Reklama

W oczekiwaniu na dzień, kiedy płatki śniegu przykryją miękką bielą krajobraz, można zacząć planować listę zimowych atrakcji. Szwajcarski kurort Engelberg, czyli Anielska Góra, ma ich aż nadto. Wiszące mosty, lodowe jaskinie, skąpane w słońcu stoki… Podnieś tej zimy poprzeczkę przyjemności, odkryj Alpy Berneńskie!

Reklama

Gdzie jeden zachwyt goni drugi

Ażurowy most rozpięty między górskimi zboczami jest bardzo wąski i długi na sto metrów. Tym, którzy nim przejdą, powinni na końcu wręczać medale. Albo choć szwajcarską czekoladkę! Bo już kilka pierwszych kroków wystarczy, by poczuć, jak krew napędzana adrenaliną zaczyna tętnić w skroniach. Pod stopami głucho stuka metalowa kratka, ale wzrok sięga niżej, w kilkusetmetrową przepaść. Zapuszcza się w połyskujące lodową czernią szczeliny lodowca Titlis. A Titlis Cliff Walk jest najwyżej położonym wiszącym mostem w Europie, spaceruje się nim na wysokości 3041 metrów, często ponad chmurami. Przeżycie z tych niewymazywalnych. Ale w Engelbergu, jednym z najpopularniejszych narciarskich kurortów w Szwajcarii, nie tylko ten podniebny most jest wyjątkowy.

Kręć się, kręć

Żeby się do niego dostać, trzeba zrobić piruet w powietrzu. To nie żart. Najpierw wjeżdża się gondolą, by ze stacji Stand na wysokości 2428 m n.p.m. przesiąść się do wyglądającego, jak słodka drażetka, okrągłego wagonika Titlis Rotair. Jedynej takiej kolejki na świecie, która jadąc, kręci się wokół własnej osi. W trakcie pięciu minut podróży na szczyt, robi pełny obrót. Stojąc w niej nieruchomo z nosem przyklejonym do szyby, ma się zaliczoną kompletną panoramę okolicy. Zapierające dech Alpy Berneńskie, które w niezliczonych bollywoodzkich filmach z powodzeniem udają Himalaje.

To tu kręcono tu kultową Żonę dla zuchwałych, indyjskie kina wyświetlały film nieprzerwanie przez 11 lat! Pokazywano go również w Polsce. W Szwajcarii powstało roztańczone Po cichu i w sekrecie, nieco moralizatorska wersja Pretty Woman – hollywoodzkiego klasyka. Do Engelbergu zjechał sam Shah Rukh Khan, największa z gwiazd Bollywoodu. Aktor jest czczony w swoim kraju, niczym bóstwo. Co roku w Alpach powstaje nie bagatela, kilkadziesiąt hinduskich produkcji. I będą powstawać nadal, dopóki Kaszmir, do którego od ponad 60 lat roszczą sobie pretensje Indie i Pakistan, nie odłoży broni. Tymczasem Azję Południową z powodzeniem grają alpejskie wioski, a egzotyczny plan filmowy przyciąga do Engelbergu rzesze turystów zza oceanu.

Zapierające dech Alpy Berneńskie, które w niezliczonych bollywoodzkich filmach z powodzeniem udają Himalaje

Nikogo tu nie dziwi widok grupki dziewczyn w powiewających na wietrze kolorowych sari i chłopaków w turbanach. Lokalne restauracje wyspecjalizowały się w potrawach doprawianych aromatycznymi masalami, bo palące podniebienie curry, zamawiane jest częściej, niż tradycyjne szwajcarskie rösti, czyli zapiekane z serem, grubo starte ziemniaki, podawane z kiełbasą bądź jajkiem.

W stronę słońca

Hindusi tłumnie wjeżdżają na lodowiec Titlis, spacerują wiszącym mostem, odwiedzają kolejną atrakcję: lodową grotę, a potem uciekają na drugą stronę góry, do Brunni. I to jest świetny kierunek.

Bo choć w rejonie Titlis znajdziemy aż 82 km tras. A na dokładkę wspaniałe tereny freeridowe, tak zwane Big 5. Pięć genialnych linii dla tych, co mają umiejętności pozwalające zboczyć z trasy. Polecanych przez pochodzącą stąd właśnie Dominique Gisin, wielką gwiazdę narciarstwa alpejskiego i mistrzynię olimpijską z Soczi. I nikt nie wątpi, że Titlis ma się czym pochwalić, gdy tymczasem dla porównania masyw Brunni, to ledwie zaledwie siedem kilometrów. Ale ma inny atut.

