Reklama

Dziś w każdym włoskim mieście Piotr Adamczyk uchodzi za wielką gwiazdę. I nic w tym dziwnego, bo rola papieża przyniosła Polakowi ogromną sympatię mieszkańców południa Europy. Tak jak tamtejsza publiczność uwielbia naszego aktora, tak i on polubił Italię. Jego przygoda z tym krajem zaczęła się 20 lat temu… Zapraszamy do przeczytania wywiadu, którego Piotr Adamczyk udzielił Beacie Nowickiej.

Reklama

Wywiad z Piotrem Adamczykiem z październikowej VIVY!

Kiedy pierwszy raz pojechałeś do Włoch?

Ostatni rok szkoły teatralnej. Nasz dwunastka wyjechała do Palmi, miasteczka w Reggio di Calabria, gdzie jest – jak to nazywaliśmy - szkoła fryzjersko - aktorska, z którą mieliśmy studencką wymianę. Wymiana polegała na tym, że oni przyjeżdżali do Warszawy i chodzili na zajęcia teatralne, a my jechaliśmy do Kalabrii i się opalaliśmy (śmiech). Każdy, kto wtedy kończył szkołę pamięta tę wielką przygodę podróży do Włoch i spotkania z dyrektorem szkoły, który budził w całym Palmi powszechy… nie strach, bo strachu nikt nie okazywał, ale powiedzmy: przesadny respekt. Kiedy okazało się, że jesteśmy gośćmi tego pana, który przytulił mnie na rynku miasteczka, trzykrotnie całując w policzek niczym ojciec chrzestny, to od tego momentu nie mogłem zapłacić za espresso w żadnej knajpce.

Zaczyna się jak dobry scenariusz filmowy…

Bo to były niezapomniane przeżycia, szaleństwa, cudowne zachody słońca i złamane, porzucone serca. Ale po drodze do Palmi, był…

... Rzym.

Nie zapomnę tego, bo mimo, że nie tylko ja byłem wtedy pierwszy raz w Rzymie, to większa część naszych koleżanek była tak zafascynowana słońcem, że postanowiły nie oglądać Rzymu tylko wyciągnąć się na tarasie hoteliku, w którym się zatrzymaliśmy i opalić.

Młodzieńcza, beztroska fantazja.

(śmiech). Kiedy czasami nie mogę zrozumieć młodych ludzi, przypominam sobie tę decyzję moich koleżanek, która była absolutnie logiczna, dla nich ważniejsza była opalenizna niż zobaczenie Wiecznego Miasta. Moja pierwsza wizyta to było typowe zaliczanie najważniejszych zabytków, jakiego doświadcza większość turystów. Trochę mi wstyd o tym mówić, bo czuję się tak, jakbym opowiadał o tym, jak usiadłem z brudnymi butami do stołu pańskiego. Ja wtedy o Rzymie nie wiedziałem nic.

A pamiętasz jakieś obrazy z tamtego wyjazdu?.

Nie pamiętam, bo nałożyły się na nie moje kolejne wizyty w Rzymie. Zamek Świętego Anioła na początku był dla mnie tylko jakąś twierdzą. Dopiero potem pojawiło się wspomnienie, jak jeździłem na łyżwach na lodowisku, które tam zbudowano pewnego roku. A później poznałem niezwykłą historię tego miejsca. Opowieść o tym, jak w latach trzydziestych XVI wieku Rzym został najechany przez armię cesarza Karola V i tylko dzięki bohaterskiej postawie Gwardii Szwajcarskiej papież Klemens VII zdołał ujść z życiem. Otóż z Watykanu do Zamku św. Anioła papież uciekał konno wzdłuż szpaleru Szwajcarów, którzy osłaniali go własnym ciałem. Większość z nich wtedy straciła życie. Jak wikingowie marząc o wiecznym niebie ginęli w świętej sprawie. Zresztą na pamiątkę tego wydarzenia 6 maja jest obchodzony jako święto Gwardii Szwajcarskiej, a Szwajcarzy otrzymali kontrakt, który ma nigdy nie ulec przedawnieniu – wyłączność na papieską ochronę.

