Reklama

Nie żyje Halina Szpilman, lekarka i działaczka społeczna. O jej śmierci poinformował Rzecznik Praw Obywatelskich Adam Bodnar. „Zmarła Halina Szpilman, lekarka, działaczka społeczna, żona wybitnego kompozytora Władysława Szpilmana. Przez lata współpracowała z Biurem RPO, była członkinią Komisji Ekspertów ds. Osób z Niepełnosprawnościami oraz częstym gościem naszych spotkań i seminariów. Cześć jej pamięci”, napisał na swoim Twitterze.

Reklama

Halina Szpilman urodziła się w 1928 roku. Była córką przedwojennego prezydenta Radomia, Józefa Grzecznarowskiego. W 1948 roku rozpoczęła studia medyczne w Krakowie, a rok później w Krynicy poznała swojego przyszłego męża, Władysława Szpilmana. Pobrali się w 1950 roku, wychowali dwóch synów.

W 2010 roku Halina Szpilman udzieliła VIVIE! poruszającego wywiadu. Rozmawiała Liliana Śnieg-Czaplewska.

„Czy pani do mnie w wiadomej sprawie?”, tak wita mnie w progu swojego domu na Mokotowie Halina Szpilmanowa, wdowa po Władysławie Szpilmanie, pianiście i kompozytorze, bohaterze filmu „Pianista”. Ta wiadoma sprawa to książka Agaty Tuszyńskiej „Oskarżona: Wiera Gran”, reklamowana przez wydawnictwo jako „druga strona, nieopowiedziana, historii Władysława Szpilmana, słynnego pianisty z filmu Romana Polańskiego”. I dodaje: „Postanowiłam jej nie czytać, bo na samą myśl o oszczerstwach zaczęło mnie boleć serce. Jest tyle wartościowych lektur, ciekawych biografii. Po co sięgać do poziomu bruku? Ale zewsząd dzwonią ludzie z informacjami, cytatami z książki, które godzą w dobre imię mojego męża, szkalują jego pamięć, niszczą mój spokój. Pytają, dlaczego reklamuje ją także PAP, i to w tym samym duchu co wydawnictwo, cytując kłamstwa o mężu? Kto za tym stoi? Czy to wszystko dlatego, że antysemicka awantura sprzedaje się lepiej niż wspomnienie o artystce, którą niewielu pamięta? Że »pianista z filmu Polańskiego« to jeden z najbardziej znanych Polaków? Musiałam jednak sięgnąć po ten »utwór« z najwyższą niechęcią, wręcz wstrętem. To niesłychane, by cytować słowa osoby chorej na manię prześladowczą, co przyznaje sama autorka: »wspaniały pianista, wspaniały akompaniator, wspaniały gestapowiec«. I która się odgraża na tych samych łamach: »Może Polańskiemu zdążę dołożyć także?«. Czy słowo »także« nie jest kluczowe dla tej sprawy? Proszę, niech pani wejdzie, porozmawiamy”.

W niewielkim salonie, na brązowym fortepianie Steinwaya, na którym Władysław Szpilman grał codziennie przez kilka dziesiątków lat, stoi wiele fotografii. Rodzina, artyści światowej rangi. Dobry pretekst do spojrzenia w przeszłość.

Mąż bardzo przeżył publikację książki Wiery Gran wydanej w 1980 roku w Paryżu, w której sugerowała, że był policjantem w getcie?

Halina Szpilman: Nie, ale zauważył ją. Tyle że nazwisko męża nie zostało w niej wymienione – nie mógł więc wyciągnąć konsekwencji prawnych. Było tylko o „rękach pianisty”. Ktoś ją nam dostarczył z Paryża. Nie wiedział też o zeznaniach Gran dla fundacji Spielberga. Bo i skąd? Oskarżenia rzucone na wiatr. I na papier, niestety. Mąż od razu złożył oświadczenie w archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego. Nikt wówczas nie traktował „dzieła” Gran poważnie, ale też nikt nie podejrzewał, że będzie rozszerzać swoje opowieści o następne kłamstwa i pomówienia.

Poznała Pani Wierę Gran?

