyjaciele z liceum. Ekipa z Teatru Rozmaitości. Małgosia Krajewska. Kilkoro przyjaciół w Warszawie. I tyle. Małe grono. Są oczywiście sytuacje, że poznaję bliżej koleżankę na planie filmu i zakochujemy się w sobie, wiemy, że możemy na sobie polegać. Ale nie jestem typem dziewczyny, która lubi spotykać się na kawkę, żeby poplotkować. Nawet gdybym miała na to czas. Nauczyłam się gospodarować swoją energią. Nie potrzebuję przyjaciółki, żeby się wygadać. Przyjaźń ma dla mnie inny wymiar.
- Sama sobie radzisz z problemami?
Jak pojawia się jakiś problem, to potrzebuję chwili, żeby się wyciszyć, nabrać dystansu. Jak już go mam, to natychmiast zabieram się do rozwiązywania sprawy. Polegam w tym wyłącznie na sobie. I nie pozwalam sobie na odkładanie złych emocji. Nic nie kiszę.
Roma Gąsiorowska w filmie "Listy do M. 2"
- Jesteś taką samicą alfa.
Chyba tak. Moja mama też była taka – totalnie silna. Nigdy nie widziałam jej w sytuacji, w której by nie radziła sobie z jakimś problemem. Pewnie gdzieś tam w samotności zdarzało jej się chlipać, ale przy nas zawsze była mocna. Miałyśmy w domu okrągły stół, przy którym wieczorem, kiedy my już leżałyśmy w łóżkach, zbierały się jej koleżanki i zwierzały się ze swoich problemów. Moja mama nie dość, że radziła sobie sama z własnym ciężarem, to jeszcze brała na siebie cudze. Słuchała, rozwiązywała problemy. Nazywałam ją Ścianą Płaczu. Była ostoją dla otoczenia. I dla nas. Taka sama jestem zresztą w stosunku do moich dzieci. To pierwsza podstawowa rzecz – nie pakować swoich kłopotów do domu. Jestem przekonana, że nie ma problemów, z których się nie da wyjść zwycięsko. Bardzo wcześnie straciłam mamę, jedyną wtedy bliską mi osobę, ale przetrwałam. I teraz nie ma dla mnie problemów nie do pokonania.
- Ile miałaś wtedy lat?
17. Rzeczywistość mi się rozsypała. Musiałam się nauczyć życia od nowa. Powiedzieć sobie, jak chcę, żeby ta moja rzeczywistość bez niej wyglądała.
- Musiałaś pewnie być jeszcze wsparciem dla młodszej siostry…
Nie byłam wtedy w stanie być wsparciem dla nikogo. W całej tej sytuacji siostra okazała się silniejsza ode mnie. Była przy mamie, kiedy chorowała. Opiekowała się nią. A ja nie mogłam wejść do domu. To wszystko mnie przerażało – że ona tam leży chora, że cierpi. Uciekałam od tego jak najdalej się dało. A jak umarła, to zmiotło mnie z życia na półtora roku. Kiedy się podniosłam, wydawało mi się, że dam już sobie w życiu ze wszystkim radę sama. Dopiero z Michałem mam tak, że pozwalam sobie na bycie słabszą. W tym pozytywnym sensie. I dzięki temu, że nauczyłam się, że nie zawsze muszę wszystko kontrolować, jestem dziś gotowa na kompromisy.
- Jakie cechy ma Michał poza tą, że za tobą nadąża?
Jest silny. Jeśli ja jestem samicą alfa, to on bezwzględnie jest samcem alfa.
- Jest taka scena w „Mieście 44”, kiedy pojawia się Michał i ogarnia cały bałagan w oddziale. I jeszcze spluwa przez ramię…
Tak! Pierwszy facet, który pojawia się w tym filmie. Wpada, żeby posprzątać. Taki właśnie jest – facet, nie chłopiec. I ma serce. Jest dobrym, wrażliwym człowiekiem. To jest bardzo sexy połączenie. Kiedy zaczęłam z nim być, miał już dziecko, więc widziałam, jakim jest ojcem. A jest superojcem. I to też jest sexy.
- Jak dzielicie się obowiązkami?
Ja jestem stuprocentową mamą, a on stuprocentowym tatą. Nic nam się w tych rolach nie miesza. Chociaż osobowościowo jestem silną kobietą, to w domu jestem mamą i żoną. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby walczyć w domu o dominację. Michał ma z kolei swój silny, męski świat. W tym sensie tworzymy absolutnie tradycyjną rodzinę. Jesteśmy ze sobą dopiero sześć lat, więc to początek naszej drogi, ale już jesteśmy zgrani i cały czas pracujemy nad naszym związkiem.
Roma Gąsiorowska w filmie "Listy do M. 2"
- Gdzie się kończy ta tradycyjność?
Na przykład w takich momentach, jak święta. Stworzyliśmy sobie własny rytuał. Jako dziecko strasznie nie lubiłam świąt – trzeba się było naharować, posprzątać cały dom, nagotować, nasmażyć, napiec, a potem, jak już zasiadaliśmy się do stołu, to wszyscy się kłócili. Taki świąteczny klasyk. Wigilia bez kłótni to nie Wigilia. Z tym mi się kojarzą święta. Zawsze sobie myślałam, że jak będę miała męża, swoją rodzinę, to będzie inaczej. I od sześciu lat spędzamy święta sami. Lubimy wyjeżdżać w tym czasie do ciepłych krajów. Jest kameralnie i prawdziwie. Bez ciśnienia, że trzeba coś zrobić.
- A przed dziećmi utrzymujecie, że Święty Mikołaj istnieje?
Na razie tak. W zeszłym roku przed świętami szłam z Klimkiem i Leonem ulicą. W witrynie był piękny statek piracki. Leon – syn Michała – od tamtej pory mówił tylko o tym statku. Kupiłam go chłopcom pod choinkę, ale żeby była niespodzianka, mówiliśmy, że za drogi. Leon zaczął na niego odkładać kieszonkowe, ale pewnego dnia zobaczył, że statek zniknął z wystawy. Był załamany. Pojechaliśmy ze szczelnie opakowanym statkiem na te nasze świąteczne wakacje. Podczas kolacji wigilijnej Michał wyszedł do drugiego pokoju i zaczął krzyczeć: „A co ty tu robisz?! Uciekaj stąd! Kto ty jesteś?”. Chłopcy zaaferowani pobiegli za ojcem i on tam stał. Ten statek. Szok! To musiał być Mikołaj! Ale przy statku była karteczka, że to wspólny prezent dla Klimka i Leona. Leon był podłamany, że będą się musieli tym statkiem bawić razem. Trochę go rozumiałam, bo Klimek miał wtedy dwa lata, więc bardziej psuł, niż się bawił. Ale ostatecznie Leon genialnie sobie poradził. Uczył cierpliwie Klimka: „Zobacz, tu masz klatkę i tu więzisz ludzika”. Bardzo byłam z niego dumna.
- A choinkę macie?
Nie. W dzieciństwie też nie miałam. Moja mama za to zawsze stroiła okno. Ja nie robię nawet tego. Ale moja siostra na święta rozstawia u nas w domu stroiki.
Rozmawiała Magdalena Żakowska
"Uroda Życia"
Więcej w grudniowym numerze "Urody Życia", w kioskach.