Macademian Girl: „Od podstawówki moje życie to walka”
Z czym walczy? I o co? Szczery wywiad z blogerką!
Najbardziej oryginalna polska blogerka modowa. I buntowniczka z wyboru. Pod każdym względem: egzotycznej urody odziedziczonej po tacie z Panamy, artystycznego pseudonimu Macademian Girl – po ulubionych orzechach i niezwykłej odwagi w budowaniu swojej kariery. Jej blog śledzą setki tysięcy kobiet. Kim naprawdę jest Tamara Gonzalez Perea, sprawdziła Beata Nowicka.
Wywiad z Macademian Girl w VIVE!
– Zbieg okoliczności sprawił, że rozmawiamy w Dniu Dziecka. Powiedziała Pani kiedyś, że dzieciństwo Panią zahartowało.
Miałam twarde dzieciństwo, ale dużo mnie nauczyło. Mieszkałam w Szczecinie. Kiedy byłam mała, ludzi o innym kolorze skóry właściwie nie było, więc odkąd pamiętam, byłam wytykana palcami. Teraz w Warszawie ludzie na inność reagują uśmiechem, natomiast w tamtych czasach i w tamtym miejscu było zupełnie inaczej. To było przekleństwo.
– Ma Pani na myśli to, że włosy można przefarbować, ubranie zmienić, ale…
…buzi i koloru skóry nie można sobie zamienić. Wychowywała mnie mama, która sama jest niesamowitą, twardą kobietą. Szalenie ją podziwiam. Ma w sobie bardzo dużo siły, ale mówi, że ja jestem silniejsza od niej. Ona musiała sobie radzić i tego samego uczyła mnie. Mimo że jestem jedynaczką, nigdy nie byłam rozpieszczonym dzieckiem. Nigdy nie byłam dzieckiem, na które się chuchało i dmuchało.
– Ludzie, którzy Panią znają, mówią, że ma Pani ogromną samodyscyplinę. To z dzieciństwa, z tej inności, o której Pani opowiada?
Podobno pierwsze słowo, jakie wypowiedziałam, brzmiało „nie”. Potem dopiero było „tata.” To świadczy o pewnej asertywności, a w samodyscyplinie asertywność jest bardzo ważna. Za pierwszym razem nie dostałam się na ASP w Poznaniu, wtedy tam była najlepsza architektura wnętrz w całej Polsce. Kiedy się nie dostałam, wiedziałam, że za rok spróbuję jeszcze raz i poszłam w tym czasie na ten kierunek prywatnie w Szczecinie, żeby nie tracić czasu. Sama zarobiłam na czesne. Mama powiedziała, że mam nie wymyślać, tylko wybrać „normalne” studia, ale jak zobaczyła, ile frajdy ta architektura mi sprawia, odpuściła. Wcześniej była o to cała wojna.
– Bolało to Panią?
Na początku na pewno. Ale też nauczyło pokory. Myślę że na tym polega różnica pomiędzy byciem rodzicem a byciem kumplem. W dzisiejszym świecie wszyscy chcą być cool, megafajni i na luzie. Kiedyś dojrzałość – oczywiście nie chodzi o jakąś przesadną powagę i skostnienie – była cechą pożądaną, wartością. Teraz wcale nie. Nawet reklamy dla dorosłych wyglądają, jakby były kierowane do nastolatków. Nie zdajemy sobie sprawy, że daliśmy się wkręcić w maszynkę marketingową. Dorośli chcą być cool, fajni, na luzie i… bez zobowiązań. Wystarczy zobaczyć, jak budują związki, relacje. Kobiety nieustannie narzekają, że wszystko jest przypadkowe, na chwilę, na niby.
– To jest znak dzisiejszych czasów.
Też tak uważam, ale jak się chce do czegoś dojść, trzeba pracować. Mój ojciec przyjechał z Panamy do Szczecina, studiował, został inżynierem, projektował okręty dla stoczni, on też był szalenie zdyscyplinowany. Przyjechał do kompletnie obcego kraju, nie mówił ani słowa po polsku. Zaczął bardzo trudne studia, ale wszystkiego się nauczył, podołał. Do tego był trochę postrzelony i to też mam po nim. Mama mówi, że tatę zawsze nosiło, był niepokorny, szedł pod prąd, robił swoje. Jak ja. Nawet jak byłam kilkuletnim dzieckiem, nie można mnie było do niczego zmusić…
– …tylko?