Halina Szpilman: Poznałam. Była w Polsce w 1965 roku, nagrywała z mężem jego utwór, który skomponował w czasie wojny: wariację na temat walca z opery „Casanova” – „Jej pierwszy bal”. Była tu u nas w domu. Ich konflikt był poza moją świadomością, myślę, że poza męża także. U niej ta fobia narastała.

W 1945 roku zgłosiła się do Pani męża, by jej pomógł, przyjął do pracy w Polskim Radiu, ale powiedział: „Mówią o tobie, że współpracowałaś z gestapo, nie zrobię tego”.

Halina Szpilman: To nieprawda. 9 listopada 1945 roku to mąż podał jej rękę: organizował koncert, na którym wykonała „Jej pierwszy bal”. O ile wiem, dopiero 17 dni później umorzono w prokuraturze postępowanie przeciwko niej. Gdyby nie mąż, na koncercie nie mogłaby wystąpić. Później gościła stale w audycjach radiowych, za które odpowiedzialny był mąż. Nie było telewizji, radio było potęgą i dało Gran sporą popularność. W 1948 roku nagrała „Jej pierwszy bal” już na taśmę, też tylko dzięki mężowi – napisał nową aranżację i wykonał jedną z dwóch partii fortepianowych. W czasie wojny mąż występował w getcie z różnymi artystami, często też z Gran. Widzi pani ten plakat? To duet fortepianowy Szpilman – Goldfeder – dwa charakterystyczne profile. Cudem przetrwał, bo przeżył Dorys, fotograf. Zachowały się też, co wiem z opowieści Marcelego Reich-Ranickiego (pseudonim Wiktor Hart), liczne recenzje z męża koncertów muzyki poważnej w „Gazecie Żydowskiej”, z getta.

A w kawiarni Sztuka, w getcie, stojąc między dwoma fortepianami, śpiewała Wiera Gran, piękny niski głos, kontralt.

Halina Szpilman: Wiera, która mogła zrobić karierę wszędzie, wyjechała przecież z kraju w 1950 do Izraela, potem do Paryża.

Wszędzie doścignęła ją zła sława osoby, która wydawała swoich współbraci.

Halina Szpilman: W Paryżu nikt sobie nic nie robił z podobnych spraw: Chevalier miał zarzuty, a nikt wobec niego nie robił nagonki. Występował, był znany. On i wielu innych, szczególnie we Francji. Nawet jeśli ktoś komuś przeszkodził w karierze, to jak można się mścić, formułując oskarżenia najcięższego kalibru, kłamstwa, że ktoś kogoś posyłał na śmierć w najtragiczniejszych okolicznościach? Że pracował u bandytów z policji żydowskiej? Albo ta haniebna wypowiedź pani Gran, że mój mąż na oczach brata Henryka – chudego jak szkielet – jadł, a tamten stał i… nic nie dostał. Czy wolno bezkarnie powtarzać takie potworności? To, co autorka cytuje, podważa jej wszelką wiarygodność. Henryk ukończył filozofię, był tłumaczem. By przeżyć, handlował w getcie książkami, mieli przecież pokaźną bibliotekę. Siostra Regina dopiero co ukończyła prawo, młodsza Halina grała na fortepianie, młodziutka, jeszcze przed studiami. Scena opisana przez panią Gran, jak jeden brat, zadowolony i syty, je posiłek, a drugi wzrokiem żebrze o jedzenie, nie ma racji bytu. Chyba że w czyjejś chorej wyobraźni. Przypadkiem mój syn Andrzej, który realizuje film biograficzny o mężu, odbył przed kamerą rozmowę z Markiem Rudnickim, przyjacielem, rówieśnikiem Henryka, zarabiającym w Sztuce na życie jako portrecista, później w AK. Szpilmanowie, wszyscy razem wzięci z jednego mieszkania, znaleźli się na Umschlagplatzu. I stamtąd mój mąż uratował się, wypchnięty z transportu. A Henryk, Regina, Halinka z rodzicami pojechali, niestety, i wszyscy zginęli w Treblince. Jak mój mąż się uratował? Tak jak siedmioletni Polański – cudem. Jak Bohdan Tomaszewski, dzieciak wtedy, któremu gestapowiec w łapance powiedział nagle: „Idź, uciekaj”. Uciekł, tamtych rozstrzelali. Ale dziś powtarza się potworności w imię sensacji, która się lepiej sprzedaje niż rzetelność i wyważone racje.

