Reklama

Wybitny kompozytor Krzysztof Penderecki zmarł 29 marca 2020 roku. Pozostawił po sobie muzykę, którą zachwyca się cały świat... „Patrząc na niego miałem nadzieję, że będzie wieczny”, wyznaje Krzysztof Zanussi w rozmowie z Krystyną Pytlakowską.

Reklama

Krzysztof Zanussi o Krzysztofie Pendereckim wywiad Viva!

Przyjaźnił się Pan z Krzysztofem Pendereckim wiele lat…

Nie chciałbym uzurpować sobie praw do mówienia za głośno o tej przyjaźni, choć nasza znajomość trwała ponad pół wieku. Ale nazywanie jej przyjaźnią musiałyby potwierdzić obie strony, co teraz jest już niemożliwe. Żywiłem do Krzysztofa Pendereckiego bardzo ciepłe uczucia i mam wrażenie, że takimi samymi on mnie obdarzał. W końcu byłem jego pierwszym portrecistą filmowym. Doświadczeni filmowcy nie chcieli się wtedy zająć tym tematem, bo Penderecki nie miał jeszcze wtedy, w drugiej połowie lat sześćdziesiątych – „potwierdzonej” wielkości. Gdy kończyłem szkołę filmową, pozwolono mi zrealizować film o nim. I była to moja pierwsza praca.

A dlaczego film właśnie o Krzysztofie Pendereckim?

On wtedy nieoczekiwanie zabłysnął, jak gdyby wymknął się spod kurateli PRL. Zrobił niespodziewaną karierę w Niemczech, więc partia w Polsce go nie namaściła. Pamiętam jak późnej mówił o nim minister Janusz Wilhelmi – to nie do pomyślenia, by w Rosji pojawił się wielki kompozytor, który nic partii nie zawdzięczał. „Takie fakty jednak się zdarzają, bo taka jest polska anomalia”, dodawał.

Krzysztof Penderecki pochodził z bardzo religijnej rodziny przesiąkniętej duchem kościoła.

Tak, a następne uczynił coś, co było najgłębiej niemodne od strony politycznej. A mianowicie powrócił do muzyki tonalnej, ale również do religijnej. Przepowiadano mu niechybną klęskę, bo w tamtym czasie wykazał się wielką odwagą idąc pod prąd.

Często szedł pod prąd, przełamywał stereotypy.

Ale robił to w sposób niedemonstracyjny. Nigdy nie popadał w jakieś romantyczne zawirowania, chociaż potem nawiązał do muzyki neoromantycznej. Ale nigdy nie był Artystą z rozwianym włosem. Nie miał w sobie tej artystowskiej pychy. Upierał się, że jest rzemieślnikiem, bo tworzy dzieła solidne.

Nie miał zamiarów za ich pośrednictwem przemawiać do narodu?

Nie, a nawet utrzymywał pewien rodzaj bezpiecznego dystansu, co niektórzy mieli mu za złe. Stał się nawet przez to dość niepopularny. Jednak myślę, że historia odda mu sprawiedliwość, że tak roztropnie gospodarował swoim talentem, swoją karierą i dzięki temu tak wiele zrobił.

A dlaczego Pan, młody adept szkoły filmowej tak interesował się muzyką poważną nie na przykład jazzem czy rockiem?

Mój ojciec był z pochodzenia Włochem i przy goleniu wyśpiewywał wszystkiego arie Verdiego i Pucciniego. Byłem wiec z muzyką bardzo związany a jednocześnie odcięty od niej, bo rodzice mimo obietnic nie zdobyli się na kupno instrumentów. Nigdy więc nie uczyłem się gry na fortepianie, choć marzyłem o tym. Pianino było za drogie. A nikt z rodziny nie kwapił się mi je podarować. I pewnie dlatego jako szesnastoletni student fizyki zacząłem uczęszczać na festiwal Warszawska Jesień i na koncerty abonamentowe, które znajdowały się w rytuale rodzinnym, nawet jeżeli z pieniędzmi było bardzo marnie. Chodziło się czasem w dziurawych butach, ale na abonament musiało starczyć.

Jak Pan poznał Krzysztofa Pendereckiego?

Znałem go wcześniej z koncertów, ale poznaliśmy się osobiście dopiero gdy kręciłem o nim film w 1966 roku.

Ten film pod tytułem „Krzysztof Penderecki” dzisiaj też jest do obejrzenia w na platformie vod TVP. Jest bardzo interesujący.

Pokazuje między innymi jego relacje z innymi muzykami. W filmie zaprezentowałem liczne fragmenty jego utworów a szczególnie „Pasję”, która wymagała określonej inscenizacji. A fragmenty rozmów… Uważałem za swój obowiązek jako dokumentalista zarejestrować nie tylko nagrania muzyki Krzysztofa Pendereckiego, ale też na przykład jego burzliwe dyskusje z wybitną skrzypaczką Wandą Wiłkomirską. Kilka lat później w 1970 roku nakręciłem o Pendereckim część drugiego filmu zamówionego przez telewizję niemiecką. Spotykaliśmy się z Krzysztofem przy wielu okazjach i na wielu koncertach. Cały czas śledziłem jego karierę a gdy przebywałem w Niemczech po wybuchu stanu wojennego był pierwszym Polakiem, którego tam spotkałem.

