Kraina gejzerów, wodospadów i Hobbita! O swojej podróży do Nowej Zelandii opowiada Marta Żmuda Trzebiatowska!
1 z 6
Marta Żmuda Trzebiatowska udała się w niezwykła podróż ! „Z podróży przywożę zwykle wspomnienia o ludziach… Tym razem było inaczej. W Nowej Zelandii, w scenerii żywcem wyjętej z sagi »Władca Pierścieni«, urzekła mnie przyroda. Spędziłam tam trzy tygodnie. I marzę o tym, żeby tam jeszcze kiedyś wrócić” – mówi aktorka w nowej VIVIE!
Zobacz też: Przepiękne plaże, saperzy i żołnierze z karabinami. Poznajcie Izrael Karoliny Szostak
Nowa Zelandia oczami Marty Żmudy Trzebiatowskiej
Dlaczego Nowa Zelandia? Oboje z mężem zapragnęli pojechać z plecakami na koniec świata. I stało się! Udali się do kraju, gdzie Peter Jackson nakręcił „Władcę Pierścieni” i „Hobbita”. Marta bała się, że na miejscu zastanie komercyjny skansen, ale znalazłam się w bajce. Wśród zielonych wzgórz nadal stoją domki z charakterystycznymi okrągłymi drzwiami, małe kamienne mostki i urocze ogródki. Ślady Tolkienowskiej trylogii obecne są na obu wyspach na każdym kroku. W głębi Wyspy Północnej, w Parku Narodowym Tongariro, można obejrzeć i przejść cały Mordor, wraz ze skrytą w chmurach Górą Przeznaczenia.
Co jeszcze dostrzegła w Nowej Zelandii Marta Żmud Trzebiatowska? Odpowiedź znajdziecie w naszej galerii! Zapraszamy do lektury!
Zobacz też: Ivanka Trump z dziećmi na pierwszych wakacjach z prezydentem USA. Zobaczcie ich urocze zdjęcia!
2 z 6
Dlaczego Nowa Zelandia? Zapragnęliśmy z mężem pojechać z plecakami na koniec świata. Spojrzeliśmy na mapę i oboje stwierdziliśmy, że to właśnie tam.
Wystartowaliśmy 29 grudnia z Warszawy przez Londyn i Hongkong, żeby ostatniego dnia roku, 31 grudnia, po 48 godzinach w podróży, wylądować w Auckland… Miasto powitało nas w sylwestra piękną pogodą i potwornym jet-lagiem, który dosłownie ściął nas z nóg. Mimo to nastawiłam budzik na 23.00, żeby wraz z tłumem Nowozelandczyków przywitać Nowy Rok. Po drodze kupiliśmy szampana. I tu pierwsze zdziwienie – wiedzieliśmy, że jest drogo, ale nie spodziewaliśmy się, że aż tak. Po chwili drugie – jesteśmy jedyną parą z szampanem. Po krótkim pokazie wszyscy rozchodzą się do domów. My też. Chcemy następnego dnia jak najwcześniej wstać i ruszyć w miasto, a później dalej, w głąb kraju. W planie mamy przejechanie wynajętym autem Wyspy Północnej, bardziej eksplorowanej przez turystów, ostatni tydzień podróży zamierzamy spędzić na dzikiej i niedostępnej Wyspie Południowej, gdzie będziemy poruszać się tylko rowerami i miejscowymi autobusami. Niestety, okazuje się, że następnego dnia pada. Deszcz będzie nam często towarzyszył podczas całej podróży. Ale nawet deszczowa Nowa Zelandia ma urok, którego nie znajdzie się nigdzie na świecie.
3 z 6
Tak jak w kinie
To tu Peter Jackson nakręcił „Władcę Pierścieni” i „Hobbita”. Byłam pełna obaw, przyjeżdżając do Hobbitonu. Bałam się, że zastanę komercyjny skansen, ale znalazłam się w bajce. Wśród zielonych wzgórz nadal stoją domki z charakterystycznymi okrągłymi drzwiami, małe kamienne mostki i urocze ogródki. Nie byłam wielką fanką filmów Jacksona, ale po wizycie w Hobbitonie obejrzałam je jeszcze raz, bogatsza o wiedzę, którą przekazał nam przewodnik, młody chłopak, pasjonat filmów Jacksona i książek Tolkiena. Ślady Tolkienowskiej trylogii obecne są na obu wyspach na każdym kroku. W głębi Wyspy Północnej, w Parku Narodowym Tongariro, można obejrzeć i przejść cały Mordor, wraz ze skrytą w chmurach Górą Przeznaczenia. Wielką atrakcją jest całodniowy trekking – wspinaczka po górach, której jednak nie udaje nam się zaliczyć. Kiedy przyjeżdżamy na miejsce, pogoda jest fatalna. Wiatr na szczycie wieje z prędkością 120 kilometrów na godzinę. Pada. Miejscowy przewodnik nie pozwala nam wyruszyć w góry. Zatrzymujemy się w pobliskim motelu, który wygląda jak z amerykańskiego filmu, i postanawiamy zrobić trzy mniejsze wędrówki do wodospadów. W pobliżu nie ma nic oprócz knajpy prowadzonej przez starego harleyowca, gdzie serwują burgery, piwo i doskonałe nowozelandzkie wino. Na wycieczki w góry owijam adidasy torebkami foliowymi, żeby nie przemokły, bo pogoda nas nie rozpieszcza. W ciągu dnia się wypogadza i możemy cieszyć się pięknymi widokami. Ze zdumieniem wspominam czasy, kiedy wybierałam wakacje nad basenem, w bikini, z drinkiem z palemką. Co za strata czasu. Dziś wiem, że nie wytrzymałabym tak nawet dwóch dni!
