Reklama

Święta Bożego Narodzenia to niezwykła rodzinna atmosfera oraz wyjątkowe wspomnienia. Pamiętamy święta z dzieciństwa, ale równie ważnym i zapadającym w pamięć wydarzeniem jest pierwsza dorosła wigilia organizowana samodzielnie. Tylko u nas wyjątkowe świąteczne wspomnienia Jolanty Kwaśniewskiej. Ciepłe i wzruszające.

Reklama

Zima 1980 była mroźna. W sklepach nie było nic. A ja po przeprowadzce do Warszawy musiałam pierwszy raz sama wyprawić Wigilię... Miałam 25 lat, byłam żoną, zaraz miałam zostać matką…

Wspomnienia świąteczne Jolanty Kwaśniewskiej

„Obrus jest biały z haftem richelieu. Kiedy mama wyjmowała go z szafy, siostry i ja wiedziałyśmy, że Wigilia i święta już pukają do drzwi. Ten obrus jest dziełem babci, która pięknie haftowała. Ma na pewno ponad pięćdziesiąt lat i odkąd pamiętam, leżał na wigilijnym stole. Najpierw u rodziców, potem u mnie. Nawet wtedy, kiedy tego stołu właściwie nie miałam.

A były takie święta... Wspominam je ze smutkiem i radością. Bardzo trudne. 1980 rok. Przeprowadziliśmy się wtedy z mężem z Gdańska do Warszawy. Byłam w ciąży, w połowie lutego miała urodzić się Oleńka. Nie było wiadomo, co będzie dalej – bieda, beznadzieja, puste półki, a jednocześnie ogromne szczęście, bo ma urodzić się nasze dziecko. Wobec tej wielkiej radości właściwie nic nie miało znaczenia, nawet szary, nieprzyjazny krajobraz budujących się bloków na Ursynowie.

Dostaliśmy nasze pierwsze własne trzydziestometrowe mieszkanie – pokój z malusieńką czterometrową kuchnią. Nic w nim nie było. Tylko pudła z naszymi rzeczami, sznurek rozwieszony na oknach balkonu, materac leżący na podłodze z płytek PCV, deska kreślarska, którą kupiłam w sklepie Skala, używana zamiast stołu i dwa stołki kreślarskie. W kuchni zlewozmywak na szafce. Wprowadziliśmy się 7 stycznia, dokładnie pamiętam ten dzień, bo był on dla nas początkiem nowego życia. Pobraliśmy się 23 listopada. Z obrusa w kratkę uszyłam zazdrostki na kuchenne okno, nawlokłam je na sznurek, wbiłam dwa gwoździe i już było pięknie. Do grudnia zdołaliśmy się jakoś zagospodarować. Za kredyt dla młodych małżeństw – 17 tysięcy złotych – kupiliśmy regał z jasnego drewna, radio Radmor, okrągły stolik ogrodowy i dwa fotele. Tak wyglądał nasz dom, kiedy zbliżały się te pierwsze „dorosłe” święta. Najtrudniejsze były zakupy, do jedynego w okolicy sklepu trzeba było przechodzić w kaloszach przez rozkopy wokół bloku. Miałam wrażenie, że mieszkam na końcu świata, bo za naszym domem przy ulicy Polinezyjskiej rozciągały się pola ze ścierniskiem po ściętym zbożu i rosły dziczejące drzewa owocowe. Zima 1980 roku była chłodna i śnieżna, musiałam więc brnąć przez zaspy, by stanąć w kolejce po cokolwiek. Wprawdzie byłam w ciąży, ale kolejkę tu tworzyły same kobiety w odmiennym stanie albo z dziećmi na rękach. Wiadomo – osiedle młodych. Postanowiłam więc pojechać na zakupy do centrum. Przy ulicy Rozbrat weszłam do dużego sklepu mięsnego, gdzie z kartkami na pół kilo szynki stanęłam w kolejce razem z emerytami. Kiedy dochodziłam już do lady, ludzie zaczęli krzyczeć, że niby dlaczego mam kupować poza kolejnością. Pod koniec ósmego miesiąca nie miałam dużego brzucha, myśleli więc, że oszukuję. Wołali: „A gdzie ojciec tego dziecka, czemu on tu nie stoi”. Odpowiedziałam: „Jest w więzieniu”. Wtedy się trochę uspokoili. Bałam się, że zemdleję, bo tydzień wcześniej miałam wypadek samochodowy. O mojego „malucha” zawadził kamaz, kasując jeden bok. Szczęśliwie mnie nic się nie stało, chociaż miałam lekkie wstrząśnienie mózgu. Ale ciążę utrzymałam, chociaż bałam się, jak to wszystko odbije się na dziecku. Kupiłam tę szynkę i kilogram jakiegoś mięsa z kością. Wróciłam do domu rozradowana, że nasz świąteczny stół nie będzie pusty. Kupiłam też gałęzie jodły, które wstawiłam do wazonu i udekorowałam bombkami, jakie wtedy były dostępne w sklepach.