Znamienne, że właśnie o tym opowiadasz. Twoja wieloletnia przygoda z Rzymem zaczęła się przypadkowo i od… papieża.

Giacomo Battiato przyleciał do Polski z moim nazwiskiem na kartce, które załatwiła mu żona. Poprzedniego dnia Anna zadzwoniła do szkoły teatralnej w Krakowie i zapytała panią sekretarkę czy zna jakiegoś młodego aktora, który jest podobny do Karola Wojtyły. Ta odpowiedziała, że nie zna, że w szkole jest bardzo dużo studentów, ale może powiedzieć jaki jest jej ulubiony aktor. Akurat grałem wtedy w trzech serialach naraz i okazałem się ulubionym aktorem tej pani sekretarki. Więc przeliterowała moje nazwisko i Giacomo z tą kartką wylądował w Warszawie mówiąc, że chciałby spotkać się z tym aktorem. Zadzwonili do mnie: „Twój przyjaciel włoski reżyser przyleciał”. Zdziwiony, powiedziałem, że nie mam żadnych włoskich reżyserów przyjaciół. Nie wiem o co chodzi. W końcu ktoś mnie umówił z Giacomo i porozmawialiśmy, byłem przekonany, że skoro robi film, który dzieje się w czasie wojny, to szuka jakiegoś esesmana do epizodu. Pod koniec spotkania zorientowałem się, że chodzi o film o papieżu. Obserwując podniecone reakcje ludzi z włoskiej ekipy, którzy cały czas zaglądali do naszego pokoju i …

….gapili się na Ciebie zachwyceni podobieństwem, jak się domyślam.

Coś zaczęło do mnie docierać. Po spotkaniu, idąc do teatru Współczesnego na spektakl, wstąpiłem po drodze do księgarni i kupiłem książkę o młodości Karola Wojtyły. Dopiero wtedy, patrząc na zdjęcie papieża na okładce zauważyłem, że istnieje pewne podobieństwo i pomyślałem, że może … coś grubszego wisi w powietrzu.

Potrafiłeś powiedzieć coś po włosku?

Pizza, ciao, buon giorno. Może jeszcze „che bella”, ale już słowa ragazza nie znałem (śmiech). Zaczęliśmy zdjęcia w Krakowie i tam, dzięki temu, że charakteryzacją i całą garderobą zajmowali się Włosi codziennie słuchałem ich rozmów, od zachwytów po przekleństwa i wysyłanie pana, który wykonał silikony oraz jego wszystkich potomków do piekła: Mortacci tua e tutti antenati tuoi... W pewnym momencie sam zacząłem do nich dukać jak pięcioletnie dziecko, a oni zachwyceni wołali: bravo, complimenti. Poza tym Włosi pomagają mimiką, słynną gestykulacją. Wiesz, że mówią o słońcu, bo ci je pokażą ręką, jak jest zimno, zatrzęsą się całym ciałem. Przez to też dziwnie gra się z włoskimi aktorami, bo masz wrażenie, że wszyscy urwali się z commedi dell’arte. Zauważyłem, że we włoskich serialach największe kariery robią ludzie, którzy nie dotknęli szkoły teatralnej, bo są prawdziwsi przed kamerą ze względu na to, że nie umieją grać.

„Karol. Un uomo diventato Papa” zrobił z Ciebie we Włoszech gwiazdę!

Przechowuję wydrukowane zaproszenia na wielką premierę w Watykanie, w Auli Pawła VI, która ma odbyć się 14 kwietnia w obecności Jana Pawła II. Papież umiera 2 kwietnia, ale nikt nie odwołuje premiery telewizyjnej. 18 kwietnia, kiedy na placu św. Piotra tysiące wiernych i dziennikarzy z całego świata śledzą konklawe, Canale 5 telewizji Mediaset wieczorem pokazuje film „Karol. Un uomo diventato Papa”. Niebotyczny sukces oglądalności. Film ogląda ponad 13 milionów Włochów, więcej niż finał Mistrzostw Świata, kiedy Włochy grały z Francją. Wszyscy o tym mówią. Nie mogę wyjść w Rzymie na ulicę, bo wszędzie ludzie widzą we mnie papieża. Zostaję zaproszony do telewizji, do najważniejszego wieczornego dziennika we Włoszech, do najpopularniejszych programów, dukam po włosku, oczywiście z ogromnymi błędami, ale oni są zachwyceni, bo „papież miał taki sam akcent”.

