Reklama

Znakomita w poważnym teatrze i komediowym serialu. Ostatnio w "Kodzie genetycznym" i "Królestwie kobiet" w TVN. Nam Karolina Gruszka mówi o kobiecej więzi, medytacji i wspólnej drodze z mężem, cenionym reżyserem Iwanem Wyrypajewem. Wywiad ukazał się w magazynie "Uroda Życia" 08/2020.

Reklama

Magdalena Żakowska: Policzyłam, że zagrałaś już w ponad 30 filmach. I pomyślałam sobie: ależ my już jesteśmy stare!

Karolina Gruszka: Na swoje usprawiedliwienie powiem, że wcześnie zaczęłam. W „Bożej podszewce” zagrałam w liceum.

A jeszcze wcześniej wystąpiłaś w „Dyskotece pana Jacka”. Nieustannie mnie to dziwi. Ty, taka nieśmiała introwertyczka?

Coś ty?! Ja jestem taką typową aktorką, która zapędy do występów na scenie miała od dziecka. Tańce, piosenki – proszę bardzo. Budziłam się rano i uczyłam na pamięć wiersza. Już w podstawówce zapisałam się do Teatru Muzycznego „Pantera”, a stamtąd trafiłam do Jacka Cygana. A kiedy w telewizji pokazano serial „Modrzejewska” z Krystyną Jandą, zapragnęłam być drugą Modrzejewską. To prawda, że zawsze opowiadam o sobie jako introwertyczce, ale całkiem niedawno zrozumiałam, że to nie jest do końca prawda. Mam poczucie, że ten jungowski podział na introwertyków i ekstrawertyków stworzył mi w głowie pewien schemat, który od jakiegoś czasu przestał być dla mnie wyczerpujący. Zaczęłam to widzieć trochę inaczej.

Karolian Gruszka o kobiecości i kobiecej boskości w każdej z nas

To znaczy?

W pandemii przeczytałam bardzo fajną książkę, „Boginie w każdej kobiecie”, amerykańskiej psychiatry i psycholożki Jean Shinody Bolen. Opisuje tam archetypy kobiece, opierając się na mitologii greckiej, pisze o tym, jak cechy greckich bogiń objawiają się w kobiecej psychice. Według Bolen każda kobieta może mieć wewnętrznie dostęp do każdej z tych bogiń i może odkryć w nich pokłady mocy. Na różnych etapach życia inna bogini może dominować w naszej psychice, rozkwitać, być zablokowana lub pozostawać w cieniu. I ja też zaczęłam odnajdywać w sobie te archetypy, widzieć, jak w różnych momentach mojego życia różne archetypy się uruchamiały. Dziś uważam, że mam dominujący rys introwertyczny, ale ekstrawertyczny też jest we mnie obecny i czasem potrzebuje się ujawnić. Pewnie dlatego wybrałam zawód aktorki.

Która grecka bogini ma teraz na ciebie największy wpływ?

Nie wiem, czy chcę odpowiadać na to pytanie. Podczas lektury tej książki uruchamiają się bardzo intymne procesy, o których nikt nie chciałby chyba opowiadać publicznie. Ale mogę powiedzieć, że pracując teraz nad rolą w serialu „Królestwo kobiet” dla TVN, zupełnie inną niż wszystkie moje dotychczasowe role, dużo myślę o tej książce. Gram kobietę wojowniczkę, która niewiele mówi, ale dużo działa, nigdy nie wpada w histerię, zawsze zachowuje zimną krew. To moje przeciwieństwo, prywatnie jestem superemocjonalna. Na planie szukam w sobie wewnętrznej Artemidy, swojego opanowania i waleczności.

W obsadzie znaleźli się oprócz ciebie m.in. Krystyna Janda, Gabriela Muskała, Agata Kulesza, Rafał Maćkowiak. Mocny skład.

Wspaniały! Cieszę się na ten projekt, bo „Królestwo kobiet” to komedia absurdów. Mam wrażenie, że w polskim kinie i telewizji wciąż jest mało dobrego poczucia humoru, komedii. Reżyseruje Maciej Bochniak, autor „Disco Polo” i „Magnezji”, jeden z niewielu przedstawicieli tego gatunku. Mam nadzieję, że zachowamy odwagę do końca, że to będzie serial, jakiego w Polsce jeszcze nie było.

O czym jest „Królestwo kobiet”?

