Stworzył kultowe role w „Psach” i „Krótkim filmie o miłości”. Olaf Lubaszenko kończy dziś 48 lat
1 z 5
W wywiadzie dla VIVY! mówił z autoironicznym dystansem: „Kiedyś rozmawialiśmy o nocnym życiu w wielkim mieście, dziś o pogodzie i ziółkach”.
Olaf Lubaszenko kończy dziś 48 lat!
Zadebiutował na ekranie w wieku 13 lat. Jeden z najpopularniejszych polskich aktorów i reżyserów. Nigdy nie sądził, że będzie aktorem, ponieważ marzył o karierze piłkarza. Przygodę z graniem przez długie lata traktował jako chwilowy epizod. Któż z nas nie zna, takich filmów jak „Psy”, „Poranek kojota” czy kultowe już „Chłopaki nie płaczą”?
Przez lata zmagał się z własnym ciałem i duszą, którą owładnęła depresja. Od dawna kursuje pomiędzy Poznaniem, gdzie mieszka, i Warszawą, gdzie pracuje. W samochodzie, w samotności, głośno śpiewa. Kiedyś „wtórował” na autostradzie Edycie Bartosiewicz – kosztowało go to 600 złotych i 10 punktów karnych.
W 2015 roku udzielił VIVIE! wywiadu, w którym opowiedział Beacie Nowickiej o tym, co go kręci, boli, męczy i gdzie był, kiedy zniknął z mediów, oraz o roli na najnowszym serialu TVP1 „Strażacy”.
Polecamy też: Bez niego trudno wyobrazić sobie „Szkło kontaktowe”. Grzegorz Miecugow kończy dziś 61 lat
2 z 5
Za kilka miesięcy ukaże się Pana książka, rozmowa rzeka o tym między innymi, że nie może się Pan obudzić, odnaleźć w nowej rzeczywistości.
I do końca nawet nie wiem, czy mi się chce w tej rzeczywistości odnaleźć. A ponieważ, żeby istnieć, zwłaszcza w mojej branży, trzeba się jakoś komunikować ze światem, to taką formą komunikacji, którą uprawiam na co dzień, jest teatr. Ale jednak ograniczoną przez liczbę miejsc i ilość dni, kiedy gramy. Więc pomyślałem, że książka może być niezłym pomysłem, żeby do ludzi dotrzeć z jakimś przekazem: co mnie kręci, co mnie boli, co męczy.
– A co Pana boli najbardziej?
Taka hałaśliwość i zanikanie kolejnych granic. Nie ma już w zasadzie intymności. Ona po prostu zniknęła. Nie ma czegoś takiego, jak życie prywatne. Zupełnie zmieniły się kryteria zdobywania uznania publicznego. Kiedyś, żeby zdobyć uznanie, trzeba było…
– …zagrać u Kieślowskiego, być asystentem Wajdy, nakręcić kultowe „Chłopaki nie płaczą”.
I jeszcze więcej. Ale tu nie chodzi o mnie. Trzeba było przez wiele lat grać w teatrze, grać w filmach, utrzymywać tę swoją renomę i ją budować. Teraz pozacierały się granice pomiędzy gwiazdą, celebrytą a artystą. Trochę się porządek świata zachwiał nie tylko w dziedzinie, którą ja uprawiam.
– Rozmawiamy ze sobą chyba już od 15 lat. Na początku roztrząsaliśmy, czy chłopaki naprawdę nie płaczą. Spotykaliśmy się często, ponieważ ciągle były jakieś premiery – albo Pana filmów, albo filmów, w których Pan grał. Ostatni raz widzieliśmy się pięć, sześć lat temu. Pan zniknął na własne życzenie, czy ta nowa rzeczywistość Pana zmiotła?
(uśmiech). No, w tej chwili to robimy badania, czy pierwsze było jajko, czy kura? Nie wiadomo. Wycofałem się w pewnym momencie, bo poczułem się trochę zmęczony, ale może później w tym, że się wycofałem, zadziałał mechanizm tak zwanej samospełniającej się przepowiedni? To znaczy, że świat przestał się w pewnym momencie dopytywać tak bardzo mocno, co się ze mną dzieje.
