Kasia Adamik o dzieciństwie: „Byłam zamknięta w sobie, naburmuszona, trochę autystyczna”
Reżyserka opowiedziała nam również o miłości i współpracy z mamą
Ze swoją partnerką Olgą Chajdas, też reżyserką, mieszka pół na pół w Los Angeles i Warszawie. Czasem w Bretanii. „Jest coś, co mi szalenie odpowiada w Kalifornii- codziennie jest piękna pogoda, dla mnie słonce ma kolosalne znaczenie”. O planie na życie (a właściwie jego braku), współpracy z matką, Agnieszką Holland, i Olgą, a także o burzliwym dzieciństwie Kasia Adamik opowiada w szczerej rozmowie z Beatą Nowicką.
Los Angeles, Bretania, Gdynia, Hiszpania, Włochy, Węgry, Holandia, Słowacja... to tylko część miejsc, w jakich Cię złapałam dzwoniąc przez ostatnie sześć miesięcy, żeby się z Tobą umówić. Teraz jesteś w Bieszczadach...
… gdzie zaczynam pracę nad odcinkami nowego, trzeciego już sezonu „Watahy”. A kilka dni temu skończyłam pracę nad montażem serialu „Absentia” dla Amazona, to było ciekawe doświadczenie, z międzynarodową ekipą, zdjęcia kręciliśmy w Bułgarii.
„Płynę z przypadkiem” - powiedziałaś kiedyś. Jak u Kieślowskiego.
Są ludzie, którzy mają jakiś plan. Plan na życie, jakieś cele, które sobie ustalają zawczasu i dążą do nich mniej lub bardziej konsekwentnie. Ja funkcjonuję bardziej intuitywnie, bardziej na fali szczęścia czy przypadku właśnie, jak już jedziemy Kieślowskim. Wszystkie zakręty w moim życiu, a było ich sporo, to zazwyczaj nie były zaplanowane decyzje. Oczywiście były świadome. W tym sensie, że jeżeli już coś się dzieje, to można powiedzieć tak albo nie. Można powiedzieć robię to, albo nie robię. Przeprowadzam się albo nie przeprowadzam...
Ale to nie jest plan.
No właśnie. Tak mi się układa po prostu, widocznie taki mam charakter. Wydaje mi się, że ja bardzo szybko weszłam w taki tryb, że zdarzy się to, co ma się zdarzyć.
Może to przyszło naturalnie, miałaś burzliwe dzieciństwo.
Możliwe. Przecież to też miało dużą dozę przypadku, że kiedy wybuchł stan wojenny Agnieszka była z filmem „Kobieta samotna” na festiwalu w Szwecji. Nikt nie wiedział co stan wojenny oznacza, co się w Polsce wydarzy, mama zawsze działała politycznie, więc bała się wracać i stamtąd pojechała do Paryża. To ja do niej dojechałam, a nie ona do mnie wróciła. Kiedy wyjeżdżałam z Polski nie podjęłam żadnej decyzji, byłam za mała. To były decyzje wymuszone przez Historię, przez mamę...
… a Ty na szarym końcu tego łańcucha.
Ja byłam na szarym końcu, oczywiście, wyrwana dość brutalnie z polskich korzeni, ale wiadomo było, że muszę być tam gdzie matka. W Paryżu przez pierwszy rok czy półtora przeprowadzałyśmy się ze trzydzieści razy.
Dlaczego?
Bo Agnieszka nie miała mieszkania, koczowałyśmy kątem u znajomych, ktoś nam pożyczał na tydzień swoje mieszkanie, bo gdzieś wyjeżdżał, potem wędrowałyśmy do kolejnego. Myślę, że to był dla niej bardzo ciężki okres. Jestem pełna podziwu. Wtedy byłam dzieckiem, nie zdawałam sobie sprawy ile trudu, takiego ludzkiego wysiłku ją to kosztowało. Ile musiała zrobić, żeby w ogóle jakoś sobie zorganizować to życie w Paryżu. Nie mówiła po francusku, znała kilka osób, owszem istniały jakieś struktury wspomagające politycznych emigrantów z Polski, ale to był nowy świat, nowy język, kultura. Kompletne trzęsienie ziemi.
