Pierwsza rocznica śmierci niezapomnianego Stanisława Mikulskiego. Przypominamy wyjątkowy wywiad
Stanisław Mikulski był ikoną kina i telewizji. Kultowy serial "Stawka większa niż życie", w którym wcielił się w postać Hansa Klossa, na zawsze unieśmiertelnił aktora, który odszedł równo rok temu w wieku 85 lat. Jednak poza rolą, z którą był kojarzony przez całe życie grał także w teatrze, był prezenterem telewizyjnym czy konferansjerem na Festiwalu Piosenki Radzieckiej oraz Festiwalu Piosenki Żołnierskiej, na którym sam również występował.
W dniu smutnej rocznicy wspominamy aktora i publikujemy niezwykły archiwalny wywiad, którego udzielił "Vivie!" w 2004 roku. Opowiedział wówczas o swojej aktywnej emeryturze oraz o fenomenie jakim była "Stawka…" w państwach Związku Radzieckiego. Skala tego zjawiska wydaje się w dzisiejszych czasach niewyobrażalna
– Jest Pan najbardziej zajętym emerytem, jakiego znam. Ciągle w rozjazdach.
Jeżdżę rzeczywiście dużo. To tu, to tam. Ostatnio byłem w Wołowie – 60 kilometrów za Wrocławiem, na pierwszym Światowym Festiwalu Filmów Kryminalnych, gdzie prezentowano film z moim udziałem – „Ostatni kurs” – sprzed 40 lat.
– Był Pan tam jako gwiazda czy juror? I dlaczego w Wołowie?
Jako eksponat. A w Wołowie dlatego, bo tam właśnie przed laty miał miejsce wielki skok, kradzież 12 milionów złotych. W Międzyzdrojach niedawno odciskałem „łapkę” w Alei Gwiazd. To pewnie z okazji moich 75. urodzin, bo czymże innym bym sobie zasłużył? A poza tym od marca do października ciągnie mnie do mojego domku nad jeziorem, między Ostródą i Iławą.
– Odnoszę wrażenie, że w zimie też trudno Pana złapać w Warszawie.
Bo sobie szukam zajęcia, proszę pani. W domu i poza nim. W moim wieku trzeba być aktywnym, inaczej człowiek gnuśnieje. Samo czytanie książek, co jest moją pasją, nie załatwi sprawy.
– A wracając do Pana jubileuszu...
Moi sympatycy z Białobrzegów pod Radomiem zorganizowali mi bardzo miły, zrobiony z pomysłem jubileusz 75 lecia. W trakcie uroczystości odtwarzano z DVD wypowiedzi moich kolegów: Franka Pieczki, Witka Pyrkosza, nawet Andrzeja Wajdy, z którym znamy się od ponad 50 lat, gdy pracowaliśmy przy „Kanale”. Sprawili mi swymi wypowiedziami prawdziwą przyjemność.
– Zajęcia wyraźnie Panu służą.
Właściwie prowadzę taki tryb życia, jak zawsze. Lubię zjeść, zawsze lubiłem. Moim grzechem są późne obfite kolacje, do których przywykłem przez wiele lat, gdy jadało się po spektaklu przed 23.00. Teraz 2-3 godziny wcześniej, ale widać jakoś spalam.
– Dobre geny?
Niewykluczone, ale i praca fizyczna – lubię majsterkować, pracować na działce.
– Z okolicy się nie schodzą, aby pooglądać Klossa, sąsiedzi dają pożyć?
Sąsiedzi dają, ale czy pani wie, że nawet idąc teraz tu, do pani do redakcji, usłyszałem za sobą: „Hej, panie Klossie!” Gdy ktoś tak krzyczy, ani drgnę, jakby nie mnie dotyczyło. Uważam to za niegrzeczne. W końcu tyle lat minęło, a poza tym ja mam swoje imię i nazwisko.
– Ale tak generalnie to chyba miłe, że świat o Panu pamięta?
Miłe, nie odcinam się od przeszłości, rzadko odmawiam. Cenię sobie sympatię widzów.
Stawka większa niż życie, czyli olbrzymia popularność i... mówienie po węgiersku
– Obiecałam Panu, że tylko kilka pytań naszej rozmowy będzie dotyczyło „Stawki większej niż życie”. Ale co mam zrobić, jak to serial wszech czasów, dorobek ludzkości? Ciągle go powtarzają na życzenie telewidzów. Nie sposób!
Wiedziałem, że tak będzie (śmiech). A wie pani, że w Olsztynie od tego roku jest zaułek „Stawki większej niż życie”?
– Kto osobiście zadecydował, że to właśnie Pan będzie odtwórcą kapita na Klossa, czyli Konrada Wallenroda – polskiego bohatera narodowego, który dla dobra wspólnego udaje wroga?