– A co się z Panem działo?
To jest bardzo ciekawe, bo ja nie zniknąłem fizycznie. Można nawet powiedzieć, że jest mnie więcej (śmiech). Zniknąłem medialnie. Natomiast cały czas bardzo intensywnie pracuję w teatrze, zacząłem w teatrze reżyserować, co jest wspaniałą w ogóle rzeczą. W teatrze, jeśli robimy jakąś scenę, próbujemy ją, to jak nam dobrze pójdzie, po kilku godzinach mamy efekt. Doświadczamy tej magii tworzenia, a co więcej, weryfikacja przychodzi bardzo szybko. Bo jesteśmy oceniani przez widzów co wieczór. Za to pokochałem teatr i teraz pracuję w nim coraz więcej. Poza tym zniknąłem, żeby zmienić swoje priorytety. I jednym z elementów tego nowego systemu wartości jest uporządkowanie spraw zdrowotnych. Jestem w trakcie.
Polecamy też: Olaf Lubaszenko - Cena wolności
3 z 5
– Jak się Pan czuje?
Dobrze. Od jakiegoś czasu naprawdę nieźle. No, ale reaguję na pogodę. Z wiekiem coraz bardziej.
– To zabawne…
…Zabawne, tak? Z tym że, ponieważ w okresie jesienno-zimowo-wiosennym pogoda jest raczej mało stabilna, dla mnie jest to mało zabawne.
– Powiedziałam „zabawne”, bo nie sądziłam, że akurat z Panem będę kiedyś rozmawiała o pogodzie. Zazwyczaj gadaliśmy…
…o nocnym życiu w wielkim mieście. Pamiętam.
– Nie o nocnym życiu w wielkim mieście, tylko o relacjach damsko-męskich, o miłości, namiętności, zdradzie, strachu, odwadze, męskiej przyjaźni. I o tym, kiedy chłopaki płaczą.
(śmiech). Teraz mogę jeszcze opowiedzieć o ziółkach…
– To ja zapytam: czy dla człowieka pogrążonego w depresji bliscy są kulą u nogi czy kołem ratunkowym?
To zależy od bliskich. Bliscy przeżywają, ale z czasem też dojrzewają, dochodzą do jakichś wniosków. Choroba jest sytuacją dynamiczną, nigdy nie wiadomo, jak się zmieni. Ale per saldo to właśnie bliscy są wsparciem, są nawet niezbędni w tym sensie, że jak człowiekowi nie chce się już niczego zrobić dla siebie samego, potrafi zmobilizować się właśnie dla nich. Są motywacją, że dla kogoś warto o siebie zadbać.
– Powiedział Pan też szczerze, że kumple z troską prosili Pana: „Weź się, k... w garść”, ale to, niestety, mimo najlepszych intencji nie wystarcza.
Każdy tak myśli, dopóki sam tego nie doświadczy. To nie jest prosta do naprawienia rzecz, na pstryknięcie. Na tym właśnie polega podstępność tej całej cholernej depresji, że ona po prostu dusi wszelką inicjatywę, wszelką siłę, chęć życia. I jeśli jest w ostrej postaci, to nic nie pomaga na początku. Ale potem są lekarze, metody, medykamenty. Trzeba spróbować. Ja zawsze byłem troszeczkę majsterkowiczem zdrowotnym. Chodzę do różnych lekarzy, słucham różnych opinii, więc trochę to trwało. Wydaje mi się, że jestem na nie najgorszej drodze, ale wie pani, jak to jest: teraz jest dobrze, ale jak będę czytał ten wywiad, może być źle z powrotem. Tfu, tfu…
– Mam nadzieję, że nie. Naprawdę. Jak Pan wie, jestem weteranem dojeżdżania z Krakowa do redakcji w Warszawie. Nieraz odwoził mnie Pan na Centralny albo z niego odbierał, a teraz, od kilku lat, sam Pan krąży między Poznaniem a stolicą. Co się Panu najbardziej w tym podoba?