Jolanta Kwaśniewska: dwanaście potraw w trudnych czasach

Byliśmy tylko we dwoje, chociaż poznaliśmy już kilku sąsiadów, z którymi przyjaźnimy się do dziś. Zrodziła się między nami więź, bo trudne czasy sprawiły, że chcieliśmy być blisko siebie, że pragnęliśmy sobie pomagać. I wspólnie cieszyć się nadchodząca Wigilią. Jedna z moich nowym przyjaciółek przyniosła mi suszone grzyby, druga zdobyła od mamy kawałek pasztetu. Ja za to podzieliłam się z nią uszkami, które sama ulepiłam. Nie miałam dużego garnka, więc gotowałam te uszka porcjami w małym. Kiedy sąsiedzi wpadli do nas już po własnej Wigilii, siedzieliśmy z mężem przy świeczkach, które robiły nastrój. Te nasze pierwsze wspólne święta pamiętam też dlatego, że po raz pierwszy zorganizowałam wszystko sama i ugotowałam samodzielnie potrawy, które zwykle robiła moja mama wraz ze swoją siostrą – ciocią Henią. Była więc kapusta zasmażana z grzybami i typowo wołyńska kutia z makiem. Mąż robił śleżyki. To takie małe drożdżowe kuleczki mieszczące się w jednej garści, Alek zawsze je piekł i piecze do tej pory.

Nawet w tamtych trudnych czasach nie wyobrażałam sobie, żeby na stole zabrakło którejkolwiek z dwunastu wigilijnych potraw. Nasz przyjaciel Jasiek sam złowił karpie, przyniósł nam jednego, o wiele za dużego, trochę zajeżdżającego mułem. Ale to był najcudowniejszy karp na świecie, zrobiłam go w galarecie i to była moja pierwsza galareta wykonana bez niczyjej pomocy. Mój Boże, miałam wtedy dwadzieścia pięć lat, a już byłam żoną i za chwilę miałam zostać matką. Czułam się odpowiedzialna i dorosła. Rzucona na najgłębszą wodę, w obcym mieście. Bez rodziny i z dopiero raczkującymi przyjaźniami. Kiedy moja córka miała dwadzieścia pięć lat, mówiłam sobie: „Jakie to jeszcze dziecko”. Zapominałam przy tym, że sama byłam w jej wieku już całkiem dorosła. Tamte święta, mimo że takie ubogie, wspominam z ogromnym wzruszeniem. W całym mieszkaniu pachniało lasem od tych jodłowych gałązek, a ja powiesiłam na nich jeszcze pierniczki nanizane na sznurki. Upiekłam je sama. Odtąd co roku piekę takie pierniki, od których cały dom przesiąka cudownym aromatem. Mam też jeszcze niektóre z tamtych ozdób choinkowych – też je ze sobą zabieram, gdziekolwiek jadę, i maleńką choineczkę. Z Ursynowa powędrowała z nami do Wilanowa, a później do Pałacu Prezydenckiego. To dla mnie symbol ciągłości, bo czymże innym jest Wigilia i święta, jak nie podtrzymywaniem tradycji?