Jakie obrazy zachowałaś w głowie?
Pamiętam nasze pierwsze malutkie mieszkanko w dziewiątej dzielnicy: absurdalnie długi korytarz, który biegł na około, z holu do kuchni, a po środku stał duży pokój przepierzony harmonijką, dzięki niej można było z niego zrobić dwa mniejsze pokoje. W jednej części była sypialnia, w drugiej salon. To nie była prawdziwa ściana, zawsze wszystko było słychać, więc ja pamiętam głównie jak leżę wieczorem w łóżku i słyszę wszystkie rozmowy dorosłych, polityczne i artystyczne. I stukanie na maszynie do pisania. Przez wiele lat trudno było mi zasnąć bez tego stukotu: tuk, tuk, tuk... trzeba było walić w klawisze, a na koniec wersu rozlegał się ting… (śmiech). Agnieszka bardzo dużo pracowała, próbowała pchnąć jakieś projekty, cały czas coś pisała i to stukanie na maszynie było w moim paryskim dzieciństwie takim constans.
Opisałaś tę scenę bardzo filmowo.
Pamiętam też, że na okrągło oglądałam „Kobietę samotną”, co było dosyć przerażające. Miałam dziewięć lat i chyba byłam za mała, żeby oglądać ten film, ale pojawiała się tam postać chłopca, poza tym spędziłam mnóstwo czasu na planie i bardzo mi się tam podobało, czułam, że troszeczkę jestem częścią ekipy. Oczywiście w stanie wojennym film poszedł na półkę i Nowa, która wydawała podziemne kasety VHS z „półkownikami”, fatalnej jakości zresztą, wypuściła „Kobietę samotną”. Agnieszka dostała jedną kasetę, więc ludzie nieustannie przychodzili do domu, żeby oglądać ten film. Zamykałam się w swoim pokoju za tą harmonijką, ale słyszałam cały film, znałam go totalnie na pamięć, wszystkie sceny, dialogi. Miałam wrażenie, że widziałam go pięćdziesiąt razy i w końcu znienawidziłam do granic możliwości. Dopiero po latach, jako dorosła osoba obejrzałam go na świeżo i okazało się, że to jeden z najlepszych filmów Agnieszki. Fantastyczny, bardzo mocny film.
Pamiętasz swoje stany emocjonalne?
Myślę, że emigracja spowodowała, że dwa pierwsze lata w Paryżu są bardzo zatarte, dwa może nawet trzy. Z tego co opowiadali mi później inni, wiem, że byłam zamknięta w sobie, naburmuszona, trochę autystyczna. Nie poznawałam nikogo, nawet jak ta osoba przychodziła do domu co tydzień. Nie miałam pojęcia kto jest kim, myliły mi się nazwiska, twarze, byłam w ogóle niekomunikatywna, myślę też, że pełna złości. Nie pamiętam już tej emocji w sobie, ale mam wspomnienie tego jak mogłam wyglądać w oczach innych. Chyba byłam dosyć wściekła cały czas. Kilka przyjaciółek Agnieszki próbowało ją nawet przekonać, żeby wysłała mnie do jakiegoś psychologa albo psychiatry dziecięcego, żeby spróbować coś z tym zrobić, bo takie zachowanie jednak nie jest normalne.
Uległa?
