Reklama

Zamknięty w swoim domu nad Liwcem miał czas na „pytania zadawane sobie” i trudne wybory. Po 31 latach Marcin Kydryński pożegnał się z radiową Trójką. „To była dewastująca decyzja. Ma swoją cenę”, wyznaje. W maju ukazała się jego książka „Dal. Listy z Afryki minionej”, którą pisał w Maroku, Paryżu i Warszawie. Beacie Nowickiej opowiada o tym, że w życiu „wszystko jest jedyne i przepada na zawsze”.

Reklama

Tylko na VIVA.pl prezentujemy fragment wywiadu z Marcinem Kydryńskim, którego całość można przeczytać w najnowszej VIVIE!

Marcin Kydryński o polskości, radiu i czasie izolacji

Powrócił Pan już do normalności?

Od pięciu lat nie.

Tego się nie spodziewałam… Co wydarzyło się pięć lat temu?

Zacząłem za granicą milczeć na temat kraju swego pochodzenia, bo ponownie było mi wstyd.

Hm… Gdzie Pan spędził czas kwarantanny?

Głównie na farmie. Wróciłem ostatnimi samolotami z Maroka przez Lizbonę i osiadłem nad Liwcem. To spora ziemia. Bywało, że zapominałem o grozie rzeczywistości i cieszyłem się z powrotu żurawi, barw sójek, z czeremchy, która u mnie kwitnie jako pierwsza.

Tam było łatwiej utrzymać emocje w ryzach?

Kiedy zobaczy się jelonka o zmierzchu, jak brodzi we mgle i skubie źdźbła wilgotnej trawy, to napięcie mija, proszę mi wierzyć.

Wierzę. Jest Pan typem samotnika. Z kim Pan wtedy najczęściej rozmawiał?

Za Szymborską postawiłem na „Pytania zadawane sobie”. Miałem czas, żeby podjąć trudne decyzje.

I po 31 latach pożegnał się Pan ze słuchaczami Trójki. 17 maja ostatni raz zagrał Pan „Siestę”. Długo szukał Pan utworów?

Wybór nie był trudny. Powiedziałem potem podczas programu, że mamy trzy wyjścia. Sięgnąć po pieśni protestu przeciwko tyranom. Uderzyć w ton łzawy i zacząć od piosenki „To ostatnia niedziela”, a potem się pociąć albo – co wydaje się najwłaściwsze – ten ostatni raz sprawić sobie przyjemność muzyką, którą kochamy. A branie się za bary ze złoczyńcami zostawić ludziom, którzy się na tym znają. Posłuchaliśmy sobie trochę „muzyki szczęśliwej”, a potem zabrałem zabawki.

Szkoda. Podobno nowy szef bardzo Pana zachęca do powrotu?

Rozumiem tych, którzy w trudnej życiowej sytuacji wracają na prośbę Kuby. I ja mam do niego mnóstwo sympatii, szacunku i sporo zaufania. Ale nie wierzę w ani jedno słowo jego mocodawców. Poza tym czułbym się niepoważnie wobec moich słuchaczy: odchodzę, przychodzę, wychodzę, wracam. Chcę, żeby wiedzieli, że w trudnych chwilach nie zawiodę ich swoją postawą. To była dewastująca decyzja. Ma swoją cenę. Byłem jej świadom. W moim pojęciu miałem już tylko wybór między wygodą życia a przyzwoitością. Ale raz jeszcze proszę, by nie oceniać tych, którzy zostali lub wrócili. Wybrali „wariant czeski”: najważniejsze to przetrwać. Zapewne nie mieli innego wyjścia.

Reklama

„Nic już nie będzie takie samo” – od dwóch miesięcy to zdanie powtarzamy najczęściej. Co na pewno zmieni się Pana zdaniem?

Staniemy się bardziej lękliwi. Ale to minie. Pamiętam autentyczną histerię i panikę po 11 września. Kto by pomyślał, że da się po tym dalej żyć. A dało się. Mam przypowieść na tę okazję, może znajdzie w niej pani pocieszenie. Otóż rok wcześniej, lecąc z Sudanu, wiozłem w kabinie pasażerskiej półtorametrowy miecz. Cóż, później po prostu nie woziłem już mieczy. I my „nie będziemy wozić mieczy”. Nie mam nadziei, że staniemy się lepsi. To czcze deklaracje. A potem, jak zawsze, żądza władzy i kasy każe nam dobijać planetę i siebie nawzajem.

Zuza Krajewska/Warsaw Creatives
Zuza Krajewska/Warsaw Creatives
MAT. PRAS

Olga Majrowska
Reklama
Reklama
Reklama