Mąż Doroty Segdy ma problemy zdrowotne...
Co mu dolega?
- REDAKCJA VIVA!
Kiedy się poznali, on był szacownym dyrektorem Starego Teatru, ona – początkującą aktorką, studentką, sporo od niego młodszą. Parę dzieli 27 lat różnicy, ale to nie stoi na drodze prawdziwej miłości. „Można z nim pić, palić papierosy, palić ognisko, głupio gadać, opowiadać świńskie kawały albo nic nie robić i też jest cudownie”, mówiła o mężu Dorota Segda w wywiadzie VIVY!. Teraz dla obojga nastał trudny czas. Stanisław Radwan ma problemy zdrowotne. Co mu dolega?
Stan zdrowia Stanisława Radwana
Stanisław Radwan cierpi na niewydolność oddechową. Dlatego coraz częściej najprostsze czynności są dla niego ogromnym wysiłkiem. W ostatnim czasie nawet krótkie spacery okazują się być utrudnieniem i stanowią wyzwanie. To dlatego pod koniec ubiegłego roku podjęli decyzję o wyprowadzce ze strychu jednej z krakowskich kamienic. Pokonywanie 80 stopni stawało się poważną przeszkodą dla męża aktorki.
„Dorota wpadła na pomysł, aby kupić specjalny wózek na spacery, żeby jej Staszek mógł spokojnie poruszać się po znanych i ulubionych miejscach. Jednak czeka ją prawdziwa batalia, żeby w ogóle wprowadzić ten pomysł w życie…”, mówiła w rozmowie z Rewią osoba z otoczenia małżeństwa.
„Staś jest niezwykłym zjawiskiem. Wnosi w moje życie niebywałą wiedzę i niedzisiejszą kulturę. A przy tym jest na wskroś młody”, dodała Dorota Segda.
Dorota Segda i Stanisław Radwan w wywiadzie VIVY!
W 2014 roku para udzieliła poruszającego wywiadu Beacie Nowickiej. Co mówili VIVIE! o wspólnym życiu i miłości w pierwszej wspólnej i tak niezwykłej rozmowie?
Każdy z nas ma niszę, w której wypoczywa. Nie wierzę ludziom, którzy od rana do wieczora stają na straży intelektualnego koturnu i nie potrafią zabawić się w życie” – to Pana słowa. Właśnie o tej zabawie w życie chciałabym porozmawiać. Tym bardziej, że to Wasza pierwsza wspólna rozmowa.
Stanisław: Zabawa w życie to jest coś, co jest intelektualne.
Stanisław: Jeśli podpowiadam coś młodym ludziom, to: słuchaj tej drugiej osoby. Słuchać to znaczy otworzyć się na nią. Jestem może o tyle stronniczy, że zawsze w kontakcie z drugim człowiekiem dostaję więcej, niż mógłbym sobie wyobrazić. Jest stara zasada: jak umie się brać, to człowiek kształci w sobie także umiejętność dawania.
Kiedyś mi powiedziałaś, że zakochałaś się w mężu, bo pięknie słucha.
Dorota: I tak było. Jego empatia jest posunięta tak daleko, że nie umie odmawiać. Zawsze ja jestem tą, która mówi „nie”, i wychodzę na francę. Staś mówi wszystkim „tak”, a moją stanowczość uważa za niedelikatność. Wiesz, ile razy byłeś oburzony, że odwróciłam się na pięcie i powiedziałam: „Do widzenia”, podczas kiedy ty stałbyś tam jeszcze trzy dni i kiwał głową, zamiast wydusić z siebie: „Przepraszam, ale mnie do domu czas nagli”.
Stanisław: I temu komuś jest smutno, że się odwróciłaś. Kiedy ja odwracam się na pięcie, nikomu nie jest smutno.
Dorota: Nie wiem, czy mogę to powiedzieć na łamach prasy…
Myślę, że od wybuchu afery taśmowej dużo więcej wolno.
Dorota: Więc muszę to podsumować jednym ostrym zdaniem. Całe życie mówię do mojego męża: „Ta kultura cię kiedyś zajebie”.
A co mąż na to?
Stanisław: Obraca to w żart. À propos używania słów, które – jak się okazuje – są obowiązkowe w świecie polityki, kiedy Dorotce coś się wyrwie, mówię: „Wznosimy się na poziom akademicki, więc ja się wyłączam”.