„Przygoda mojego życia” mówiłeś. I miałeś rację. Drugą część kręciłeś już w Rzymie. Zamieszkałeś na jednej z najpiękniejszych uliczek w samym sercu Wiecznego Miasta.

Moje pierwsze mieszkanko na via Gulia miało może 20 metrów kwadratowych, ale też kilkumetrowy balkon, z którego roztaczał się niesamowity widok na dachy Rzymu. Rosła na nim w donicy cytrynka. Pokochałem to mieszkanie, od tamtej pory Rzym oznacza dla mnie centro storico, po którym godzinami chodziłem na piechotę. Z via Gulia było blisko na Piazza Navona czy Campo dei Fiori, gdzie miałem swoich zaprzyjaźnionych owocarzy, ulubione miejsce na poranne cappuccino e cornetto. Kilkadziesiąt kroków od posągu Giordano Bruno, który wznosi się na środku placu, znajduje się kościółek Santa Barbara dei Librai. Niełatwo go wypatrzyć, bo jego barokowa fasada ginie wśród kolorowych kamieniczek przy Via dei Giubbonari. Kiedyś w tym miejscu działał teatr Pompejusza. Intrygował mnie ten kościółek, bo był wiecznie zamknięty, tylko raz w życiu udało mi się wejść do środka mimo, że próbowałem setki razy.

To wtedy odkryłeś swój Rzym?

„Mój Rzym” to było takie cudowne wałęsanie się bez końca, często też długa trasa do Watykanu, które jest oddzielnym państwem. Poznałem Magdę Riedi, żonę oficera Gwardii Szwajcarskiej, która niedawno wydała świetną książkę: „Kobieta w Watykanie” . Miałem wrażenie, że opowiedziała mi o Watykanie wszystko, a tymczasem w książce opisała jeszcze więcej. Dzięki Magdzie i Marcello znam dobrze tę cześć Rzymu. Po filmie miałem tego typu przyjemność, że Cancello di Sant'Anna, brama przez którą wchodzą wyłącznie obywatele Watykanu, albo goście ze specjalną przepustka, była dla mnie otwarta, salutowano mi nawet, mówiąc: „Monsignore” (śmiech). Pamiętam koncert w Kaplicy Sykstyńskiej tylko dla kardynałów, na który dostałem wejściówkę. Było ich pięciu, każdy przybył ze swoją świtą. Siedzieliśmy wygodnie na swoich krzesełkach i mieliśmy szansę kontemplowania najsłynniejszych fresków Michała Anioła. Szyja mnie bolała od patrzenia w górę. Przypomniałem sobie moją pierwszą wizytę tam, w ogromnym tłumie i strażników, którzy tę międzynarodową, ludzką masę popędzali: avanti, avanti...

Paparazzi jeździli za Tobą samochodami jak za Anitą Ekberg w „Dolce vita” Felliniego?

Jedyny paparazzo, którego lubię to rzymski paparazzo. Przez te wszystkie lata, kiedy bywałem w Rzymie niejednokrotnie gdzieś mnie przyłapywał. Pewnego dnia byliśmy w Harris Bar i on się pyta, czy może mi zrobić zdjęcie. „Nie. Jestem tutaj z przyjaciółmi, więc nie chcę” - odpowiedziałem. Stanął z boku, przy barze i cały czas mnie obserwował, byłem nawet trochę zdenerwowany, że zaraz wyciągnie aparat. Ale nie zrobił tego. W pewnym momencie pani, która śpiewała jazzowe kawałki zapowiedziała, że jest tutaj attore che ha fatto il papa i ona teraz zaśpiewa dla mnie. Zaczyna śpiewać, podchodzi do mnie i podaje mi mikrofon, żebym do niej dołączył. No więc wstaję i zaczynam z nią nucić, a mój paparazzo pyta mnie wzrokiem czy może mi z nią zrobić zdjęcie. Po takiej jego intrydze, nie miałem wyjścia - kiwnąłem głową, że tak. Na drugi dzień w gazetach ukazała się historia o tym, jak papież śpiewa w Harris Bar. Miał wizytówkę „King of paparazzi”. Człowiek, który był przy narodzinach i prawdopodobnie będzie przy śmierci tego zawodu.