Wie Pani, dlaczego o to pytam? Bo żal mi zwyczajnie, po ludzku, Wiery Gran jako kobiety, artystki. Nie mogła nigdzie dostać pracy, musiała wyjechać. Zwykły, ludzki żal.

Halina Szpilman: Nie mogę się z tym twierdzeniem zgodzić. Przecież ona występowała w Polskim Radiu, gdzie mój mąż był szefem, i na estradach w całej Polsce aż do wyjazdu w 1950 roku. To raczej jej decyzja o wyjeździe mogła być błędem. Kto z polskich piosenkarzy zrobił karierę na emigracji? Ale podobno Gran występowała w Nowym Jorku w Carnegie Hall, Paryżu, Wenezueli, Szwecji. Nie rozumiem więc pretensji i szukania winy w innych za nieuchronny dla każdego artysty koniec kariery. Gran ma pretensje różnej natury, na przykład że nie było jej w książce ani w filmie „Pianista”. Jak się ma waga trudności życiowych pani Gran do kalumnii, oskarżeń najcięższego kalibru, jakie formułuje pod adresem męża? Przecież w filmie Polańskiego nie było ani jednej kompozycji męża, tylko „Umówiłem się z nią na dziewiątą” Schlechtera i Warsa. I nikt nie miał do niego o to pretensji! Gdy po raz pierwszy ukazała się książka Władka, nie było w niej nawet Niemca, który mu pomógł, tylko Austriak. Przecież w 1946 roku Niemiec nie mógł być dobry.

Okres powojenny był okresem rozliczeń, pomówień, oskarżeń.

Halina Szpilman: Prawda. Ale gdyby w 1946 istniały jakiekolwiek zarzuty w stosunku do męża, a żyło jeszcze wielu świadków, którzy przeżyli getto, wiedzieli, co tam robił, kim był, znali jego twarz na pamięć sprzed wojny, wiedzieli, jak się uratował, niemożliwością byłoby to ukryć. Protest byłby natychmiastowy, a najpóźniej po publikacji jego wspomnień wojennych w 1946 albo w 1963, gdy po prowokacji wyrzucono go z radia.

Komu Szpilman to zawdzięcza?

Halina Szpilman: Kołom związanym z UB. Jak potwierdzają dziś biuletyny IPN, mąż podlegał ciągłej inwigilacji i szykanom SB. Gdyby istniały jakiekolwiek przesłanki, że się w getcie nie zachowywał przyzwoicie, sięgnięto by po wszystkie argumenty, by je przeciwko niemu wykorzystać. Tuż po wojnie zeznawał jako świadek w procesie prawdziwego policjanta z getta, Jerzego Lewińskiego, z trzeciego okręgu SP (Służby Porządkowej), po wojnie pracującego w branży filmowej. Mąż zeznał, że był on brutalnym policjantem. Cóż byłoby łatwiejszego dla Lewińskiego wtedy niż argument: „Jak możesz mi to zarzucać, skoro sam nim byłeś?”. Nikt taki się nie znalazł. Poza insynuacjami Gran w ostatnich latach jej życia – ani jednego świadka, ani jednego zeznania!

Wojna czy pokój, zawsze są tylko kobiety i mężczyźni. Miłość, zazdrość.

Halina Szpilman: Nie wykluczam. Mąż miał pozycję jako kompozytor – stworzył wiele szlagierów, między innymi „Tych lat nie odda nikt”, „Czerwony autobus”, „W małym kinie”. Grał jako pianista klasyczny na całym świecie, trzykrotne tournée, do 40 koncertów w największych salach świata obu Ameryk, w całej Europie, Japonii. Sukcesy – także w salach koncertowych Paryża, udana rodzina – dzieci. Nie chcę się poniżać do analizy urojeń kogoś w stanie rozstroju psychicznego. Nic dziwnego, że powiedziała w książce: „A może ja się podreperuję na zdrowiu i zdążę Polańskiemu dołożyć także?”. Słowo kluczowe „także”. Pani Gran snuje wizje jego wielkiej miłości do niej i że to właśnie dla niej napisał „Jej pierwszy bal”. Niech snuje, mnie to nie przeszkadza. „Jej pierwszy bal” nagrała z nim później Hanna Skarżanka. To może zabolało Gran. Ale za nieprzyzwoite uważam, że obrzuciła go błotem, oskarżyła o czyny, jakich nie popełnił. Tych dwóch rodzajów „win” w ogóle nie da się porównać.