Cztery zupełnie różne kobiety, ze skrajnie różnymi temperamentami, teoretycznie powinny się nie lubić, ale połączy je śmierć mężczyzny, z którym każda z nich miała jakąś relację. On zostawia im w spadku firmę trumniarską i nielegalne interesy, które prowadził pod jej szyldem.

Czy to serial, który wpisuje się w nurt kobiecego kina po #MeToo? Solidarność kobiet – to dla ciebie ważny temat?

Z wiekiem coraz bardziej to odczuwam. Mam potrzebę kobiecej energii, szukam w innych kobietach inspiracji i odnajduję wsparcie. Myślę, że kobieca empatia i intuicja pozwala nam, pomimo różnic, bardzo dobrze się rozumieć. Gdzieś pod powierzchnią absurdu właśnie o tym jest „Królestwo kobiet” – w trudnych sytuacjach ta solidarność zaczyna się przejawiać spontanicznie, instynktownie i jest źródłem ogromnej siły.

Czy teraz, po lekturze książki Bolen, podczas pracy nad każdą kolejną rolą będziesz szukała w sobie innej greckiej bogini?

Śmiejesz się, a ja czuję, że ta metoda ma w sobie olbrzymi potencjał! Myślę, że zostanie ze mną na dłużej.

Premiera „Królestwa kobiet” odbyła w październiku, ale w tym samym czasie zobaczymy cię w jednej z głównych ról w islandzkim filmie „Złotokap”. Jak tylko usłyszałam tytuł, musiałam go wygooglować.

Ja też! Okazało się, że to piękna roślina: żółte kaskady drobnych kwiatów.

Rola jest dla ciebie pretekstem do poruszenia jakiegoś tematu. Co jest tym tematem w „Złotokapie”?

Pierwszym jest relacja matka – syn, którą widzę szerzej, jako relację rodzic – dziecko. Opowiadamy w „Złotokapie” o tym, jak ciężko uciec od pewnych powtarzanych z pokolenia na pokolenie błędów, schematów, przerwać ten zaklęty krąg naszych rodowych obciążeń. Ja gram Polkę, która przyjechała na Islandię, aby zacząć nowe życie. Pracuje w domu opieki społecznej, nauczyła się języka islandzkiego, chociaż jest niebywale trudny. Zjawia się w świecie głównych bohaterów i trochę w nim miesza. Jest szansą dla jednego z bohaterów, żeby wyrwał się z toksycznej relacji z matką. Czy się uda – nie mogę zdradzić.

Matka jest z kolei pełna uprzedzeń w stosunku do imigrantów.

I tu pojawia się drugi temat, czyli właśnie relacja między Islandczykami a przyjezdnymi. Zaskoczył mnie ten temat, bo zawsze wydawało mi się, że Islandczycy to niebywale otwarty i tolerancyjny naród. Próbowałam zrozumieć, skąd się bierze ta ich niechęć do imigrantów, a Polaków jest tam akurat najwięcej. Myślę, że oni – mały naród odseparowany od reszty świata, bo żyjący na wyspie – mają silną potrzebę, żeby zachować swoją tożsamość narodową, nie dać się zalać przez obce wpływy.

To tak, jak my.

W ogóle zauważyłam, pracując nad tym filmem, że Islandczycy i Polacy są do siebie bardzo podobni. Są też tak samo rodzinni.

Islandczycy znają polskie kino?

Islandzcy filmowcy na pewno – Kieślowskiego, Wajdę, Pawlikowskiego. Fajne jest w nich to, że chociaż są bardzo młodą kinematografią, to nie mają z tego powodu kompleksów. Nie ciążą też nad nimi wielcy mistrzowie.

To czuć na planie?

Bardzo. Po niemal każdym ujęciu się zbierają, całą ekipą oglądają scenę na monitorze i cieszą się jak dzieci. Są pełni zapału, chociaż nie bezkrytyczni. Spodobało mi się też, że pracują w ogromnym skupieniu, ze stuprocentowym zaangażowaniem. Rocznie powstaje u nich stosunkowo mało filmów, więc każdy dzień na planie jest świętem.

Uwielbiasz podróżować. Jak znosisz pandemię?