Przekonać, użyć argumentów, wtedy mówiłam: „No dobrze, to może tak zróbmy”. Chodziłam do bardzo rygorystycznych szkół w Szczecinie – 16. Gimnazjum i 13. Liceum, które w ówczesnych czasach było na pierwszym miejscu w Polsce według rankingu „Rzeczpospolitej”. Tam nauczyłam się dyscypliny. Byłam w klasie z bardzo zdolnymi ludźmi, którzy między sobą rywalizowali. Pamiętam, jak zawieszałam ręcznik na drzwiach, żeby światło nie przebijało przez szybę, bo uczyłam się do 5 rano. Na architekturze wnętrz było jeszcze trudniej, bo to jest kierunek projektowy: teoria i praktyka, pracujesz na zajęciach, potem w domu. Szłam na zajęcia o 8, wracałam o 22, bo zostawałam w pracowniach po godzinach, a że jestem perfekcjonistką, wszystko chciałam zrobić najlepiej. Mieliśmy i bionikę, i historię sztuki, i rysunek, i malarstwo – wszystko mnie interesowało na równi, strasznie trudno było to pogodzić, ale udało mi się. Czułam, że jeśli teraz sobie odpuszczę, to nie dowiem się, kim jestem. Miałam na pierwszym roku najwyższą średnią, stypendium, więc warto było. Choć było to okupione ogromnym wysiłkiem. Wysiłkiem ponad siły. Na drugim roku wypaliłam się.
– Jak to wyglądało?
Tak, że miałam świetne oceny, profesor mówił: „Tamara, zrobiłaś rewelacyjny projekt, jestem pod wrażeniem”, a ja nic nie czułam. Nie potrafiłam się tym cieszyć. Żyłam trochę jak automat. Patrzyłam na koleżankę ze studiów, z którą zresztą mam kontakt do dzisiaj i która mieszka w Warszawie. Miałam lepsze stopnie niż ona, niewiele, ale jednak trochę lepsze, i kiedy spotykałyśmy się po zajęciach, ona przeglądała „Architekturę”, czytała Bryłę on-line, a ja mówiłam: „Nie wiem, jak ty możesz jeszcze po zajęciach oglądać to wszystko!?”. Ja wchodziłam do domu i przeglądałam magazyny o modzie i Allegro. Kiedyś popatrzyłam na nią i pomyślałam: teraz mam lepsze stopnie, ale jestem pewna, że za 10 lat ona mnie wyprzedzi, bo ona to po prostu kocha. Ja też chcę coś tak kochać. Chcę wracać do domu i robić to dalej.
– To bardzo prosto i sensownie brzmi w teorii, ale rzeczywistość jest wielkim wyzwaniem. Pani to zresztą przetestowała.
W życiu często wpadamy w pułapkę robienia czegoś, w czym jesteśmy dobrzy, i poprzestajemy na tym tylko dlatego, że nam to wychodzi, że to znamy. Wiedziałam, że albo znajdę coś innego, albo się zagubię. To się wydarzyło na drugim roku. Oceny wciąż miałam świetne, ale przestało mnie to bawić. Nie chciało mi się wstawać rano z łóżka. Bardzo długo zbierałam się, żeby powiedzieć to mamie.
– Bała się Pani?
Zawsze byłam człowiekiem z planem, który wie, czego chce. Jak mi jedno nie wychodziło, miałam plan B, C, D i E (śmiech). Pierwszy raz byłam w takiej sytuacji, że nie wiedziałam, co zrobić. W końcu się odważyłam.
– Jak zareagowała?
Usłyszałam: „To w takim razie zastanów się, czy chcesz tam zostać, czy może wrócisz do Szczecina”, bo w tym czasie powstała u nas Akademia Sztuki i mogłam przenieść się między uczelniami. Zdecydowałam, że wrócę do domu i skończę te studia, bo to jest fantastyczny kierunek. Kreatywny, lubię to, jestem w tym dobra, ale muszę bez napięcia zastanowić się, co dalej? My się teraz bardzo szybko specjalizujemy i człowiek nie ma czasu, żeby dostrzec swoje talenty. Pamiętam taki najbardziej przerażający moment, kiedy wróciłam do Szczecina na drugi semestr drugiego roku, miałam 21 lat i pierwszy raz w życiu nie miałam pojęcia, kim jestem, co chcę robić, co będę robić za 10 lat. Przecież niedawno miałam plan, że w przyszłości otworzę biuro architektoniczne, że będę miała swoją pracownię, że będę projektować… Teraz nie mam nic. Takiego poczucia porażki nigdy wcześniej nie doświadczyłam.