Niewiele osób wie, że w Rzymie zagrałeś również w teatrze.

Zadzwonił do mnie włoski reżyser, że będzie robił „Gli emigranti” di Mrożek i chciałby obsadzić mnie w jednej z ról. Chce to wystawić w teatrze Sala Uno w Rzymie, w podziemiach, które pamiętają czasy starożytne. Wyjątkowa sala i wyjątkowe wyzwanie, więc zgadzam się, a on się cieszy: „Za dwa miesiące zaczynamy próby. Jutro wyślę ci tekst”. Ja mu dziękuję, że obsadza mnie w roli dość nietypowej, on się trochę dziwi, ale ponieważ jestem w samochodzie, źle słychać, więc nasz rozmowa jest taka urywana. Poświęcam dwa miesiące na uczenie się tekstu, przyjeżdżam do Rzymu, spotykam się z Paolo, drugim aktorem, bo to jest sztuka pisana na dwóch aktorów. „No to przeczytajmy sobie”- mówi. Dobrze. Zaczynam czytać, a Paolo mi przerywa: „Ale to jest moja kwestia!”. „Nie, no przecież to jest moja kwestia”. „Nie, nie, nie... Ja gram prostaka”. „Nie, ja gram prostaka, ty grasz inteligenta”- mówi Paolo. AA jest bardzo prostym robotnikiem, a XX sfrustrowanym intelektualistą. Okazało się, że reżyser obsadził mnie w roli XX i to ja się pomyliłem. De facto nie umiałbym i nie mógłbym nauczyć się tej kwiecistej składni intelektualnego włoskiego. Język włoski ma wiele poziomów i ten ostatni jest nie do przejścia. To znaczy jest, bo znam Polaków, którzy posługują się włoskim na poziomie Dantego Alighieri, na przykład Jarek Mikołajewski, świetny tłumacz Dantego, były wieloletni dyrektor Instytutu Kultury w Rzymie.

Wszedłeś na poziom Dantego?

Mój biedny włoski partner wziął na siebie ciężar nauczenia się tekstu intelektualisty na dwa tygodnie przed premierą! W dniu premiery przyjechał z Toskanii tata Paola i w takim starym drewnianym, pradziadkowym kuble przywiózł nam mozzarellę. Trzeba było sięgnąć ręką do środka i z zimnej serwatki wyłowić białą kulę. Do dziś pamiętam moment zanurzenia zębów w tej chłodnej, soczystej mozzarelli, którą tata Paola sam zrobił. Nigdy nie zjadłem lepszej niż wtedy, na mój zestresowany organizm podziałała jak balsam. Nie zapomnę chwili, gdy włączono radiowęzeł, usłyszałem wchodzącą na salę widownię. Ale to nie był znany mi polskojęzyczny szeleszczący gwar tylko melodyjna włoska wrzawa. Dotarło do mnie na 5 minut przed spektaklem, a co będzie jak oni mnie nie zrozumieją? Mój partner miał tylko dwa tygodnie na naukę swojej roli, często improwizował, więc za każdym razem mówił inne końcówki i ja musiałem się do niego dostosować. Dopiero kiedy usłyszałem śmiech po moim pierwszym żarcie uwierzyłem, że to czego wyuczyłem się przez ostatnie dwa miesiące przenosi się przez rampę.

Mam fragment recenzji z włoskiej prasy: „Pięciominutowa owacja na stojąco, okrzyki „Bravi, bravi!, łzy wzruszenia, czterokrotne wywoływanie aktorów z kulis i długa kolejka śpieszących z gratulacjami do garderoby Piotra Adamczyka, który brawurowo zagrał po włosku”.

Niedawno znalazłem dvd z tym spektaklem i oglądając go dziesięć lat po premierze, byłem mile zaskoczony sam sobą: „Kurczę, zrobiłem to”. Z nostalgią wspominam tamten moment.