Dorota: To jest przytyk Stasia do tego, że jestem profesorem i prorektorem (w PWST w Krakowie – przyp. red.), a on zwykłym magistrzyną. Co jest, oczywiście, śmieszne bardzo, dla mnie szczególnie.
Dorota: (śmiech) Wcześniej mama mojej przyjaciółki, która jest wybitnym lekarzem, powiedziała: „Dziecko, to teraz idź do zabawkowego i kup sobie stetoskop”.
Załóżmy, że przez jakiś czas nie ma Pan żadnych zobowiązań zawodowych, twórczych. Jest Pan skazany na Dorotę 24 godziny na dobę. Gdzie by Pan ją zabrał?
Stanisław: Pytanie powinno brzmieć: Gdzie ona by mnie zabrała? Zacznijmy od tego, że przyjaciółka Dorotki powiedziała kiedyś: „Wiesz co, Staś jest bardzo pod pantoflem, tylko że on sobie ciągle spod tego pantofla podkop robi i wystawia nos” (śmiech).
Dorota: I to jest najgenialniejszy opis naszego związku. Całe życie usiłuję schować Stasia pod pantoflem, bo mam terrorystyczną naturę, natomiast on nigdy schować się nie dał. I to jest cudowne.
Stanisław: Wracając do tych 24 godzin, kiedy jesteśmy tylko we dwoje, to scenariusz sam się układa.
Dorota: Ostatnie trzy dni spędziliśmy w naszym domu w górach, gdzie jest nasza świątynia, ale nie samotności, bo zazwyczaj dom tętni życiem rodziny i przyjaciół. Tym razem byliśmy tam we dwoje. Łaziliśmy na spacery, czytaliśmy, wieczorami piliśmy wino i graliśmy w scrabble.
Kto wygrał?
Stanisław: Hm, co za pytanie (śmiech).
Dorota: Znowu go złoiłam!
Stanisław: Jak zawsze. Może raz, kiedyś, wygrałem?
Dorota: Gdyby Staś zawsze wygrywał, ja nie lubiłabym grać. Ale jemu to jakoś nie zawadza.
W Krakowie słynne były Wasze partyjki brydża.
Dorota: Strasznie to lubiliśmy i nienawidzę się za to, że zaniechaliśmy tych spotkań. Mam nadzieję, że to chwilowa przerwa, bo brydż jest cudowną grą, również towarzysko. Prawda też jest taka, że to chyba jedyne momenty w naszym małżeńskim życiu – albo prawie jedyne – kiedy kłócimy się, chwilowo, ale na poważnie. A kłócimy się zazwyczaj, kiedy Staś licytuje siódemkę bez atu, a ja widzę, że tego nie zrobi, i szlag mnie trafia.
Dorota: Kompletnie mnie nie dziwi. Stasiu jest człowiekiem o skłonności do nałogów. Przede wszystkim do papierosów, ale to, co on wyprawia z kupowaniem książek, to rodzaj świra. Cieszę się, że nie opanował do tej pory sztuki kupowania przez Internet, bo puściłby nas z torbami. Kiedy znika mi w mieście, choć mówię: „Stój tu i czekaj”, to szukam najbliższej księgarni, bo mam 100 procent pewności, że tam go znajdę. Z każdej księgarni wychodzi objuczony, szczęśliwy i drżący. Potem to wszystko czyta nocami, do rana. Pamiętasz tunel „Magda” pod Dworcem Głównym w Krakowie?
Oczywiście. Byli tam słynni bukiniści i tysiące starych książek, w tym pełno tak zwanych okazji. Mój mąż kilka razy spóźnił się przez to na ekspres do Warszawy.
Dorota: I o to chodzi (śmiech). Staś wtedy bardzo dużo jeździł. Pewnego wieczoru czekam na kochanego męża z kolacją, a jego nie ma. Wiem, że pociąg planowo przyjechał, więc natychmiast się domyśliłam, gdzie jest i co robi. Wreszcie wpada, z rozwichrzonym włosem, rozpalonymi oczami, i drżącym głosem mówi: „Popatrz, popatrz, co znalazłem” i pokazuje mi jakieś świństwo, spleśniałe, oblazłe robakami, w brudnej czarnej okładce…
Stanisław: …bordowej, Dorotko.