W samym jeżdżeniu nic. Gdyby to było możliwe, a nie jest, byłbym tam, gdzie moi najbliżsi, czyli w Poznaniu. A tak żyję głównie w podróży, bo pracuję w Warszawie albo jeżdżę do Międzyzdrojów doglądać festiwalu, któremu współdyrektoruję od kilku lat. Nie wszystko zawsze da się załatwić mailowo czy telefonicznie.
– To są długie godziny w samotności. Co Pan wtedy robi?
No, proszę pani… Śpiewam piosenki.
Polecamy też: Bez niego trudno wyobrazić sobie „Szkło kontaktowe”. Grzegorz Miecugow kończy dziś 61 lat
4 z 5
– Ciągle mnie Pan zaskakuje w tej rozmowie…
Oczywiście czasami… złorzeczę. A wie pani, na co? Na kierowców ciężarówek, którzy wyprzedzają się nawzajem. Pani tego nie doświadcza, bo jeździ pani pociągiem. Średnio na trasie Poznań–Warszawa są trzy, cztery tego typu przypadki. Każdy trwa kilka minut, czasami dłużej. Wydaje mi się to zupełnie nieludzkie z ich strony, że tak traktują innych kierowców. Ale na pewno mają jakieś wytłumaczenie, na przykład narzuconą prędkość przez pracodawcę. U jednych jest to 88 kilometrów na godzinę, u innych 90. Więc ten, co ma 90, już może wyprzedzać, a nawet musi. I tak w ciągu jednej trasy oznacza to dla mnie 10 ukradzionych minut, więc trochę mnie to wkurza, mówiąc wprost, i wtedy złorzeczę tak…
– …straszliwie?
Tak straszliwie, proszę pani, że zapisy nagrań od Sowy i Przyjaciół to są dziecięce igraszki.
– A co Pan sobie podśpiewuje?
Różne rzeczy. Najchętniej polską klasykę. Mam kilku ulubionych wykonawców, numerów, na pewno trochę Perfect, Lady Pank, ale nie te najbardziej znane utwory. „Zabić strach” – to jest mój faworyt. „Wóz, który czeka, już czarny jest. Z podłogi zmyli kurz, czarną krew…” – jak pani słyszy, zaczyna się bardzo optymistycznie, he, he, he… A finał jest taki: „Co trzeba zrobić, by zabić strach? Ta chwila czasem za długo trwa. Ci, którzy mają dość – idą spać. Nie każdy prawo ma rano wstać”. Optymizm w krystalicznej postaci, prawda? To byłby dobry tytuł – zabić strach.
– Pana nowego filmu?
I naszej rozmowy. Janek B. by się ucieszył. Mam też takiego autora kryminałów, którego ubóstwiam. Nazywa się Ryszard Ćwirlej, z Poznania. Dziennikarz zresztą, który pisze kryminały, takie trochę retro z lat 80. Strasznie śmieszne. Są tam dowcipne postaci, które budzą ogromne emocje i sympatię, do tego trochę gwary poznańskiej, bo akcja jest osadzona w tamtym środowisku. Bardzo polecam. Ostatnia książka nosi tytuł „Błyskawiczna wypłata”. On też ma znakomitą rękę do tytułów – „Ręczna robota”, „Mocne uderzenie”. A wracając do piosenek, które śpiewam po drodze, to najbardziej spektakularną przygodę przeżyłem w związku z piosenką Edyty Bartosiewicz…
– Mam nadzieję, że nie. Naprawdę. Jak Pan wie, jestem weteranem dojeżdżania z Krakowa do redakcji w Warszawie. Nieraz odwoził mnie Pan na Centralny albo z niego odbierał, a teraz, od kilku lat, sam Pan krąży między Poznaniem a stolicą. Co się Panu najbardziej w tym podoba?