Reżyser Kuba Morgenstern, z którym zetknęliśmy się przy kręceniu „Kanału”. Miałem już w dorobku wiele ról mundurowych. Było mi dobrze w mundurze, a niemiecki jest wyjątkowo dekoracyjny. A wie pani, że powstawały prace magisterskie analizujące dychotomię Kloss–Wallenrod? Dostałem niejeden list w tej sprawie.
– Popularność „Stawki” podobno przekraczała wszystkie granice.
I to nie tylko w Polsce. Zwiedziłem wszystkie kraje naszego bloku, tak zwane demoludy, łącznie z NRD, i wszędzie było to samo zjawisko, co u nas: w czasie emisji pustoszały ulice, miasta zamierały. Gdy pojechałem z reżyserami „Stawki” – Andrzejem Konicem i Kubą Morgensternem – do Berlina Wschodniego, okazało się, że Berlin Zachodni również ten serial ogląda! Każdy odcinek był recenzowany przez prasę, radio i telewizję. Były to oceny różne – od lapidarnych, typu „bajka”, po poważne, warsztatowe. A w ZSRR oglądano „Stawkę” od Bugu...
– ...po Ural.
Ural to nic! Po Kamczatkę, gdzie też jeździłem. Serial pokazywano na Dalekim Wschodzie, w Mongolii i okolicach, a także w polonijnych środowiskach USA.
– O Szwecji nie mówiąc.
Zjeździłem Szwecję, gdzie „Stawka” miała większą widownię niż mistrzostwa świata w hokeju na lodzie – niezwykle popularnym w Szwecji sporcie – które pokazywano na innym kanale TV. Wydano książeczki o przygodach Klossa, których tysiące podpisywałem w księgarniach. A co się działo w Jugosławii! W Macedonii, bo właśnie ta republika jako pierwsza emitowała „Stawkę”, wieźli mnie od Skopje, Ochridu do Bitola. W każdym z tych miast zgotowano nam nieprawdopodobne owacje. Gdy kazano mi wyjść i pokazać się na balkonie hotelu na niewielkim ryneczku wypełnionym tłumem, miejscowi twierdzili, że nawet Josip Broz Tito, który przejeżdżał tamtędy, nie miał takich owacji i takiej frekwencji.
– To w Jugosławii musieli Pana wyprowadzić przez zaplecze i wywieźć karetką, ale wielbiciele zorientowawszy się, co knują organizatorzy, zatarasowali szosę?
O nie, to było w Kołobrzegu, w czasie trwania festiwalu piosenki żołnierskiej! Bodaj w 1969 roku. Wyprowadzano mnie przez kotłownię, a z hotelu do amfiteatru przewieziono karetką. Zupełnie niezwykłym doświadczeniem był udział w widowisku artystyczno-sportowym, podczas dorocznego święta na stadionie w Budapeszcie, mieszczącym 100 tysięcy ludzi. W pierwszej części występowały gwiazdy, w drugiej – aktorzy i dziennikarze rozgrywali mecz. Muszę powiedzieć, że to, co przeżyłem wtedy na stadionie nabitym do ostatniego miejsca, zdarza się raz w życiu. Pod koniec pierwszej części konferansjer mówi: „Bawimy się, ale na kogoś czekamy. Na kogo?” Ryk stu tysięcy gardeł: „Na Klossa!” Wozem umajonym girlandami kwiatów, zaprzężonym w osiem koni, zrobiłem honorową rundę wokół stadionu i mówiłem do mikrofonu... po węgiersku. Był to dowcipny chwyt reżysera widowiska, bo oczywiście mówił sympatyczny aktor dubbingujący mnie w serialu, siedząc w kucki na dnie wozu, a ja na zasadzie playbacku niemo ruszałem ustami. Jak go ujawniłem, radość i entuzjazm ludzi przypominały huragan. Po meczu, w którym strzeliłem gola, wywieziono mnie ze stadionu samochodem, schowanego pod siedzeniem, przykrytego kocykiem. Tego niezwykłego przeżycia nikt mi nie odbierze.
– Uwielbienie, adoracja, miłość.
I najwyższa nagroda, jeżeli się zyskuje taką sympatię widza. W Czechosłowacji było podobnie. Wszędzie tłumy. Ten serial fantastycznie zniósł próbę czasu. Było prawie 30 powtórzeń.
– Jakim cudem się nie zestarzał?