– Zastanawiałam się, czy mogę użyć tego słowa, ale Pani mnie uprzedziła. Pytanie tylko, czy to naprawdę była porażka?
Dla mnie tak, choć bałam się głośno wypowiedzieć to słowo. Miałam 21 lat i nie wiedziałam, kim chcę w życiu być. Wtedy zaczęłam interesować się blogami, moda zawsze gdzieś ze mną była, a to mnie odstresowywało. Dużo o tym czytałam, dużo mówiłam, więc mama zasugerowała, że może ja powinnam założyć taką stronę. Skoro tak to lubię, skoro sprawia mi to frajdę? To była najlepsza decyzja, jaką podjęłam w życiu.
– Wtedy nikt tego nie traktował poważnie. To nie był zawód.
I nikt na tym nie zarabiał. Nikt też nie sądził, że można w tej branży zrobić karierę, pierwsze blogi na świecie miały zaledwie kilka lat i były ciekawostką przyrodniczą.
– Ale Pani się zawzięła: założyła bloga, studiowała dziennie i pracowała.
Do pierwszej samodzielnej pracy poszłam, jak miałam 17 lat, więc wiedziałam, że na każde ubranie na bloga muszę zarobić sama. Tym większą poczułam wartość tego, co robię, jak bardzo jest to dla mnie ważne. A ponieważ niczego nie robię byle jak, więc od razu zamieszczałam dwa posty w tygodniu, pomimo że zdjęcia powstawały pod murkiem, za domem, i robiła mi je mama (śmiech). Szybko okazało się, że studia zajmują mi czas od poniedziałku do piątku, powiedzmy od 8 do 18, potem musiałam przygotować się na następny dzień. A od piątku do niedzieli pracowałam w Vision Express jako stylista opraw. Pamiętam dokładnie, że to było takie pół roku, kiedy dodawałam posty za każdym razem o 3 w nocy. Do dziś jestem pełna podziwu, że miałam tyle samozaparcia.
– Myślę, że było warto…
Teraz to wiem, ale wtedy szłam za głosem serca, więc od 3 w nocy prowadziłam bloga. Mama, widząc moje zmęczenie, uważała, że to zaszło za daleko, że muszę z czegoś zrezygnować. Z pracy nie mogłam, ze studiów nie chciałam, a blog… Pamiętam pytania: „No, ale do czego to prowadzi? Po co ten blog? Co z tego masz?”. A ja mówiłam: „Nic z tego nie mam. Nic. Mam frajdę, rozmawiam z ludźmi, robię coś, co mnie pasjonuje, ciągle chodzę uśmiechnięta, radosna”. Znajomi śmiali się, że jestem taka zadowolona, że aż promienieję. Powiedziałam, że absolutnie z bloga nie zrezygnuję i to było coś, czego mama nie mogła zrozumieć. Ale potem, jak zobaczyła moje sukcesy, kiedy za bloga, za dokonania modowe dostałam stypendium artystyczne od prezydenta Szczecina, zaczęła inaczej na to patrzeć, wspierać mnie bardziej. Wtedy pojawiły się pierwsze myśli, że może będę to robić profesjonalnie.
– W życiu dzieci trzeba wspierać, być dla nich opoką, ale też pozwolić im popełniać własne błędy i ponosić konsekwencje. A tego rodzice często się boją.
To prawda. Ale w domu zawsze słyszałam: „Ty sobie nie poradzisz?! Oczywiście, że sobie poradzisz!”. Zawsze mnie to rzucało na głęboką wodę i sprawiło, że znalazłam w sobie siłę, żeby walczyć o to, co chcę w życiu robić, ale też żeby tego w ogóle poszukać. Myślę, że na tym polega życie: żeby wiedzieć, kim się jest, co chce się robić i z kim. Ludzie sądzą, że mają mnóstwo czasu, to jest szokujące. Ciągle ktoś mi mówi: „Masz 26 lat, Boże, jesteś taka młoda, całe życie przed tobą…”. A ja za chwilę będę miała 30 lat, za kolejną chwilę 40, czas przecieka przez palce… Nie chcę go bezczynnie tracić! Nie rozumiem, kiedy znajomi mówią, że pasją zajmą się kiedyś tam. Nie ma „kiedyś tam”. Różne rzeczy się zdarzają, przychodzą choroby, ktoś traci bliskich… Tym bardziej jesteśmy tu i teraz, nie istnieje żadne później. To jest ułuda. Później to jest tylko 10 lat mniej z życia do przeżycia. Pamiętam moment w Poznaniu, stałam na ulicy i patrzyłam, jak przejeżdżają samochody. Pomyślałam: a gdyby coś mi się stało, co ja sobie wtedy powiem? Że miałam 5 z bioniki? Że miałam średnią ocen 5,2, byłam najlepsza? To jest moje dokonanie życiowe? Oczywiście, to też ma wartość, byłam z tego dumna, ale z perspektywy życia to jednak za mało. Chcę czuć, że nie tylko osiągam coś dla siebie, ale wnoszę coś do świata, do życia innych ludzi.