Co w Wiecznym Mieście lubiłeś robić najbardziej?

Uwielbiałem gubić się w Rzymie, bo za każdym razem odkrywałem coś nowego. Po jakimś czasie zaczynasz być częścią tego świata, sąsiedzka rodzina staje ci się bardzo bliska. Cappuccino e cornetto na śniadanie u pana Antonio, gdzie zawsze spotykasz tych samych gości. Tam nauczyłem się tak jeść rano, nie potrzebuję dużego śniadania. Makaron na wieczór jest podobno najlepiej strawnym daniem, które ci pozwala głęboko spać. Jesz w restauracji, w której nie dają ci rachunku, bo płacisz za wszystko na koniec miesiąca. Przychodzisz do tego samego baru, o tej samej porze, spotykasz tych samych ludzi. Kilka razy w tygodniu jesteś na targu, u twojego owocarza, który opowiada ci o tym, co dzieje się w dzielnicy. Pomysł na własną restaurację Stary Dom urodził się właśnie tam, podczas takich wizyt w restauracji jak u starego kumpla, który zawsze był w tym samym miejscu, wiedział, który stolik lubisz najbardziej, o której godzinie przyjdziesz, co zjesz, a jak nie będziesz wiedział na co masz ochotę, on przyniesie danie, które cię zachwyci. Przyjacielskość, rodzinność, bliskość.

John Hooper w świetniej książce „Włosi” napisał, że Włoch zaspokaja głód tak, jakby zaspokajał potrzebę piękna.

To prawda. Jedna z rzeczy, które najbardziej mnie zaskoczyły to rozmowy o jedzeniu. Niesamowite, że można spędzić tyle czasu przy stole gadając o tym, co się jadło, je lub zje. Albo pół godziny planować strategię dań w restauracji. W momencie kiedy przychodzi kelner i mówi na przykład, że tagliolini al nero di seppia dzisiaj nie ma, to Włosi rzucają kartami, bulwersują się, bo cała ich przemyślania strategia zdobycia żołądka właśnie legła w gruzach i trzeba ją układać na nowo. Te niekończące się dyskusje o jedzeniu były dla mnie czymś rewolucyjnym, bo u nas tego nie było.

Zazdroszczę Ci, że mogłeś tam żyć, bo chyba żaden inny naród nie kocha tak jak Włosi drobnych przyjemności życia.

Bardzo trudno jest uogólniać naród, ale myślę, że Włochom łatwiej jest cieszyć się życiem kiedy mają tak cudowną pogodę, tak niewiarygodne zabytki i tak zjawiskowe krajobrazy. Nie dziwię się, że jest to naród pełen genialnych scenografów, designerów, projektantów, reżyserów, architektów, bo oni mają piękno w genach. Mają też te swoje drobne przyjemności, o których mówisz, celebracje…

… masz swoje ulubione?

Filiżanka kawy, która tam jest świętością. Pamiętam taki moment, to jeden z moich ostatnich powrotów do Rzymu, graliśmy z Jonem Turturro w „Imieniu róży”. Zdjęcia były kręcone w Cinecittà, niedaleko Studia numer pięć, gdzie swoje filmy kręcił Federico Fellini i mówił, że tam są najpiękniejsze zachody słońca. Faktycznie zapierały dech, ale Fellini prawdopodobnie miał na myśli te, które można wykreować w filmie. Wszyscy zebraliśmy się na placu, 120 osobowa ekipa, aktorzy, statyści, ekipa techniczna, ja z wygoloną głową mnicha, stoimy w pełnym słońcu, jest gorąco, a mimo to „czujemy” zimno, bo cały plac jest wysypany śniegiem. Genialni włoscy scenografowie stworzyli taki szron na tych butaforkach średniowiecznego opactwa, w którym graliśmy, że miało się wrażenie, że człowiek przeniósł się w tamten świat i jest naprawdę lodowato mimo czerwcowego słońca. Patrzę na ten tłum ludzi, a oni wszyscy stoją z filiżankami espresso i gadają, gadają, gadają. Nad placem unosi się gwar rozmów i trwa to z pół godziny. W pewnym momencie chyba nawet sam John Turturro pytał: „Słuchajcie, a na co my tak właściwe czekamy?”. Wszyscy patrzą na siebie: „My jesteśmy gotowi”. „My też”. No dobra, to jeszcze jedno espresso i robimy. To się może zdarzyć już tylko we Włoszech.