Dorota: Jeszcze mnie poprawia, czyli pamięta! Ja to otwieram z lekkim wstrętem i sceptycznym tonem pytam: „Co to jest?”. A on na to, cały czas dygocząc z przejęcia: „To jest bedeker z 1889 roku”. Przerzuciłam kilka kartek – był to jakiś przewodnik, w którym na przykład pisali, gdzie można wypić piwo w tym 1889 roku – i w końcu mówię: „No, ale po co ci to właściwie?”. I wtedy w oczach mojego męża pojawił się błysk, który mówił więcej niż to, co za chwilę sam powiedział. Ten błysk zawierał wszystko: jego nagle przegrane życie, zaprzepaszczone nadzieje i stracone złudzenia co do osoby, z którą się związał… Całość zwieńczyło bezradne pytanie: „Jak to?! To ty nie czytasz starych przewodników?!”.
Stanisław: Puenta była taka, że jak ja to powiedziałem, Dorotka wybuchnęła perlistym śmiechem, więc dotarło do mnie, co za bzdury gadam.
Może dodam jako ilustrację do tych opowieści, że jesteście posiadaczami kilkudziesięciu tysięcy książek, które nie mieszczą się ani na strychu, który jest Waszą kwaterą główną w Krakowie, ani w domu na wsi, nazywanym pieszczotliwie Monte Secco – Suchą Górą.
Dorota: Teraz sobie myślę, że żona alkoholika sprawdza jego oddech albo schowki na małpki, a ja podejrzliwie sprawdzam, czy znowu będzie czytał do dziewiątej rano. Większość książek mamy na piętrze, dlatego Stasio bardzo często tam czyta, a za ścianą jest nasza sypialnia. W nocy budzę się, sprawdzam ręką, czy jest w łóżku, a jak go nie ma, walę w ścianę. Ponieważ dużo jeżdżę, często nocuję w hotelach. Budzę się, czuję, że Stasia nie ma, więc walę w ścianę. Dopiero po którymś waleniu orientuję się, że jestem na przykład w hotelu Karat. Bez Stasia.
Pan się czegoś nauczył od Doroty?
Stanisław: Jak powiem, że wiele, to miałbym to wymienić?
Tak.
Stanisław: To może odpowiem najprościej. Zawsze czekam na coś takiego – aż mi głupio w obecności Dorotki to mówić – co zmieni moje myślenie na jakiś temat, poszerzy je, odwróci. Taki rodzaj olśnienia: Aha, no właśnie, nie uwzględniłem takiego punktu widzenia, nie popatrzyłem na to pod tym kątem. To mogą być drobnostki. Wydaje mi się, że bez wymiany myśli, nazwijmy to tak ogólnie, nie ma pożywki dla uczuć. Takie rzeczy najbardziej wiążą, zbliżają. Bo co to jest umiejętność zdziwienia się, zachwytu? To jest odkrycie czegoś, czego nie wiedziałem, nie przeczuwałem. A wtedy ten, kto wywołuje to zdziwienie, jest osobą do kochania, czyż nie?
Dorota: Myślę, że łączy nas, pewnie dlatego zakochaliśmy się w sobie, umiejętność zachwycania się, takiego bez reszty, różnymi małymi rzeczami. Stasiu śmieje się ze mnie, że często używam egzaltowanych słów typu: „Jeszcze nigdy ten krzak bzu nie kwitł tak pięknie”. Natomiast Staś wciąż uczy mnie patrzenia na dzieła sztuki. Kiedy idę z nim przez jakieś muzeum albo kiedy oglądamy albumy, potrafi zwrócić uwagę na jakiś szczególik, dzięki któremu ten konkretny obraz staje się do końca życia „mój”. Z muzeum Frick Collection na Manhattanie w Nowym Jorku pamiętam nieduży obrazeczek Mantegni, który Stasio wypatrzył w przejściu między salami.
Stanisław: Zaznaczmy, piękny pejzaż. Format może 20 centymetrów na 12, nie większy.
Dorota: I na tym obrazeczku mężczyźni anioły – bo to były męskie anioły, w liturgicznych szatach – stały na obłokach i patrzyły na ten pejzaż z zachwytem. I żeby z tego zachwytu nie spadły, naokoło tych obłoków miały takie chmurkowe barierki. Prawdopodobnie w ogóle nie zatrzymałabym się przy tym miniaturowym obrazie, ale odkąd Staś mi pokazał, po prostu go kocham. Wczoraj oglądaliśmy w albumie obraz Jana van Eycka, gdzie zaręcza się młoda para. Mąż pokazuje mi jakieś detale i mówi: „Popatrz, oni są bez butów, a tutaj odbijają się w lustrze”, choć widać tylko czubek stopy, a lusterko jest malutkie, na drugim planie.
