„Wielokrotnie rezygnowałam z rzeczy, które uważałam za niewarte wysiłku”
Krystyna Janda szczerze o pracy. Co jeszcze w nowej VIVIE!?
Matka, aktorka, felietonistka, biezneswoman... Krystyna Janda prowadzi Fundację i dwa teatry, w których gra w tej chwili około 450 aktorów z całej Polski. Wystawiają 10 premier rocznie, sama też gra i reżyseruje. Gigantyczna praca się opłaciła. Bo robić to, co się kocha, i móc się z tego utrzymać, to luksus, jak mówi Krystyna Janda w niezwykle szczerej rozmowie z Elżbietą Pawełek. Czy miała jednak chwile zwątpienia?
Sypia Pani po pięć godzin, choć aktorka powinna być wypoczęta. Dla Pani to jednak norma?
No tak, jakoś od wielu lat śpię mniej, ale nie czuję się ani zmęczona, ani niewyspana. Pewnie po prostu niektórzy tak mają, nie potrzebują tak dużo snu. Korzystam z tego i dziękuję Bogu, że tak jest, bo mam więcej czasu dla siebie i innych. Moi przyjaciele często dzwonią do mnie późno, kiedy już zejdę ze sceny, po skończonym dniu. Wiecznie jest coś do omówienia, zrobienia, bez przerwy jakieś fundacyjne czy teatralne zadania po godzinach…
Rozmawiamy, a za chwilę wcieli się Pani w Shirley Valentine, która gada ze ścianą, obierając ziemniaki… Aż w końcu porzuca stresujące ją życie u boku męża i wybija się na niepodległość. Dużo jest takich kobiet?
Wolnych? Niezależnych? Zyskujących świadomość? Walczących o swoje życie, ambicje, plany? Myślę, że dużo, na szczęście. Obudziła się w nich świadomość i rośnie cały czas. Powszechny dostęp do kultury i świata przez internet czy telewizję pokazał im, jak mogą żyć, jak powinny być traktowane. Tego już się nie da zatrzymać.
A to ciekawe, bo Shirley, którą grała Pani już 28 lat temu, urodziła się w zupełnie innych czasach, kiedy kobietom nie wolno było tego wszystkiego, co dzisiaj. A spektakl wciąż jest aktualny i bawi publiczność do łez.
Myślę, że tematy są wciąż takie same lub podobne. Sukces spektaklu bierze się nie tylko z jego aktualności, ale też z autoironii bohaterki. Jest świadoma sytuacji, więc się buntuje, ale robi to z poczuciem humoru. Publiczności podoba się, że można tak z siebie kpić i wyśmiewać kłopoty.
Trzeba mieć dystans do siebie, żeby tak zagrać?
Z tym nie mam problemu, nikogo nie udaję, nie znoszę pochlebstw i pustych komplementów. Myślę, że trzeźwo potrafię siebie ocenić i śmiać się także z siebie samej. Przy tym bardzo lubię i cenię kobiety. Lubię ich słabości, śmieszności i wszystko to, co robią… żeby się nie czuć upokorzonymi. Ratunkiem jest poczucie humoru. Chociaż jest coraz więcej kobiet będących paniami swego życia i losu. Kobieta kura domowa, czyli kobieta niepracująca zawodowo, której całą ambicją jest dom, dzieci i mąż, powoli odchodzi do lamusa.
Grała Pani wiele kobiet, najgorszą śpiewaczkę świata w „Boskiej!” i Marię Callas, Danutę W., a ostatnio wcieliła się Pani w pomoc domową mającą słabość do alkoholu. Pijana na scenie przez dwie godziny… Chyba nie było łatwo?
Bałam się tej roli, wszyscy aktorzy wiedzą, jak trudno grać pijanego, zwłaszcza w takim stopniu upojenia alkoholowego, jaki potrzebny jest w tej farsie. Długo się zmagałam z tą rolą, ale w końcu ją pokonałam. Kasia Gniewkowska obok mnie gra równie pijaną, nasi obaj koledzy również… Mówi się, że to najśmieszniejsza z granych fars, najbardziej zabawny spektakl w Polsce, takie są recenzje. Bardzo mnie to cieszy.
Od farsy do „Zapisków z wygnania”. Mocna rzecz o Marcu ’68 i ekstremalnie trudna do zagrania. Tym razem prasa pisała, że Janda hipnotyzuje i wbija publiczność w fotel. Czy chciała się Pani kiedyś poddać?
W jakim sensie? W zawodzie w ogóle nie wiem, co to znaczy. Ale wielokrotnie rezygnowałam z rzeczy, które uważałam za niewarte wysiłku. W życiu? Odchodziłam, odwracałam się plecami, ale nie z powodu trudności, raczej niezgody na coś. Walczę, kiedy sprawa jest tego warta. A poddać się? Chętnie, jeśli warto, ale nigdy w sprawach pryncypialnych czy honorowych. Mam za dużo lat, żeby się nie poddawać nigdy! (śmiech).
Zapytałam, bo Janda uchodzi za zdecydowaną i silną. Każdemu jednak zdarzają się słabsze momenty, aktor nie chce już walczyć o kolejną rolę, dyrektor teatru o dotację…
Ale ja nie walczyłam nigdy o rolę, walczyłam raczej z rolami! A jak nie dawali dotacji dla Fundacji, starałam się robić taką sztukę, żeby przynosiła dochód. Nie jestem typem dziewczynki z zapałkami. Analizuję i wyciągam wnioski. Jak brzydko, acz obrazowo mówiło się za mojej młodości: „Nie biję się z gównem ani z koniem”. Jestem zadaniowa, jak to się teraz ładnie nazywa.
A gorsze okresy? Nie do końca ode mnie zależne? Nie traktuję ich w kategoriach słabości. Ale są takie dni, sprawy, momenty, niesprawiedliwości, oburzenia, że mam ochotę walczyć z całym światem i nie unikam wtedy niczego. Lubię te „święte we mnie oburzenia”, przywracają młodość. Ale życie wciąż na wysokim C to już nie dla mnie. Patrzę na idoli mojej młodości, „rewolucjonistów” w życiu i sztuce – nie stracili mądrości, ale bohaterowie są zmęczeni.
(...)
Kiedy coś się nie uda, to się Pani złości i płacze?
Płacze? Nie, broń Boże (śmiech). Myślę, że po tylu latach kariery, jeśli coś mi się nie uda, to nie będzie wielka tragedia. Prochu już nie wymyślę, wszyscy wiedzą, kim jestem. Nie mam zamiaru ruszyć z posad bryły świata. Ale spokojnie, jeszcze was czymś zainteresuję (śmiech).
Matka, aktorka, reżyserka, dyrektorka dwóch teatrów, felietonistka, bizneswoman. Która z tych ról dla Pani jest najważniejsza?
Matka jest tylko jedna (śmiech). Wszystko, co się robi, jest ważne. Role, które gram. Sztuki, które reżyseruję.
Robi Pani to, co kocha?
I z tego się utrzymuję. To luksus.
Co w nowej VIVIE! 25/2018?!
Elżbieta Starostecka i Włodzimierz Korcz o miłości, która przetrwa wszystko. Monika Miller o tragicznej śmierci ojca Leszka Millera Jr. Krystyna Janda w optymistycznej rozmowie, jak nie poddać się losowi i robić to, co się kocha. Leszek Czajka o impulsie, który zmienił jego życie. Dramat na norweskim dworze. Poruszająca historia księżnej Mette-Marit. Kim jet kobieta, która pomogła tysiącom ludzi, a sama na pomoc nie może liczyć?