Pamięta Pan klimat tego spotkania?

Spotkaliśmy się w Berlinie, ale nie przypomnę sobie już, w jakim miejscu… Natomiast ważne było przesłanie, którym się ze mną podzielił, a które wcześniej usłyszałem też w Watykanie – że w Polsce sprawy nie potoczą się tak, jak w Czechosłowacji i że nie będziemy musieli wyjeżdżać na zawsze, gdyż ten wojenny nie potrwa zbyt długo. Penderecki był o tym przekonany i, jak się okazało, miał rację stawiając dobrą diagnozę na przekór większości która twierdziła, że będzie zupełnie inaczej.

Czy widywaliście się również prywatnie?

Tak, bywałem niego w Lusławicach, no i oczywiście w Krakowie, podziwiając jego nowe nabytki – dzieła sztuki, stare meble. Rozmawialiśmy też o jego talentach ogrodniczych – patrzyłem na ogród w Lusławicach z podziwem. Krzysztof Penderecki gromadził tam osobliwości roślinne, których ja, jako laik nie potrafiłem docenić. Ogród był przepiękny, a dla kogoś kto się na tym znał, pełen niezwykłych gatunków drzew.

Lubił bardzo pokazywać gościom Lusławice, ja też tam byłam i obeszliśmy całe arboretum. Rzeczywiście imponujące.

Tylko, że złośliwość losu nakazała temu dworowi nosić imię, które tylko o jedną sylabę różniło się od nazwiska wiecznego rywala Krzysztofa, Witolda Lutosławskiego. To było dość zabawne, bo ludzie się mylili mówiąc, że jadą do Lutosławic a nie do Lusławic.

Jaki był Krzysztof Penderecki prywatnie?

Przede wszystkim miał poczucie humoru, co ja bardzo w ludziach cenię. Umiał żartować na własny temat. Kiedy był atakowany, a atakowano go ze wszystkim stron, bo wzbudzał zawiść swoją udaną karierą, bronił się właśnie żartem i dowcipem. „Król Ubu”, jeden z jego wielkich i poważnych utworów, ma w sobie wielką głębię ironii, jest niebywale śmieszny.

O czym rozmawialiście, gdy siedzieliście przy długim stole w Krakowie?

Głównie o sztuce i o duchu Europy. Poruszaliśmy wiele tematów, mówiliśmy na przykład o książce którą wydał w Bawarii, z bardzo ciekawym spojrzeniem na kulturę współczesną. Naszym rozmowom dodawały smaku wspaniałe potrawy, które były wkładem pani Elżbiety Pendereckiej w klimat ich życia rodzinnego. To jeden z jej licznych talentów. Dom prowadziła na wysokim poziomie.

Czy cenił jakiegoś kompozytora szczególnie?

Wiedział, że jestem zaprzyjaźniony z Wojtkiem Kilarem, więc o Wojtku wyrażał się bardzo kurtuazyjnie i pochlebnie. I nigdy złego słowa nie powiedział o Witoldzie Lutosławskim, który cieszył się porównywalnym rodzajem rozgłosu. A przecież między nimi czasami dość mocno iskrzyło. Miał wielkoduszność, na którą mógł sobie pozwolić. Będąc na szczycie doceniał też innych.

Po prostu nie był narcyzem i nie musiał zaspakajać swoich ambicji. Osiągnął tak wiele! Wiedział Pan, że choruje?

O tym, że walczy z chorobą, było wiadomo od kilku lat. Ale choć nie był okazem zdrowia, trzymał się świetnie i prawie do końca dyrygował. Patrząc na niego miałem nadzieję, że będzie wieczny.

Będzie go Panu brakowało?

Bardzo – był jak latarnia morska. Stanowił punkt odniesienia w bardzo wielu sprawach. Będzie mi brakowało jego trzeźwego, umiarkowanego stosunku do świata. A poza tym zawsze czekałem na jego następny utwór.

Miał Pan nadzieję, że stworzy coś podobnego do „Bram Jerozolimy”?

„Bramy Jerozolimy” bardzo mnie przejmowały w jego późniejszej twórczości. A „Pasja Łukaszowa” na początku. Zawsze dodaję do nich „Króla Ubu”, którego ogromnie lubię.

Reklama

Czy oglądał Pana filmy i je recenzował?

Jako reżyser nigdy nie zadaję nikomu takich osobistych pytań. Choćby po to, żeby nie przeżyć zawodu. Nie wiem więc, czy oglądał je w całości czy po kawałku, ale na pewno wiele moich filmów widział. I niektóre bardzo lubił, jak mi o tym sam zdążył powiedzieć.

SCREEN VOD TVP ZA ZGODĄ PANA KRZYSZTOFA ZANUSSIEGO
Reklama
Reklama
Reklama