Reklama

Maryla Rodowicz jest niekwestionowaną ikoną polskiej piosenki. W szczytowym momencie kariery koncertowała jednak także za granicą. Choć jej życiorys to materiał na pasjonujący film, nie ogląda się wstecz. O swojej karierze w Rosji i w Londynie Maryla Rodowicz opowiedziała Krystynie Pytlakowskiej.

Reklama

– Żal Ci, że czegoś nie zrobiłaś? Że coś Cię ominęło?

Był taki moment, kiedy moja kariera w Anglii rysowała się bardzo realnie. Byłam jeszcze wtedy z Franiem, powiedział, żebym zadzwoniła do menedżera w Londynie i powiedziała, że moja mama jest chora i nie mogę przyjechać. A tam już hulała promocja mojego koncertu w Royal Albert Hall. Franio bał się, że jak tam pojadę, to nie wrócę. A w Londynie już wisiały billboardy ze mną wielkości domów, moja piosenka „Mówiły mu” po angielsku była na liście przebojów w radio Luksemburg przez kilkanaście tygodni. Ale gdybym wtedy pojechała, nie urodziłabym tych dzieci, nie mieszkałabym tu, gdzie mieszkam. Życie potoczyłoby się inaczej. Nie wiadomo, co bym teraz robiła, może bym się stoczyła?

– Miałaś takie tendencje?

No nie, ale gdybym wpadła w towarzystwo amerykańskich muzyków, albo brytyjskich, to kto wie…

– W Polsce byłaś jednak odporna na alkoholizm kolegów.

Pamiętam długie trasy w byłym Związku Radzieckim, kiedy moim menedżerem był Ryszard Kozicz (mąż Łucji Prus, wcześniej menedżer Skaldów i Ewy Demarczyk). Postanowił sprawdzić, czy będę miała branie, i wziął mnie na dwa koncerty, testując moją popularność. To był koniec lat 70. Okazało się, że jest szał, więc zaczął organizować długie trasy. Nie miałam jeszcze dzieci, więc mogłam jeździć na długie tygodnie. Po koncercie wracaliśmy do hotelu. W Rosji zawsze cudzoziemców traktowano wyjątkowo. Tam w oddzielnej salce już czekał stół nakryty pysznymi zakąskami. W Rosji najważniejsze są zakąski. Dusza rosyjska bardzo to lubi.

– No i wtedy nie wylewaliście za kołnierz.

Ale jeść też lubisz. Uwielbiam! Do tych zakąsek piło się wódkę oczywiście. Rosjanie mieli zawsze świetne wódki. A kiedy knajpy już zamykali, szliśmy do pokoju hotelowego, gdzie siedzieliśmy do czwartej rano, słuchając muzyki. Spaliśmy do drugiej po południu, jedliśmy zupę na kaca i jechaliśmy na próbę. I znowu koncert, a po koncercie wydzielona sala. I zakąski.

– Mało kto byłby na to odporny.

Tak było do połowy lat 80. W międzyczasie narodziny dzieci. Z Andrzejem wyswatała mnie Agnieszka Osiecka. Na ostatniej trasie w Rosji odwiedził mnie w Moskwie. W restauracji zamówiliśmy sandacza po polsku – polewanego roztopionym masłem i posypanego tartym jajkiem. W życiu nie jadłam czegoś tak pysznego! Ale czekaliśmy na to danie godzinę. Kiedy się upominaliśmy o nie, kelner odparł: „Wy tu przyszliście odpoczywać – to odpoczywajcie. Przecież jesteście w restauracji”.

– Sława jest dla Ciebie ważna?

Nie rozmyślam o tym, nie jest to też powodem moich frustracji. Dziwi mnie, kiedy słyszę: „Pani jest ikoną. Taka żywa legenda”.

– Ale pełna sala jest dla Ciebie ważna?

Oczywiście. Do tej pory z niepokojem wyglądam zza kulis, zwłaszcza na koncertach plenerowych. Martwię się, że pod sceną nikogo nie ma, bo na przykład pada deszcz. Ale kiedy wychodzę, nie wiadomo skąd zjawia się tłum ludzi. I to mnie bardzo cieszy. A najbardziej, że jest dużo młodzieży. Moja muzyka się broni.

Reklama

Cały wywiad do przeczytania w najnowszej VIVIE!

Piotr Porębski
Reklama
Reklama
Reklama