W samym jeżdżeniu nic. Gdyby to było możliwe, a nie jest, byłbym tam, gdzie moi najbliżsi, czyli w Poznaniu. A tak żyję głównie w podróży, bo pracuję w Warszawie albo jeżdżę do Międzyzdrojów doglądać festiwalu, któremu współdyrektoruję od kilku lat. Nie wszystko zawsze da się załatwić mailowo czy telefonicznie.
– To są długie godziny w samotności. Co Pan wtedy robi?
No, proszę pani… Śpiewam piosenki.
– Ciągle mnie Pan zaskakuje w tej rozmowie…
Oczywiście czasami… złorzeczę. A wie pani, na co? Na kierowców ciężarówek, którzy wyprzedzają się nawzajem. Pani tego nie doświadcza, bo jeździ pani pociągiem. Średnio na trasie Poznań–Warszawa są trzy, cztery tego typu przypadki. Każdy trwa kilka minut, czasami dłużej. Wydaje mi się to zupełnie nieludzkie z ich strony, że tak traktują innych kierowców. Ale na pewno mają jakieś wytłumaczenie, na przykład narzuconą prędkość przez pracodawcę. U jednych jest to 88 kilometrów na godzinę, u innych 90. Więc ten, co ma 90, już może wyprzedzać, a nawet musi. I tak w ciągu jednej trasy oznacza to dla mnie 10 ukradzionych minut, więc trochę mnie to wkurza, mówiąc wprost, i wtedy złorzeczę tak…
– …straszliwie?
Tak straszliwie, proszę pani, że zapisy nagrań od Sowy i Przyjaciół to są dziecięce igraszki.
– A co Pan sobie podśpiewuje?
Różne rzeczy. Najchętniej polską klasykę. Mam kilku ulubionych wykonawców, numerów, na pewno trochę Perfect, Lady Pank, ale nie te najbardziej znane utwory. „Zabić strach” – to jest mój faworyt. „Wóz, który czeka, już czarny jest. Z podłogi zmyli kurz, czarną krew…” – jak pani słyszy, zaczyna się bardzo optymistycznie, he, he, he… A finał jest taki: „Co trzeba zrobić, by zabić strach? Ta chwila czasem za długo trwa. Ci, którzy mają dość – idą spać. Nie każdy prawo ma rano wstać”. Optymizm w krystalicznej postaci, prawda? To byłby dobry tytuł – zabić strach.
– Pana nowego filmu?
I naszej rozmowy. Janek B. by się ucieszył. Mam też takiego autora kryminałów, którego ubóstwiam. Nazywa się Ryszard Ćwirlej, z Poznania. Dziennikarz zresztą, który pisze kryminały, takie trochę retro z lat 80. Strasznie śmieszne. Są tam dowcipne postaci, które budzą ogromne emocje i sympatię, do tego trochę gwary poznańskiej, bo akcja jest osadzona w tamtym środowisku. Bardzo polecam. Ostatnia książka nosi tytuł „Błyskawiczna wypłata”. On też ma znakomitą rękę do tytułów – „Ręczna robota”, „Mocne uderzenie”. A wracając do piosenek, które śpiewam po drodze, to najbardziej spektakularną przygodę przeżyłem w związku z piosenką Edyty Bartosiewicz…
Polecamy też: Olaf Lubaszenko - Cena wolności
5 z 5
– …pod tytułem „Szał”.
„Zegar”. Śpiewałem ją tak zapamiętale, wzruszając się przy tym, nie ukrywam, że nie zauważyłem, że jedzie za mną policja w cywilu i filmuje przez 3 minuty i 57 sekund, bo tyle trwała piosenka. Mrugali tymi wszystkimi światełkami, włączyli nawet koguta, próbując mi pokazać, że mam zjechać – potem mi opowiadali – a ja sobie po prostu jechałem, śpiewałem i wzruszałem się. „Ten zegar jest całkiem bezduszny. Nie zna litości, nie wie, co to jest ból”. Ma to dość ironiczny kontekst w wypadku tego pomiaru prędkości, który był dla mnie niekorzystny, tyle pani powiem.