– Narratorka z powieści „Historia zaginionej dziewczynki”, Eleny Ferrante, uważanej za najlepszą pisarkę współczesnej Europy, mówi: „Po raz pierwszy zderzyłam się z pędem czasu, z siłą, która pcha mnie ku czterdziestce, z prędkością, z jaką przemija życie…”. Pani tego doświadczyła 20 lat wcześniej.
Zawsze mówiłam, że mam dojrzałą duszę. Kiedyś powiedziałam, „że mam 25 lat, a czuję się, jakbym miała 45”. Zawsze szłam prosto do celu: zrobione, zaliczone, odhaczone… Zmiana ścieżki zawodowej nauczyła mnie pokory w stosunku do życia i tego, żeby mieć oczy szeroko otwarte. Bo życie czasami daje nam możliwości po to, żebyśmy z nich korzystali. Ale bez momentu autorefleksji człowiek nie ruszy do przodu. Dziś mam swój własny biznes, swoją własną ekipę i poczucie ogromnej odpowiedzialności za to, co robię, za ludzi, z którymi pracuję i przede wszystkim za tych, którzy to czytają, ufają mi.
– Moda to Pani pasja. „A pasja, to coś, co człowiek robi nawet we śnie”, to Pani słowa. „To, jak się ubieram, jest jak malowanie obrazu”, bo Pani również maluje. A w modzie idzie Pani swoją drogą.
Polacy kochają powtarzać słynne słowa Chanel: „Moda przemija, styl pozostaje”. Ale mało kto rozumie, o co w tym chodziło. Po prostu Coco Chanel w swoich czasach była niesamowicie awangardowa. To, co robiła, było zupełnie pod prąd, było przełomowe. W czasach, kiedy kobiety nosiły jeszcze chwilę temu kilka sukni: na rano, popołudnie, wieczór, wyjście… ona proponowała krótkie, zgrzebne mundurki o męskich krojach, dlatego że to było praktyczne. Wtedy zmieniła się rola kobiet: mężczyźni albo walczyli, albo byli między jedną a drugą wojną, a kobiety musiały się usamodzielnić i wziąć się do pracy. Potem z kolei, kiedy wszyscy mieli już dosyć ascezy Chanel, pojawił się New Look Diora. Był ukłonem w stronę starej elegancji, której po wojnie ludzie na powrót zapragnęli. Szerokie, męskie ramiona w damskich marynarkach w latach 80. też nie pojawiły się przypadkowo. Kobiety wyzwalały się po raz kolejny, walczyły o awans także zawodowy, pięły się po szczeblach kariery, musiały sobie dodać tej męskiej siły, energii. Fantastyczne w modzie jest to, że doskonale odzwierciedla tendencje społeczne. Nam się wydaje, że gdzieś ktoś sobie coś wymyślił. A to jest papierek lakmusowy tego, jacy jesteśmy i w którą stronę zmierza świat.
– Kiedy skończył się „Agent”, ludzie często pytali, czy nie żałuje Pani, że nie wygrała.
I czy nie czuję porażki, że zbudowałam sojusz, a na koniec wygrał mój sojusznik, nie ja. Tak jak w życiu, tak w tym programie oparłam plan na pracy zespołowej, sumienności i robiłam wszystko, żeby wygrać, żeby zajść jak najdalej, zarobić jak najwięcej pieniędzy do wspólnej puli, ale czy zakładałam, że wygram? Nie, nie zakładałam. Ja nigdy w życiu nie zakładam tego najlepszego scenariusza. „Hope for the best, prepare for the worst” – miej nadzieję na najlepsze, przygotuj się na najgorsze. To że nie wygrałam, jeszcze bardziej mnie zahartuje. Nie liczę na to, że coś mi się po prostu przytrafi. Wiem, że muszę to wypracować, a i to czasem nie wystarcza. Nie wygrałam? OK, ale pokazałam, jak można to było fajnie rozegrać, zerwałam ze stereotypowym wizerunkiem blogerki modowej. To jest mój sukces.