Dlaczego mąż pominął istnienie Wiery Gran w swojej książce? Występowali przecież razem około roku w getcie.

Halina Szpilman: Nie wiem. Mąż zeznał w jej procesie za pierwszym razem, że nic złego, oprócz ogólnie znanych plotek o niej, nie może powiedzieć. Sąd, który ją uniewinnił, nie miał wtedy dostępu do obciążających Gran raportów kontrwywiadu AK.

Jak Pani wytłumaczy konflikt Szpilmana z Jurandotem i Grodzieńską? Mieli podobne losy wojenne, musieli się ukrywać, liczyć na pomoc innych. Jest scena w książce Tuszyńskiej, jak Jurandot uderza Pani męża w twarz – „za moją żonę”.

Halina Szpilman: Janusz Minkiewicz, z którym byłam zaprzyjaźniona, a z którym mój mąż napisał utwór „Ciotka Karola”, zadał mi kiedyś ciekawe pytanie: „Dlaczego Grodzieńska tak nienawidziła twojego męża?”.

No właśnie, dlaczego?

Halina Szpilman: Nie wiem. Oboje byli piękni i młodzi. Pan Jurandot, szef teatru Syrena, po wojnie napisał wiele tekstów do muzyki męża. Gdyby był konflikt, ani mąż nie byłby w stanie z nim pisać, ani pan Jurandot nie chciałby pisać z moim mężem.

Pani Halino, gdzie poznała Pani męża?

Halina Szpilman: W Krynicy, w Domu Zdrojowym w 1949, w towarzystwie ojca, który dostał wczasy tak zwane poselskie w Krynicy. Miał dwa pokoje, więc z nim pojechałam. Tam został mi przedstawiony Władysław.

Co Szpilman, sławny pianista, robił w Krynicy?

Halina Szpilman: Ten obyczaj został z okresu przedwojennego, na wypoczynek jeździło się do wód. Ale gdybym nie była z ojcem, pewnie byśmy się nie poznali. Rok wcześniej byłam w Krynicy z koleżanką. Na Górze Parkowej dostrzegłam mężczyznę, który mnie obserwował, gwałtownie próbując zawrzeć znajomość. Wtedy takie zawarcie znajomości nie wchodziło w grę. A to był Władek. Stało się to rok później, z ojcem. Gdy poznałam Władka, byłam zaskoczona. W 1947 roku dostałam na Gwiazdkę jego książkę, ale nawet nie kojarzyłam, że to o niego chodzi. Był starszy o 16 lat. Ja, studentka medycyny w Krakowie, a więc nie w wieku, bym musiała wychodzić za mąż. Ale on po trzech dniach się oświadczył...

Szybko poszło.

Halina Szpilman: Pobraliśmy się w czerwcu 1950, Krzysztof urodził się w maju roku następnego, gdy byłam na trzecim roku studiów. Przeniosłam się do Warszawy dla człowieka, o którym wiedziałam, że zwiążę się z nim na całe życie.

Nigdy nie krył przed Panią swoich wcześniejszych miłości?

Halina Szpilman: Dużo mi powiedział. O zazdrości nie było mowy, bo moja wyobraźnia nie sięgała tak daleko wstecz.

Przeczytała Pani na nowo książkę „Śmierć miasta”?

Halina Szpilman: I byłam pod jej wrażeniem. Choć w zupełnie innej sytuacji, znałam uczucie lęku, traumy. Gdy mojego ojca gestapowcy na trzy dni aresztowali jako zakładnika, byłam małą dziewczynką. W 1939, przed 11 listopada. Już nie wyszedł. Wywieźli go do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen. Oświęcimia jeszcze nie było. Na szczęście ojciec przeżył. Przez lata dźwięk podkutych butów żołnierskich budził we mnie lęk. Mama też cudem się uratowała.