Miejscowi mówią o nim „słoneczna strona Engelbergu”. I nie robią tego na wyrost. Trzy lata temu, na dachu starej stacji górskiej Ristis, zainstalowano elektrownię słoneczną, która produkuje wystarczającą ilość energii, by zaspokoić potrzeby całego ośrodka. Nawet sztuczny śnieg jest tam produkowany dzięki ogniwom słonecznym. Warto dodać, że z krystalicznej, górskiej wody.

W Brunni się odpoczywa. Narty można przypiąć, ale chyba lepiej będzie wypożyczyć tam sanki. Piękny, ponad dwukilometrowy tor saneczkowy prowadzi z Brunni do Ristis. Możemy wybierać spośród dwóch wariantów: Rinderbüehl jest znacznie łatwiejszy, idealny dla dzieci. Po zdecydowanie bardziej stromym Zigerboden ścigają się już tylko dorośli. Gdyby ktoś chciał spędzić cały dzień na torze, może się nie martwić kondycją. Bo z dołu trasy, wyciąg krzesełkowy porwie z powrotem na górę i jego, i ciężkie sanki.

A na tym możliwości Brunni wcale się jeszcze nie kończą. Odstawiamy sanki, wskakujemy na skigibel. Szwajcarski wynalazek, jedna narta, a na niej umocowany stołeczek. Zjeżdżając po stoku steruje się nogami. Szaleństwo, ale śnieg amortyzuje ewentualne upadki, a radości jest przy tym ogrom. Nie przekonanym zostają jeszcze śnieżne rakiety. Sześć kilometrów tras, oplatających pętlami ośrodek, zostało przystosowanych i wyraźnie oznaczonych różowymi tabliczkami dla tych, którzy chcieliby wybrać się na spacer po tonącej w śniegu okolicy. Chętnych nie brakuje. Rakiety nie pozwalają zapaść się w biały puch, a trzytysięczne szczyty ma się na wyciągnięcie dłoni.

Czegokolwiek nie wybierzemy w Brunni – narty, sanki, rakiety czy skigibel – możemy liczyć na błogosławieństwo. Najprawdziwsze. Dolna stacja kolejki razem z okolicznymi stokami Klostermatte leżą na terenie należącym do zgromadzenia Benedyktynów. Wpływy z biletów trafiają także na jego konto. Mnisi od stuleci są tu siłą, a przy tym największymi posiadaczami ziemskimi.

Anielski porządek

Historia tego najstarszego szwajcarskiego kurortu od samego początku związana jest właśnie z Benedyktynami i ich potężnym klasztorem. Engelberg znaczy tyle, co Anielska Góra. Ponoć chór anielski przysiadł kiedyś na pobliskim szczycie, dał niebiański koncert i tym samym nazwę górskiemu miasteczku. Tyle legenda, ale dziś też można liczyć na muzyczne uniesienia. W barokowym kościele na terenie klasztoru znajdują największe w Szwajcarii organy, złożone z ponad ośmiu tysięcy piszczałek. Nie tylko dla nich warto zajrzeć za majestatyczne mury.

Reklama

Benediktinerkloster Engelberg założono już w 1120 roku, parę razy na przestrzeni stuleci trawił go ogień. Budynek, który widzimy dziś pochodzi z XVIII w. Mieszczą się w nim szkoły religijne, ale również ogólnodostępny sklep z wielką obfitością serów i działającą na oczach kupujących serowarnią. Jedyną taką w całym kraju. Wybierając coś dla siebie, można przy okazji prześledzić cały proces ręcznego wytwarzania lokalnych produktów. Największą estymą cieszy się pleśniowy Engelberger Klosterglocke. Z rysunkiem dzwonu na etykiecie, bo też i nazwę można przetłumaczyć, jako „Klasztorny dzwon”. Kiedyś handel serem był głównym źródłem wpływu do klasztornej kasy. Eksportowano go karawanami jucznych zwierząt do pobliskich Włoch. Dziś ser z mleka z alpejskich łąk wciąż jest obiektem pożądania. Czy kremowy Engelberger Glosterglocke z Góry Aniołów smakuje niebiańsko? O tym już trzeba przekonać się samemu, a Alpy Berneńskie czekają.

Reklama
Reklama
Reklama