4 z 6
Królestwo gejzerów
Żeby trochę odpocząć, planujemy jednak słodkie lenistwo na półwyspie Coromandel. Jest tam słynne naturalne spa – Hot Water Beach. Ponieważ cała Nowa Zelandia jest czynna sejsmicznie, pełno tu gorących źródeł. Także na plaży. Wystarczy pojawić się o świcie w czasie odpływu, wykopać sobie dołek tak, by od spodu zaczęła podchodzić ciepła woda, położyć się w nim i czekać na przypływ, który nas ochłodzi. Jesteśmy na miejscu z łopatkami już o szóstej rano. Wrażenia niezapomniane. Prawdziwa kraina gejzerów to Rotorua położona w centrum Wyspy Północnej, zamieszkana w większości przez rdzenną ludność Nowej Zelandii – Maorysów. To fascynujące mroczne miejsce, przypominające sceny z serialu „Top of the lake”, nowozelandzkiej reżyserki, laureatki Oscara Jane Campion. Zanim tam dojedziemy, dostajemy ostrzeżenia o wszechobecnym zapachu „zgniłych jaj”. Termalne źródła i gejzery wybuchające nawet w przydomowych ogródkach pełne są związków siarki, stąd ten zapach. Zatrzymujemy się w motelu prowadzonym przez Polkę, Kasię. Zwiedziła z plecakiem pół świata, aż dotarła tu, znalazła miłość i została. W Rotorua poznajemy też Maorysów i ich kulturę. W maoryskiej wiosce Tamaki oglądamy taniec haka i jemy miejscowe danie hangi, przygotowane na rozgrzanych kamieniach: warzywa, ziemniaki i mięso. W parku Wai-O-Tapu przewodnik specjalnie dla nas powoduje erupcję gejzera Lady Knox, wrzucając do niego… mydło. Metodę tę odkryli jako pierwsi przetrzymywani na tym terenie więźniowie, którzy w gorących źródłach prali swoje ubrania. Dziś miejscowi potrafią na tym zarabiać.
5 z 6
Złoto i wodospady
Według statystyk z 2008 roku w Nowej Zelandii jest 20 razy więcej owiec niż ludzi. Nic dziwnego, że przemierzając Wyspę Północną drogą krajową, w ciągu kilku godzin spotykamy tylko jeden samochód. Wyspa Południowa jest znacznie bardziej odludna. Jest też niesamowicie piękna. Lądujemy w Queenstown nad jeziorem Wakatipu. Tu, tak jak podczas pobytu na Wyspie Północnej, nie szukamy wygodnych hoteli. Nocowanie w motelach i domach gościnnych stwarza okazje do ciekawych spotkań. Mieszkamy w jednym domu z parą Australijczyków w wieku naszych rodziców i Szkotów w wieku naszych dziadków. Wieczorami spotykamy się w kuchni, robiąc kolację i popijając wino. Tego klimatu nie dałoby się odtworzyć w żadnym, nawet w najlepszym hotelu.
6 z 6
W miasteczku Arrowtown, które wygląda jak żywo wyjęta dekoracja z filmów o Dzikim Zachodzie, przed laty wydobywano złoto i mieszkali tu wyłącznie mężczyźni. Rząd brytyjski fundował kobietom bilety na statek, jeśli zechciały się tu osiedlić. Nowa Zelandia zawsze doceniała kobiety. To właśnie tu w 1893 roku kobiety jako pierwsze na świecie zyskały prawa wyborcze. Przed nami jeszcze jedno wspaniałe miejsce. Fiord w Zatoce Milforda, na południowym krańcu wyspy. Pada deszcz. Z zielonych zboczy gór spływają kaskadami miliardy wodospadów! Widok jest niesamowity. Nigdy czegoś takiego nie widziałam: wodospad przy wodospadzie! Na przystani, skąd odpływa nasz statek, wylegują się foki. Już wiem, że tydzień na Wyspie Południowej to stanowczo za mało. I że będę chciała tu wrócić.