– A ból był dotkliwy?
Raczej tak – chyba 600 złotych i 10 punktów karnych. Ale piosenki nie przestałem lubić, bo jest tak dobra, że w zasadzie mógłbym zapłacić jeszcze raz. Nadmieniała pani, że ją zaskakuję w tej rozmowie, więc zaskoczę panią jeszcze raz i powiem, że kiedy sobie tak jadę sam, to myślę.
– To mnie Pan chyba kokietuje, a nie zaskakuje.
Troszeczkę (śmiech). W każdym razie odbywam wtedy rozmowy, które już się odbyły. A w których chciałbym coś zmienić. Układam swoje wypowiedziane już kwestie do kogoś na nowo. Zastanawiam się, jak powinienem się zachować, co powinienem był powiedzieć, jak sformułować myśl, żeby uniknąć nieporozumień, żeby zostać dobrze zrozumianym. Myślę, że w ten sposób po prostu człowiek się rozwija, analizując swoje błędy, prawda?
– To było pytanie? Tak, ma Pan rację. Jestem strasznie ciekawa, jak wyglądałaby ta nasza rozmowa po Pana analizie na trasie Warszawa–Poznań. Na dodatek skonfrontowana z moją analizą dokonaną w Pendolino na trasie Warszawa–Kraków. Robimy eksperyment?
(śmiech). To świetny pomysł. Bo naprawdę bardzo to lubię w tych podróżach. Więc teraz zmieniam troszkę swoją wcześniejszą odpowiedź. Rzeczy, które podobają mi się w tych podróżach, to śpiewanie piosenek i dokonywanie takiej analizy różnych zdarzeń, również zawodowych oczywiście. A w życiu pozasamochodowym właściwie nie słucham muzyki, to jest ciekawe. Bo lubię słuchać muzyki głośno i lubię wiedzieć, że nikomu nie przeszkadzam, pewnie dlatego. Może porozmawiamy trochę o strażakach?
– …? Aaa, oczywiście! Grając w serialu „Strażacy”, spełnił Pan swoje marzenia z dzieciństwa?
Z tego co pamiętam, chciałem być piłkarzem, a nie strażakiem. Choć potem opowiadano mi, że strażakiem trochę też. Więc w tym sensie to się spełniło. Ale wie pani, film czy serial, to jest tak ciężka praca, że o spełnianiu marzeń raczej się nie myśli. Tylko o tym, żeby przetrwać i jakoś sensownie wykonać swoje zadanie. Z tego jestem dumny, z tego się cieszę, że wytrwałem również fizycznie. Ale także z tego, że brałem udział w serialu o takich ludziach, u świetnego reżysera i w znakomitym towarzystwie aktorskim. Oczywiście grywam czasami, na przykład w „Blondynce” gram księdza, jest to rola wprawdzie mundurowa, ale statyczna. Doradcy duchowego i kapłana. A w „Strażakach” trzeba było troszkę pobiegać, poruszać się, nie przespać kilkunastu nocy. Wie pani, czym się charakteryzują filmy o strażakach?
– Nie.
Większość akcji dzieje się w nocy, bo wtedy najlepiej widać ogień. Po tym serialu mam takie dojmujące przeświadczenie, że to jest jednak pasja i powołanie. My sobie właściwie nie zdajemy sprawy z tego, co robią ci ludzie, na czym tak naprawdę polega ich praca. Nasza pobieżna wiedza ogranicza się do tego, że pędzą na sygnale, potem przyjeżdżają, wyjmują węża z wodą, gaszą pożar i odjeżdżają. No a tymczasem to każda akcja, z pozoru błaha, z pozoru bezpieczna i niepozorna, nagle wskutek jakiegoś splotu wydarzeń może się okazać zagrożeniem dla wielu osób. To jest po prostu nieustanne igranie z życiem i śmiercią właściwie. Szanujmy strażaków!
Polecamy też: Bez niego trudno wyobrazić sobie „Szkło kontaktowe”. Grzegorz Miecugow kończy dziś 61 lat