Zauważyła Pani u męża takie zjawisko jak odbijanie sobie wojennej traumy?

Halina Szpilman: Żył pełnią życia. Jako lekarz spotykam się z różnymi ludźmi. Widzę, jak trauma jednych powala, innych aktywizuje, jeszcze inni znoszą wszystko ze stoickim spokojem.

Pytałam raczej o przyjemniejszą stronę życia – kobiety, wino i śpiew.

Halina Szpilman: Dla męża zawsze najważniejsza była muzyka. Od 1935 roku był pianistą Polskiego Radia, akompaniatorem i solistą. Zawsze kompozytorem. Krótko był dyrektorem muzycznym PR, później redaktorem muzycznym PR, miał wielką wiedzę muzyczną.

Nie ubolewał, że nie jest Pani człowiekiem sceny, estrady?

Halina Szpilman: Nieraz dowcipkował, że życie ze śpiewaczką to sama uciążliwość. Te ćwiczenia głosu, próby… Dwie takie osoby pod jednym dachem? Zgroza. Mąż codziennie rano siadał do fortepianu i do wpół do dwunastej ćwiczył. Uczyłam się przy dźwiękach muzyki. Ale bywało, że wychodziłam na zajęcia przed siódmą, zostawiałam męża z Krzysiem. Tym, który teraz wykłada historię Japonii XX wieku. Grać nie chciał, ale śmiejemy się, że muzyka go pasjonuje, bo się jej nasłuchał jako brzdąc. Miał 18 lat, gdy rozpoczął własne życie.

Bez pomocy ojca?

Halina Szpilman: Bez. Chciał pokazać, co jest w stanie osiągnąć bez oparcia rodziny. Skończył filozofię w Leeds, japonistykę w Londynie z najwyższym odznaczeniem, zrobił doktorat na Yale. Typowy naukowiec. Kiedyś japoński ambasador przedstawił mnie jako „matkę syna, który uczy Japończyków po japońsku ich historii”.

Wracajmy do wspomnień. Pani mąż grał, a...

Halina Szpilman: ... my na głos, z koleżanką, przygotowywałyśmy się do egzaminów. Potem urodził się Andrzej, który ukończył stomatologię, chodził do szkoły muzycznej, grał na fortepianie i skrzypcach, pisał dla Hanny Banaszak i Oddziału Zamkniętego. Zna pani „Andzię”? Przez lata mieszkał w Hamburgu, od 7–8 lat – w Szwajcarii, ma dwoje dzieci: 18-letniego Daniela i 13-letnią Alinę, która pięknie śpiewa, piosenki mojego męża też. Chodzi na lekcje śpiewu. Oboje świetnie mówią i piszą po polsku. Daniel właśnie był tu u mnie w Warszawie przez miesiąc; ten czas poświęcił na praktyki szkolne – wolontariat w biurze Konkursu Chopinowskiego. Przydał się, bo zna świetnie sześć języków.

Pani Halino, jakim byliście małżeństwem?

Halina Szpilman: Wystarczająco dobrym, jeżeli wytrzymaliśmy ze sobą bez większych problemów 50 lat.

Niezły patent na udany związek. Mąż dużo koncertował, Pani dużo pracowała. Dwa różne światy.

Halina Szpilman: Co prawda, to prawda. Mąż bardzo dużo koncertował na świecie, to były czasy PAGART-u. Ja w kasie chorych miałam tłumy pacjentów. Zabawne, że mąż się bardzo pasjonował medycyną, niejednokrotnie udzielał porad moim znajomym. A na serio, ciągnął do domu z każdego tournée. Ten fotel, na którym pani siedzi, musiał stać w tym samym miejscu. Żadnych zmian, żadnego przestawiania mebli bez jego wiedzy. Był szalenie związany z domem, liczyła się przede wszystkim rodzina.

Synowie rozmawiali z ojcem o przeszłości?