Tak, to zastanawiające. Prawie każdy 40-letni film „trąci myszką”. „Stawka” nadal żyje. Złożyło się na to na pewno wiele czynników. Po pierwsze świetnie napisany scenariusz spółki Safian-Szypulski, świetna reżyseria duetu Konic-Morgenstern, najlepsi aktorzy z całej Polski. Serial zapięty na ostatni guzik, świetnie zorganizowany. W ciągu półtora roku kręcenia zdjęć wciąż zmienialiśmy miejsce: Kraków, Łódź, Wrocław, Pieskowa Skała, Piotrków Trybunalski, Olsztyn i okolice. Wydaje mi się także, że „Stawka” powstała w konwencji klasycznego filmu sensacyjnego, a ten się nie starzeje. W oglądanych dziś serialach sensacyjnych, przeważnie amerykańskich, leją się hektolitry krwi, łamie się kości. W „Stawce” jest umiarkowana dawka okrucieństwa, zrobiona dyskretnie, inaczej. Film biało-czarny, co moim zdaniem dodatkowo podnosi jego walor jako klasyki. A na dodatek temat – ciągle bliski, ciągle aktualny. W Polsce dyskutuje się, czy pułkownik Kukliński był zdrajcą, czy bohaterem. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi – to dzieli społeczeństwo.
– W przypadku Klossa przynajmniej nikt nie miał wątpliwości, że to bohater, taki Zorro, Batman i Spiderman czasów wojny.
Oj, proszę pani, proszę pani... Gdy w 1989 roku po raz kolejny wznowiono emisję „Stawki”, w czerwcu nastąpiło trzęsienie ziemi: oddanie władzy. Emisję przerwano po kilku odcinkach, aby wznowić ją na życzenie telewidzów dopiero w 1991 roku. Odezwały się wówczas różne głosy protestu, między innymi w „Gazecie Wyborczej”: po co nam serial o agencie KGB? Mimo to zdecydowano się kontynuować emisję, ale każdy odcinek poprzedzała rozmowa młodego dziennikaeza z profesorem historii! Nie pomnę jego nazwiska. Ubolewał nad strasznym zakłamaniem historii pokazanym w serialu! Pan profesor potraktował „Stawkę” jak dokument historyczny, a przecież nikt z realizatorów nie miał ambicji odtwarzać prawdy historycznej. Historia była tu tylko tłem i pretekstem dla scenariusza – chodziło o rozrywkę dla milionów telewidzów i to przesłanie „Stawka” na pewno wypełniła. Z tego punktu widzenia nikt nie ma wątpliwości, że Kloss był bohaterem.
Dobry użytek zrobiony ze sławy
– Wiem, że niejeden raz robił Pan ze swojej sławy użytek dla dobra innych. Gdy dyrektor Andrzej Krasicki z Teatru Polskiego miał coś załatwić w urzędzie, na przykład mieszkanie dla pracownika administracji, brał Pana w roli maskotki i to działało. Nigdy Pan nie odmówił, zawsze chętny.
To prawda. Czasami udawało mi się załatwić coś, co normalne mu śmiertelnikowi się nie udawało. Tę panią garderobianą (dziś na emeryturze), której załatwialiśmy z dyrektorem przydział na mieszkanie, spotkałem niedawno w teatrze. Miło mnie wspomina.
– I w ten sposób przywołał Pan kultowe w PRL słowo „załatwić”. To, co dziś się kupuje, nabywa, wtedy się załatwiało.
Właśnie. Jak się przeniosłem z Teatru Powszechnego do Ludowego, otwieraliśmy sezon sztuką „Cyrano de Bergerac”, w której grałem tytułową rolę. Teatr był jeszcze w remoncie. Dyrektor zabrał mnie ze sobą, żeby załatwić nagrzewnice, w przeciwnym razie widownia nie wyschłaby do premiery. Załatwiliśmy! Jeździłem trochę na zasadzie eksponatu. Pokazywano mnie, ja się uśmiechałem i prosiłem. „No już dobrze, załatwimy”. Były takie sytuacje. Robiłem to z przyjemnością.
– Z jednej strony był Pan naszym czołowym produktem eksportowym, z drugiej...
...proza życia. Jeżeli można było komuś pomóc, to się pomagało.
– To by się zgadzało. Mówiono mi, że jest Pan nadzwyczajnej skromności człowiekiem. A były wszelkie powody, żeby Panu woda sodowa uderzyła do głowy.
Bo ja, proszę pani, chodzę twardo po ziemi. Są rzeczy, które przychodzą i odchodzą. Popularność do nich należy. Zdobyłem wielką, ale zawsze miałem świadomość, że to się któregoś dnia skończy. Zawsze. Że przyjdzie nowy aktor, nowy serial, nowy hit. Mając tego świadomość, nigdy nikomu nie zazdrościłem. Na przykład wiele razy jeździłem na międzynarodowy festiwal filmowy do Moskwy. Zawsze witały mnie tłumy. Któregoś roku podbiega do mnie grupa i pyta: „Skażitie, a Olbrychskij prijediet?”„Kanieszna”, odpowiedziałem. Ważne, by uzmysłowić sobie, że wszystko przemija. Ja też mam świadomość, że są role, których już nie zagram.
Rozmawiała: Liliana Śnieg-Czaplewska