„Dostrzega cuda tam, gdzie inni przechodzą obok”, niczym Reger, główny bohater „Dawnych mistrzów” – genialnej książki Thomasa Bernharda.
Dorota: Staś potrafi te cuda zauważyć również w sytuacjach, których nikt nie skojarzyłby w danym momencie. Na przykład siedzimy sobie na plaży, w południowej Sycylii, jest cudownie, jesteśmy sami, gorący piasek, morze, Staś ma taki rozmarzony wyraz twarzy – ja go zinterpretowałam jako rozmarzony – dlatego pytam: „No co tam, kochanie?” i myślę, że mi odpowie: „Jest mi tutaj cudownie z tobą”. Albo: „Jeszcze nigdy nie byłem w tak pięknym miejscu” (śmiech). A Staś mówi: „Wiesz, myślę właśnie, jakie skurwysyństwo zrobili Europie Churchill i Roosevelt”. Jak się okazało, była to plaża, na której w lipcu 1943 wylądowali alianci.
Dorota: Do końca życia ta niebiańska plaża na Sycylii będzie mi się kojarzyła ze świństwem, jakie alianci zrobili Polsce i Europie. I z jednej strony podziwiam mojego męża za to niebanalne postrzeganie świata, a z drugiej śmieję się, bo to jednak jest nieziemskie dokonywać takich spostrzeżeń w miejscu bajkowego wakacjowania. A jednocześnie w domu Staś nie zauważa, że klamka odpadła, kran cieknie (śmiech).
Stanisław: To byłoby najciekawsze, gdybyśmy teraz przeszli do wad ustrojowych. Ale ja jeszcze chciałbym na moment wrócić do tego uczenia się. Dorotka ma nieprawdopodobny zmysł hierarchii rzeczy, hierarchii spraw. Odrzucenie czegoś, czemu nie warto poświęcać uwagi, według zasady: jak nie masz na coś wpływu, nie trać czasu, przychodzi jej z naturalną lekkością. Podziwiam ją w tym, to wręcz instynkt, który w jedynej sytuacji się wyłącza. Kiedy ona się pakuje. Ale nie na wakacje, na dwa tygodnie. Na jeden dzień do Łodzi.
Dorota: Chyba wiem, co chcesz opowiedzieć.
Stanisław: Wtedy nie ma żadnej hierarchii ważności. Są rozważania, zresztą fantastyczne, których słucham z zachwytem. Otóż Dorotka przewiduje, że nie ma jednej konkretnej pory roku. Są cztery. Ale każda ma kaprysy wewnątrz, wobec tego to, co ona wiezie ze sobą na ten jeden dzień, musi uwzględnić wszystkie te parametry.
Dorota: Oczywiście jest to gruba przesada. Ale z punktu widzenia człowieka, który wyjeżdżając nawet na miesiąc, pakuje do walizki wyłącznie książki, nie bierze majtek ani maszynki do golenia, ani niczego innego, to rzeczywiście moja zapobiegliwość może wydawać się przesadzona.
Stanisław: Ja uważam, że jest poetycka. Jeżeli przez poetyckość rozumiemy, że coś jest nie do skojarzenia, nie do wymyślenia, nie do zracjonalizowania.
Nasza wspólna przyjaciółka, Fuda – Beata Fudalej, znakomita aktorka, świetny pedagog i osoba zaczarowana astrologią, na której zresztą świetnie się zna, o czym wszyscy w Krakowie wiedzą, mówi o Was, że musieliście się w życiu spotkać. Nazywa to układem karmicznym.
Dorota: Myślę, że pierwszy przejaw układu karmicznego poczuliśmy, kiedy Stasiu był jeszcze dyrektorem Teatru Starego. Jako młodziutka aktorka, studentka jeszcze, podpisywałam umowę o angaż, a wtedy on, nie wiedzieć czemu, powiedział: „Pani Dorotko, jak pani będzie wychodziła za mąż, niech pani nie zmienia nazwiska, bo pani jest bardzo plakatowe”. Zostało to powiedziane w godzinę zero.