Jej wagę wpoili we mnie rodzice, dla taty sposób, w jaki spędzaliśmy święta, miał wielkie znaczenie. Lubił, kiedy we cztery – mama, ja i siostry, krzątałyśmy się w kuchni i uczyłyśmy się sztuki gotowania wigilijnych potraw. Ojciec natomiast opowiadał o obyczajach na Wołyniu, skąd pochodził. Od najstarszej siostry taty – cioci Weni – mam przepis na pierogi. Na Wołyniu robiono je z grzybami i słodką kapustą. Taką kapustę już mam przygotowaną i zamrożoną, a grzyby do niej, prawdziwki, sama zbierałam w tym roku na Mazurach. To był bardzo grzybny rok. Kapustę najpierw trzeba było obgotować, potem poszatkować, dodać cebulę, poddusić na patelni i dopiero potem zmieszać z siekanymi namoczonymi grzybami. A z kolei farsz do uszek trzeba przepuścić przez maszynkę, dodać bułkę tartą i zwijać na małym palcu w zapięty rogaliczek. Takie uszka smakują wszystkim, a bywały u nas bardzo liczne Wigilie, z pracownikami Pałacu Prezydenckiego i naszych fundacji. Zawsze musiało być sianko i opłatek, który przynosił nam ksiądz Jan. A na stole barszcz czerwony. Nie uznajemy innych zup, wszystko musi być u nas tak, jak kiedyś, wiele lat temu. Chociaż mojej mamy już nie ma i ojciec też odszedł w 2007 roku, to również ze względu na pamięć o nich, naszych rodzicach, przestrzegamy wigilijnego rytuału. Magia świąteczna zawsze nas wzrusza i sprawia, że napływają wspomnienia.

Pamiętam, jak Oleńka miała sześć lat i przeprowadziliśmy się wreszcie z kawalerki na Ursynowie do pięknego dużego mieszkania w Wilanowie – miało siedemdziesiąt pięć metrów i wydawało nam się pałacem. Oleńka dostała swój pokoik, była nasza sypialnia i pokój dzienny. Wreszcie zmieściła się duża choinka do sufitu – całe dwieście czterdzieści centymetrów. Pod nią Ola znalazła mnóstwo zabawek, bo wszyscy poprzysyłali jej prezenty. To były wyjątkowe święta, chociaż nasi rodzice nie mogli wtedy dojechać. A my uwielbiamy, kiedy przy wigilijnym stole zasiada duża rodzina i z każdym możemy podzielić się opłatkiem. Gdy jeszcze mieszkaliśmy w Gdańsku, zawsze spędzaliśmy święta z ciocią Henią i jej dziećmi. Jechaliśmy do niej tramwajem, a już po Wigilii biegliśmy do naszego domu, bo tam też przychodził Mikołaj i zostawiał nam coś pod choinką.

Kiedyś Mikołaj naprawdę do nas zawitał. Mieszkaliśmy już w Wilanowie, Oleńka akurat zachorowała, pościeliliśmy jej na kanapie w największym pokoju, żeby mogła być z nami cały czas. Już mamy dzielić się opłatkiem, kiedy słyszymy pukanie do drzwi. Otwieramy, a za nimi stoi najprawdziwszy Mikołaj z workiem na placach. Niebywałe, przecież nikogo nie zapraszaliśmy! „Byłaś grzeczna?”, zapytał Mikołaj, zwracając się do Oli. „Była, była”, odpowiedzieliśmy chórem. „A zaśpiewasz mi, dziewczynko, kolędę? Jedna kolęda, jeden prezent”. Nasze dziecko wyśpiewało więc cały wór prezentów. Mówimy: „Siadaj, Mikołaju, z nami, złóżmy sobie życzenia”. I wtedy Mikołaj się rozsiadł, zdjął mikołajową czapkę, nieco odkleiła mu się broda, spod której wyjrzała dobrze znana twarz naszego przyjaciela Zbyszka Wróbla, który postanowił zrobić nam niespodziankę. Pracował wówczas w Almaturze, jeździł po świecie, a z każdego jego zakątka przywoził pamiątki, które zapakował potem w ten ogromny worek. Byliśmy niesamowicie wzruszeni.