– Kiedy patrzy Pani na swoje życie i miałaby ocenić stosunek swoich sukcesów do porażek, to…
…wyszłoby, że 90 procent to porażki, 10 – sukcesy. Niesamowite, ile to człowieka uczy. Na przykład tego, że jak padniesz na kolana, ty musisz mieć w sobie siłę, żeby się podnieść. Nikt cię nie podniesie.
– Ludzie nie umieją przegrywać.
Nie wolno przegrywać na ślepo. Jak nie doświadczymy porażek, nie mamy potrzeby, żeby coś w życiu zmieniać. Ale z drugiej strony w dzisiejszym świecie, bardzo kapitalistycznym, gdzie dominuje wyścig szczurów, jest mnóstwo depresji. Ludzie budzą się w pewnym momencie i rozumieją, że zabijają się w imię nie wiadomo czego. Nawet największa suma pieniędzy nie zastąpi szczęścia.
– Powiedziała Pani kiedyś, że Pani życie to jest walka. I że nie zna Pani innego stanu. Dopiero teraz rozumiem sens tej wypowiedzi.
Od podstawówki moje życie to była walka na różnych frontach: społecznych, potem zawodowych. Od kiedy byłam dzieciakiem, musiałam walczyć z rówieśnikami o to, żebym mogła być sobą. Walczyć, żeby robić to, co chcę, tak jak chcę i żeby to nie było trywializowane. Żeby ludzie patrzyli na mnie jak na osobę, która wybrała taki a nie inny zawód. A nie wsadzali mnie do szufladki. Jak coś mi się w życiu nie udaje albo zdarza się coś złego, zawsze mówię: „No co mam zrobić? Będę walczyć”. Jeśli do czegoś w życiu jestem przygotowana i wyposażona, to do walki. To jest chyba coś, co potrafię robić najlepiej. Jeśli wierzę w słuszność sprawy,to czasami wbrew wszystkiemu i wszystkim. Ale nie za wszelką cenę. Jest różnica pomiędzy robieniem czegoś, w co się wierzy, co jest wspólne z twoim DNA, a robieniem czegoś po trupach. Sumienność – tak, ale nie bezwzględność. To jest lekcja, której wielu jeszcze nie zrozumiało.
– W życiu osobistym też Pani walczy?
W życiu osobistym uważam, że nie można ciągle walczyć, trzeba iść na kompromis. Można walczyć razem o wspólną sprawę, ale nigdy ze sobą. Na koniec dnia teoria, że przeciwieństwa się przyciągają, nie sprawdza się. Na dłuższą metę szukamy ludzi podobnych do siebie, którzy mają podobne sposoby na spędzanie wspólnego czasu. Warto wnosić do związku swoje umiejętności, swoje wsparcie, ale zostawić przestrzeń na bycie sobą. Nie zwalczać siebie nawzajem. Kiedyś miałam takie rozmowy z moimi przyjaciółmi: co to jest miłość? Czy miłość to ta szarpanina, wielkie emocje, walka o dominację, o to, kto jest ważniejszy w związku? Dla mnie to abstrakcja. Jeśli ludzie tak pojmują miłość, to kroczą w ślad za Werterem i życzę im powodzenia (śmiech). Uważam, że miłość to przystań, spokój, zrozumienie.
– Czego oczekuje Pani od przyszłości?
Chcę zbudować swoje imperium modowe, pracować także w telewizji, oczywiście blog będzie zawsze, bo to jest moje dziecko, agregat wszystkich moich aktywności. W momencie, w którym jestem, już wiem, że nie pozwolę, żeby moja kariera zawodowa odbywała się kosztem mojego życia osobistego. Już wystarczy. Nadal standardem jest dla mnie, że najpierw obowiązki, potem przyjemności, ale pilnuję, żeby nie były to same obowiązki. To, co robię, robię dla ludzi, więc nie mogę i nie chcę się od ludzi odcinać. Potrzebuję się do kogoś przytulić, porozmawiać. Życie smakuje dopiero wtedy, kiedy przebywa się z właściwymi ludźmi. Władysław Bartoszewski powiedział, że na łożu śmierci nikt nie żałuje, że pracował za mało. Teraz jestem szczęśliwa tu, gdzie jestem.