Stanisław: Ty to nazywasz godziną zero?
Stanisław: Godziną otwarcia, na przykład.
Dorota: Przepraszam, a w jaką godzinę wybuchło Powstanie Warszawskie? Przecież to był wielki wybuch.
Stanisław: Ej, jednak znowu masz rację. A wiesz, jaką wartość czasową ma wielki wybuch, jaką część sekundy? Bo to jest limes fizyki: 10 do minus 43.
Dorota: Hmmm…
Stanisław: To jest czas wielkiego wybuchu.
Dorota: I wtedy wszystko się stało.
Stanisław: Tak, bo po pierwsze, był to moment, w którym zawiesza się czas. Na tym polega zresztą twórczość, żeby na chwilę znaleźć się poza czasem. 10 do minus 43 fachowo nazywa się liczbą Plancka, bo on ją wymyślił, ale niektórzy mówią na to „liczba Boga”. Uważają, że to, co się wtedy stało, można wytłumaczyć, jedynie omijając prawa fizyki. Bo przecież sprawa czasu obchodzi nas wszystkich. Każdy z nas ma swój własny czas, który wyznacza nasz organizm. Co więcej, to on raz sobie ustala, że ten czas płynie wolno, a raz, że bardzo szybko. W sztuce każdemu artyście zależy, żeby czas się zatrzymał. To jest ta magia.
Dorota: Powiedziałeś kiedyś piękną rzecz, że wiąże się z tym czas ciszy absolutnej. Dopiero wielki wybuch uruchomił dźwięk w przestrzeni.
Stanisław: No oczywiście, bo jeżeli nie było żadnej materii, nie istniało ani to, co wytwarza dźwięk, ani to, co go przenosi. Wobec tego była cisza absolutna. Nasza tęsknota za
ciszą, którą mamy wbudowaną, jest również tęsknotą za absolutem.
Co by Pan zrobił, gdyby chciał sprawić Dorocie ogromną przyjemność?
Dorota: Tylko nie mów, że kupiłbyś książkę (śmiech).
Stanisław: Nie mam z tym nigdy żadnego problemu, nie muszę wymyślać, zastanawiać się, często jest to wynik chwili, nagle widzę: o, tym najbardziej by się ucieszyła. I to się dzieje. Ale ważne jest to, co Dorotka mówiła o naszej zdolności do zachwytu. Dosłownie każdy wyjazd z nią, gdziekolwiek, to jest olbrzymia frajda, wspólne przeżycie, wzruszenie, zawsze kontrowane, bo mamy oboje poczucie humoru. Jesteśmy na przykład w Bergamo, pniemy się w górę, przechodzimy obok kościoła San Bernardino in Pignolo, przeczytałem w przewodniku, że jest w nim Lotto i mówię: „Dorotko, musimy tu wrócić, bo tu jest Lotto”. A ona na to: „Czyś ty zwariował, będziesz tu grał w lotto?!”. „Dorotko! Lorenzo Lotto” (śmiech).
Dorota: Raz na trzy lata Stasiu puszcza lotto, wiem, bo potem znajduję takie niesprawdzone kupony w różnych miejscach, więc pomyślałam odruchowo, że upojony niezwykłością tego miejsca chce skreślić jakieś numerki.
Dorota: Zupełnie niezwykłą podróż odbyliśmy w zeszłe wakacje. Przejechaliśmy pół Hiszpanii i całą Portugalię, żeby po 17 latach wrócić na plażę, gdzie spędziliśmy bardzo romantyczny i zupełnie niepowtarzalny w naszym życiu tydzień. Siedemnaście lat temu była to mała wioska rybacka, z jedyną knajpką, kilkunastoma mieszkańcami, z których nikt nie mówił w żadnym innym języku, tylko w portugalskim, nad oceanem, z przepiękną dziką plażą. Po horyzont nikogo, tylko piasek, piasek, piasek i nic więcej. Niewyobrażalna piękność tego miejsca była porywająca. Kiedy tam wróciliśmy, ryczałam przez dwie godziny ze wzruszenia i nie mogłam się uspokoić. To był zaczarowany powrót do początku naszej miłości, zwłaszcza że było to na końcu świata.
Stanisław: Wisława Szymborska ładnie pisała: „Kiedy wymawiam słowo Przyszłość pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości”.
1 z 5
2 z 5
3 z 5
4 z 5
5 z 5