Reklama

„Dziś Paryż, jutro Mediolan, Londyn… Byłem wybrańcem losu”, mówi o sobie Leszek Czajka, jeden z najsłynniejszych polskich fryzjerów, ambasador marek L’Oréal Professionnel i Kérastase, twórca fryzur uczestników „Idola” i „Tańca z Gwiazdami”. O chorobie, przez którą przewartościował swoje życie, zmianie priorytetów i powrocie w ukochane góry opowiedział Katarzynie Piątkowskiej.

Reklama

Jaki masz czas w życiu?

Wiem, że jestem gdzieś w połowie drogi, bo na szczęście pochodzę z długowiecznej rodziny, i mam nadzieję, że dużo jeszcze przede mną. To jest mój czas przemyśleń.

Masz wszystko – popularny salon fryzjerski, pracowałeś przy wielkich telewizyjnych projektach. Co się stało, skąd ta refleksja?

Można powiedzieć, że byłem wybrańcem losu (śmiech). Fryzjerem, któremu w tym, co robi, nieustannie towarzyszyły kamery, aparaty fotograficzne. Byłem i jestem jurorem w wielkich fryzjerskich konkursach, ambasadorem marek, czesałem gwiazdy do „Idola”, „Tańca z Gwiazdami” i wielu innych popularnych programów. Pracowałem przez wiele lat od ósmej do dwudziestej, łącznie z sobotami i niedzielami. Robiąc te wszystkie programy, podpisywałem się pod jakością, której musiałem sprostać. To było bardzo ważne dla producentów i szefów stacji, którzy zapraszali mnie do współpracy, bo mi ufali. Wiedzieli, że to uniosę, bo się sprawdziłem. To była ogromna odpowiedzialność. Niejednokrotnie bywało tak, że jednego dnia przychodziły do mnie dwie fantastyczne propozycje i stawałem przed dylematem, co wybrać: festiwal w Sopocie czy wybory Miss Polonia. Praca mnie zawsze kochała i kocha do dzisiaj. Tylko teraz zmieniły się moje priorytety.

Ludzie nie zmieniają swojego życia, priorytetów ot tak sobie. Zazwyczaj coś ich do tego pcha.

Masz rację. Zachorowałem. Wylądowałem w szpitalu. Przez pół roku towarzyszył mi paraliżujący strach. Miałem naprawdę dużo czasu na myślenie. I wtedy, w tym szpitalu, zobaczyłem, jak wszystko zmienia swój sens. 2015 rok był cezurą w moim życiu. Jego pierwsza połowa była sielanką. Momentem, kiedy pomyślałem, że w zawodzie już piękniej być nie może. Zbierałem laury za całą moją dotychczasową pracę. Najpierw Akademia i sesja zdjęciowa do VIVY! w Rzymie, później praca w Paryżu podczas Fashion Week, a jeszcze później, też w Paryżu, szkolenie w Akademii Alexandre de Paris, co zawsze było moim wielkim marzeniem.

Stałem tam obok mistrza i ćwiczyłem jak uczeń. Następnie poleciałem do Mediolanu kręcić międzynarodową reklamę dla marki, której byłem ambasadorem. Miałem swojego kierowcę, robiłem zakupy w luksusowych butikach, a zwieńczeniem tego pobytu był wieczór w La Scali. Po prostu high life. A później wszystkie te przefantastyczne doznania straciły na znaczeniu. Badania, szpital, oczekiwanie, życie w zawieszeniu. Wszystko przewartościowałem. Taka przerwa nie była też dobra dla mojego biznesu. To są takie momenty, kiedy poznajesz też prawdziwych przyjaciół… Normalnie wziąłbym sprawy w swoje ręce i wszystko pozałatwiał. Ale nie wtedy, bo nic już ode mnie nie zależało…

Mimo wszystko jesteś szczęściarzem.

Tak też powiedziała pani ordynator, która w dniu moich urodzin przyszła z wynikami badań i oznajmiła: „Jest pan zdrowy!”. Rozryczałem się wtedy jak dziecko. Poszedłem do szpitalnej kaplicy, gdzie przez dwie godziny klęczałem, modliłem się, dziękując Panu Bogu. To był najlepszy prezent urodzinowy, jaki w życiu dostałem. Wtedy wszystko na nowo nabrało sensu. Po prostu życie jest warte tego, żeby je celebrować. Teraz mam większą potrzebę robienia czegoś dla innych ludzi, dla zwierząt, a przede wszystkim dla siebie i rodziny. Coraz częściej myślę o domu, o powrocie w moje góry do rodzinnej Tylmanowej.

Czym się różni ten Leszek, który siedzi przede mną dzisiaj, od tego sprzed kilku lat?

Przez lata budowałem swoją markę. Podejmowałem się wielu zadań, które wymagały ode mnie pracy na kilku etatach, uczenia się. Dziś ze swoim doświadczeniem mogę pozwolić sobie na komfort wyboru tego, co chcę robić. Ale to nie znaczy, że spocząłem na laurach. Podtrzymanie poziomu, który osiągnąłem, jest o wiele trudniejsze, bo oczekiwania wobec mnie są większe. Przyjechałem do Warszawy z Zakopanego, zaistniałem, stworzyłem markę. Po prostu sam sobie zafundowałem wszystko, co złe i co dobre.

Kiedy po raz pierwszy pomyślałeś, że mógłbyś zostać fryzjerem?

Nigdy. Właściwie zostałem nim przez przypadek. Oczywiście miałem do czynienia z nożyczkami. Tylko nie fryzjerskimi (śmiech). Ale już w dzieciństwie miałem takie zapędy i lubiłem się nimi bawić. Pamiętam taką historię, jak moja prababcia siadywała ze swoją „kumoską” na drewnianym góralskim łóżku i „godały” sobą zajęte. Spod ich góralskich chust zwisały małe, cieniutkie mysie ogonki splecione w warkocz. Wziąłem więc nożyczki i sąsiadce tę chustę pociąłem w frędzle. Później po prostu przymierzyłem się do warkoczyka. Chlasnąłem tylko raz, warkoczyk spadł i tyle. Oczywiście piekło się rozpętało. Podobno sąsiadka chciała biec do naszego domu z ciupagą. I to był mój pierwszy popis i pierwszy bob w życiu (śmiech).

Reklama

Co w nowej VIVIE! 25/2018?!

Elżbieta Starostecka i Włodzimierz Korcz o miłości, która przetrwa wszystko. Monika Miller o tragicznej śmierci ojca Leszka Millera Jr. Krystyna Janda w optymistycznej rozmowie, jak nie poddać się losowi i robić to, co się kocha. Leszek Czajka o impulsie, który zmienił jego życie. Dramat na norweskim dworze. Poruszająca historia księżnej Mette-Marit. Kim jet kobieta, która pomogła tysiącom ludzi, a sama na pomoc nie może liczyć?

Bartek Wieczorek/LAF AM
Mateusz Stankiewicz/AF PHOTO
Mateusz Stankiewicz/AF PHOTO
Reklama
Reklama
Reklama