Ale najbardziej poruszającą, ściskającą serce Wigilię wspominam, gdy w czasach prezydentury mojego męża, po podzieleniu się w Sali Kolumnowej opłatkiem z pięciuset osobami, jechaliśmy złożyć życzenia w domach pomocy społecznej czy domach dziecka. Najgłębiej w moim sercu został opłatek w Anielinie – ośrodku księdza Arka Nowaka dla chorych na AIDS. Było ich tam około stu. Przed następną Wigilią namówiłam męża, żebyśmy pojechali do hospicjum na Ursynowie prowadzonego przez doktora Szaniawskiego. To było dla nas wielkie wyzwanie, bo jakie życzenia składać ludziom, którzy odchodzą? Jakich słów użyć? Wszystkie brzmią blado wobec ostateczności. Nawet teraz, wspominając ten dzień, mam w oczach łzy. Wyszliśmy z hospicjum w milczeniu, w ciszy dojechaliśmy do Promnika, gdzie czekała już nasza rodzina. Zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy najszczęśliwsi na świecie, bo mamy siebie, są z nami nasi bliscy i jesteśmy zdrowi. Pamiętam, że w hospicjum obchodziłam wszystkie pokoje i każdy z pacjentów opowiadał mi historię swojego życia, która we mnie została. Po tym doświadczeniu już każde święta miały i mają dla mnie o wiele głębszy wydźwięk. Często myślę wtedy o przemijaniu i miłości i cieszę się, że mogę nią obdarować ukochane osoby. Bo mimo wszystko święta Bożego Narodzenia powinny być radosne, a mnie radość sprawia każdy drobiazg. Śnieg skrzypiący pod butami podczas spaceru wigilijnego z naszymi psami, choinka i uszy piekące od mrozu, kiedy wracamy z pasterki. No i wspólne kolędowanie. Przypominam sobie wtedy, jak pięknie mój tata śpiewał „Lulajże, Jezuniu”, a my mu wtórowałyśmy.

Po pierwszym czy po drugim roku prezydentury mój mąż był bardzo zmęczony. Pomyślałam więc, że muszę sprawić mu taki prezent, który oderwie jego myśli od polityki i pomoże mu się zregenerować. Wpadłam na pomysł, że kupię karmnik dla ptaków, który będzie musiał sam złożyć. Ale takiego karmnika w żadnym sklepie nie było. Poprosiłam więc pana stolarza, żeby przyciął odpowiednią ilość deseczek. Alek ucieszył się z nich bardziej, niż z jakiegokolwiek innego prezentu. Zbijał ten karmnik przez cały dzień, a potem powiesił go na tarasie Pałacu Prezydenckiego. Rano oboje biegliśmy do okna, patrząc, czy są już sikorki. Przylatywały tłumnie. Ten karmnik przetrwał z nami przez wszystkie lata prezydentury. Teraz może wymyślę mężowi coś innego, bo okazało się, że nie tylko dobrze gotuje, ale jeszcze ma duszę majsterkowicza. Na tegoroczne święta jednak wyjedziemy, gdzieś w góry, gdzie będzie śnieg. Wybieramy się całą rodziną z Olą, jej mężem Kubą, jego rodzicami i siostrą mojego Alka z rodziną. Zabierzemy sianko i obrus. A ja już zamrażam pierogi i farsz do uszek. Bigos ugotuje mama Kuby. A my usiądziemy wszystkie w kuchni – jak za dawnych lat – i będziemy kroić warzywa na sałatkę do wielkiej misy. Ola też bardzo lubi gotować. Od dziecka uwielbiała pomagać mi w kuchni. Dzięki temu tradycja nie zaginie, będzie przechodzić z pokolenia na pokolenie.”

Reklama

Wysłuchała Krystyna Pytlakowska

Reklama
Reklama
Reklama