Poznałeś jakieś kulinarne tajemnice?

Wiele. Każdy gospodarz domu ma najczęściej jedno popisowe danie, kiedy Giacomo zaprasza do siebie, naczęściej robi risotto, w którym najważniejszy jest sos na szpiku kostnym. Podstawowa rzecz przy robieniu spaghetti to woda, w której gotuje się makaron. My często wylewamy makaron do durszlaka i jeszcze hartujemy go zimną wodą. Tymczasem najlepiej jest wlać łyżkę tej wody do przygotowanego sosu i w ostatnim momencie, kiedy makaron jest tuż tuż przed tym momentem - al dente, przerzucić go z garnka prosto na patelnię z sosem i dać mu tym sosem nasiąknąć. No i oczywiście gotując makaron należy dodać do wody kilka kropli oliwy. Proste rzeczy, ale w czasach bez YouTube dobrze było znać Włocha, który ci o nich opowiedział i pokazał.

Istnieje w Rzymie takie miejsce, gdzie zawsze musisz być, gdzie zawsze wracasz?

Za każdym razem odwiedzam takie źródełko w Watykanie, które – ja tak uznałem- ma świętą wodę i zawsze kiedy się jej napiję, to mi dodaje skrzydeł. Przypominam sobie moment kiedy szedłem na pierwsze spotkanie z Janem Pawłem II, miałem Mu osobiście powiedzieć, że będę grał Go w filmie. I to jest taki moment, takie wspomnienie w moim życiu, które mnie uskrzydla, podobnie jak łyk wody z tego źródełka. Wieczne Miasto jest także związane z wiecznością naszych wspomnień. Rzym się pamięta. Jeśli cokolwiek w jakimś miejscu się wydarzy, nasza pamięć fotografuje to z detalami. Mam mnóstwo magicznych miejsc, o których nie chciałabym opowiadać w wywiadzie, bo te historie są bardzo osobiste i dla mnie wyjątkowe.

Nie chcę Cię odzierać z „Twojego” Rzymu, ale na pewno znajdziesz jedną, którą możesz się podzielić...

Lubię kościół San Luigi dei Francesi, niedaleko Panteonu, gdzie można zobaczyć słynne obrazy Caravaggia: „Powołanie św. Mateusza”, „Święty Mateusz i anioł” i „Męczeństwo św. Mateusza”. Tam przeżyłem wyjątkowy moment, kiedy grałem we Włoszech w filmie, który wciąż czeka na premierę. Mój bohater jest naukowcem badającym ostatnie dzieła Caravaggia, który wpada na aferę handlu podróbkami dzieł mistrza. Przygotowując się do tej roli chodziłem do tego kościółka, żeby w kaplicy oświetlanej dzięki wrzucanym do automatu monetom, oglądać te trzy obrazy Caravaggia. Pewnego dnia wszedłem w trakcie próby koncertu instrumentów dawnych i ktoś śpiewał falsetem. Ta muzyka, ten śpiew w zderzeniu z atmosferą kościoła i obrazami Caravaggia zupełnie mnie zahipnotyzowały. Pamiętam, że gdzieś się wtedy śpieszyłem, miałem wpaść tylko na chwilę, ale nie mogłem stamtąd wyjść, zostałem do końca. To był taki magiczny moment. Zresztą mimo, mojego półgodzinnego spóźnienia i tak byłem pierwszy i w porę, bo przecież w Rzymie czas można gubić. Nawet trzeba.

Reklama

W internecie jest autoryzowana wersja wywiadu z Piotrem Adamczykiem. W wersji papierowej Vivy! ukazała się wersja nieautoryzowana. Za błędy i pomyłkę redakcja Vivy! serdecznie przeprasza Piotra Adamczyka.

Adam Pluciński/MOVE
Reklama
Reklama
Reklama