Nie. Mama miała do mnie większe zaufanie, po prostu znała mnie przed tą zmianą i pomyślała, że trzeba dać mi troszkę czasu. Wpadła na genialny pomysł, żeby mnie zapisać na sport walki czyli na judo, gdzie mogłam tę swoją frustrację i złość w konstruktywny sposób wyrzucić z siebie. Tam biłam oczywiście tych wszystkich małych Francuzów, którzy nie mieli takiej pary do walki jak ja, mogłam ich rozrzucać po ścianach (śmiech). I ta moja wściekłość po prostu w którymś momencie odeszła. Pewnego dnia przyszła do domu przyjaciółka Agnieszki, która bywała u nas co tydzień, a ja ją przywitałam uśmiechnięta, powiedziałam dzień dobry, pomogłam w nakrywaniu do stołu, usiadłam przy stole, rozmawiałam z ludźmi. Oni wszyscy oniemieli kompletnie, że nagle jest taka zmiana.
Wciąż jesteś przesiąknięta tą Francją?
To jest trudne pytanie, bo mój okres dojrzewania od 9 do 19 roku życia, cały ten najbardziej opiniotwórczy czas kiedy formułuje się młody człowiek, byłam praktycznie Francuzką. Francuski był moim pierwszym, najbardziej płynnym językiem, to był język w którym rozmawiałam, czytałam, pisałam, robiłam analizę tekstu. Wszystkie rzeczy, które tworzą sposób myślenia, strukturę myślenia, odbywały się po francusku. Mimo to Agnieszka delikatnie, wręcz niezauważalnie pilnowała, żebym tego polskiego nie straciła. Podsuwała mi książki po polsku, rozmawiałyśmy głównie po polsku. No, chyba że się kłóciłyśmy.
… ?
Kiedy się kłóciłyśmy automatycznie przechodziłam na francuski, żeby mieć jakąkolwiek przewagę. Kłócić się z Agnieszką po polsku nie jest łatwo. Każdy wie, kto tego doświadczył. Ona mówi bardzo dobrze po francusku, jednak nie tak dobrze jak ja wtedy. Mówiłam płynnie, bez akcentu, miałam szybszy ten język, bardziej zgryźliwy, więc od razu miałam przewagę. No, powiedzmy, że wyrównywały się szanse w walce (śmiech). Ale normalnie mówiłyśmy po polsku, ten język był w domu bardzo obecny, co mi pozwoliło go zachować.
Te języki w jakimś sensie dzielą Twoje życie na różne etapy. Kiedy pojawił się angielski, nastała epoka filmów, wtedy kilkanaście lat spędziłaś w Los Angeles.
Tak jak francuski był językiem literatury i filozofii, tak angielski stał się bardzo szybko językiem filmu. Pamiętam jak Agnieszka mnie zaangażowała do mojej pierwszej płatnej pracy przy filmie „Tajemniczy ogród”. To było w lecie, w czasie wakacji, od razu poszłam na intensywny kurs angielskiego w szkole języków Berlitz. Miałam wtedy 20 lat, byłam na pierwszym roku studiów w Brukseli, a jako asystentka Agnieszki musiałam po angielsku pisać maile, komunikować się z wytwórnią Warner Brothers w Ameryce i z całą ekipą filmową na planie, co było szalenie stresujące, ale myślę, że też owocne, bo przełamałam barierę komunikacji po angielsku. Poza tym wtedy po raz pierwszy podglądałam na planie storyboardzistę, zrobiłam nawet kilka rysunków pod jego okiem.
W Brukseli ukończyłaś prestiżową szkołę komiksu. Jakbyś chciała uciec przed swoim przeznaczeniem.
Bardzo chciałam robić komiksy, mieć niezależną możliwość opowiadania swoich historii, ale film zawsze był moją pasją. Od dziecka byłam niezaspokojonym kinomanem. W tych wczesnych latach we Francji nagrywałam filmy z telewizji i oglądałam je w kółko, potrafiłam obejrzeć pięć filmów dziennie, mogłam spędzić cały dzień przed telewizorem albo w kinach. Paryż dla takiego dziecka jakim byłam, był wymarzony, bo to jest miasto, w którym jest chyba najwięcej kin na mieszkańca: retrospektywy, stare filmy, nowe filmy, wszystko pomieszane, wszystko można znaleźć.
Cały wywiad w najnowszym numerze VIVY! w kioskach już od 21 marca!