Halina Szpilman: Przeczytali „Śmierć miasta”, tę wydaną w 1946 roku, ale rozmów nie było. Jako dzieci dziwili się, że z jednej strony są dziadkowie, a z drugiej ani dziadków, ani zdjęć. Wszystko przepadło. Na szczęście matka męża (pianistka, ojciec skrzypek) wysyłała zdjęcia rodzinne do siostry, która przed wojną wyemigrowała do Argentyny. I zdarzył się cud. Mój mąż na tournée, w 1957 chyba roku, cudem ją odnalazł. Nie pamiętał nazwiska, tylko że mąż siostry był inżynierem elektrykiem. Wertując książkę telefoniczną w Buenos Aires, znalazł zakład elektryczny, którego właścicielem był Marko. Przypomniał sobie, że dziadek ze strony matki miał na imię Marcus. Może wnuk odziedziczył imię? Bingo! To był syn ciotki, miał wszystkie zdjęcia przysyłane z Warszawy. Niesamowite! Każde opisane ręką matki Władka. Mam je w domu. Taki sam cud dotyczył znalezienia Wilma Hosenfelda.

To ten Niemiec, który uratował Szpilmanowi życie?

Halina Szpilman: Nie uratował, ilekroć mogę, to podkreślam to – szalenie mu pomógł. Mojego męża uratowali ludzie, którzy w 1943 roku wyprowadzili go z getta, podali rękę, dali pracę. Dzięki temu, że z polską ekipą budował warszawski dom Kutschery i drugi dom, na Narbutta, miał możliwość kontaktu z ludźmi spoza getta. Potem pomagali mu w ukrywaniu się: Boguccy, Piotr Perkowski – znany kompozytor, przedwojenny dyrektor Radia, i Rudnicki, a Lutosławski, Umińska dawali swoje honoraria. Gdyby był „policjantem z getta”, który wydawał współrodaków, nikt by mu nie oferował pomocnej dłoni.

Mąż ucieszył się, że Polański zamierza nakręcić „Pianistę”?

Halina Szpilman: Polański był tu u nas w domu w kwietniu 2000 roku, tu odbyły się pierwsze rozmowy. Ucieszył się, że to Polański, ktoś, kto wie, o czym kręci film, kto wie, że największym przeżyciem było rozstanie z rodziną na Umschlagplatzu. Rozmawiałam z Polańskim na premierze w Madrycie. Odpowiedział: „Choć byłem dzieckiem, wiem, co przeżywał wtedy pani mąż”. Mąż zmarł w lipcu. Niespodziewanie. Premiery nie doczekał. Jako lekarz, niestety, muszę powiedzieć, że mogło to mieć związek z błędem lekarskim. Jestem nie tylko reumatologiem. Robiłam prace naukowe na temat zespołu wykrzepiania wewnątrznaczyniowego, którego mąż miał typowe objawy. Mógł żyć o wiele dłużej. Wracając do wspomnień Wiery Gran, zarówno ja, jak i moi synowie mamy kontakt z ludźmi znającymi wartość mojego męża. Znali go jako człowieka, któremu można ufać, wierzyć. Po tym, co się teraz stało, mój syn Andrzej mówi, że wiele środowisk nieżyczliwych Polakom zaciera ręce, że znowu w Polsce atakuje się Żydów, a Żydzi i Polacy skaczą sobie do oczu.

Reklama

Norman Davies, patrzący na sprawę z europejskiej perspektywy, powiedział mi coś bardzo smutnego: „To bardzo niesprawiedliwe, jak świat patrzy na historię Żydów w Polsce. To jakby widzieć tylko jedną czarną stronę, a nie także te białe. A tu było wszystko. Wspaniałe strony, przeciętne i negatywne. Ale z tej całości wybrać tylko to, co najgorsze – to bardzo niesprawiedliwe”.

Halina Szpilman: Wie pani, jakie są wpisy w Internecie pod artykułami, które rozpowszechniają oszczerstwa wobec mojego męża? „Adolf, wracaj, rozpalaj piece”. Przecież Władysław Szpilman nie żyje od 10 lat. Kogo ci ludzie mają na myśli? Przypomniało mi się, co mówił mi ojciec, udręczony 11 latami katorgi u Rosjan, bo pierwszy wyrok dostał w 1905 za walkę z caratem o niepodległość Polski. Urzędnicy carscy identycznie postępowali, napuszczając na siebie Ukraińców, Polaków i Żydów. Jak dla mnie, za dużo tego „dobrego”. Dość!

Urszula Szczepaniak
Reklama
Reklama
Reklama