Zaskakująco dobrze. Pandemia bardzo zmieniła moje priorytety. Mieliśmy w tym roku z Wanią zaplanowane przepiękne wakacje. Podróż do Indii, a wcześniej do San Francisco, gdzie mieliśmy odwiedzić rosyjskich przyjaciół. Zaczęliśmy już nawet myśleć o wspólnym spektaklu, który tam zrobimy. I przez pandemię nic z tego nie wyszło. Odłożyliśmy na te podróże pieniądze, a ostatecznie wydaliśmy je na wynajęcie domu na warszawskim Bemowie [dzielnica kojarząca się z blokowiskami – przyp. red.].

Wakacje wśród bloków!

Gdyby ktoś mi w lutym powiedział, że tak się to wszystko skończy, to bym nie uwierzyła. Ale dziś mam poczucie, że i tak znalazłam się w uprzywilejowanej sytuacji. Mam tam kawałek ogródka, na tyle blisko lasu, że odwiedzają nas wiewiórki. Od września zaczyna się szkoła, więc wracamy do mieszkania i szczerze mówiąc perspektywa kolejnych miesięcy spędzonych w mniej lub bardziej intensywnej, ale jednak pandemicznej izolacji, nie napawa mnie optymizmem.

Powiedziałaś, że zmieniły się twoje priorytety.

Pandemia sprawiła, że w naszych zainteresowaniach, także tych teatralnych, poszliśmy w inną stronę. Rytm życia nam się zmienił. Wania był przez te kilka miesięcy bardzo aktywny zawodowo, ale pracował zdalnie, z domu. W Rosji istnieje porównywalna z Netflixem platforma streamingowa Oko, która otworzyła dział teatralny, a Wania został jego dyrektorem artystycznym. W trakcie pandemii wyreżyserował film – spektakl online, odbywając próby i montaż przez Zooma. A ja przez dwa miesiące byłam w domu, przykładnie się izolowałam, byłam nauczycielką na pół etatu Mai [ośmioletnia córka Karoliny Gruszki i Iwana Wyrypajewa – przyp. red.], miałam czas na swoją praktykę, na zaległe lektury. Teraz wróciłam już do pracy, ale odpadła masa spotkań, wydarzeń, czas płynie spokojniej, bardziej organicznie. Dzięki temu czuję, że mimo wszystkich niepokojów związanych z pandemią, jestem w bardzo dobrej formie wewnętrznej.

Nie masz tej emocjonalnej huśtawki, którą Amerykanie nazwali już coronacoasterem?

Kompletnie. Mam świadomość tego, co dzieje się na świecie, i przeżywam to jak my wszyscy, ale prywatnie moje życie zwolniło i nareszcie toczy się w tempie, które mi odpowiada. I z tego nowego rytmu wzięła się potrzeba kontaktu z przyrodą. Jesteśmy na co dzień w mieście kompletnie odcięci od ziemi. Może to banał, ale poczułam to każdą komórką ciała. Wizja zanurzania rąk w wilgotną ziemię stała się moją realną potrzebą i przyjemnością. Nawet teraz, jak to mówię, zaczynają mi pracować ślinianki! Dojrzeliśmy do tego, żeby przenieść dużą część swojego życia poza miasto. To jest plan na najbliższy rok.

Gdzieś dalej niż na Bemowo?

Na pewno! Szukamy dla siebie miejsca. Myślę, że naszym kierunkiem będzie wschód Polski. Przyjaciele z Rosji, Litwy, Białorusi będą mieli do nas bliżej.

A teatr?

Zabierzemy go ze sobą. Na pewno będzie inny, wynikający z naszych aktualnych poszukiwań i tęsknot. Pewnie dalej mu będzie do tak zwanego mainstreamu. Koronawirus pomógł nam zamknąć jakiś teatralny etap. Zrozumieliśmy, że format, w którym funkcjonowaliśmy przez ostatnie lata – tworząc jako Dom Artystyczny Weda nasze spektakle: „Słoneczną linię” w Polonii, „Osy” w Och-Teatrze, „Wujaszka Wanię” w Polskim, „Irańską konferencję” w Dramatycznym – już się dla nas wyczerpał. Spektakle oczywiście dalej będą grane, bardzo je lubimy i są dla nas ważne, ale przyszedł czas na zmiany.

Kiedy się poznaliście z Iwanem Wyrypajewem, oboje mieliście jakieś oczekiwania. On, że dzięki tobie zetknie się z artystycznymi spadkobiercami Grotowskiego i Kantora, ty, że poznasz spadkobierców Czechowa i Stanisławskiego.

Tak. Wania był zaskoczony tym, że teatr w Polsce poszedł w zupełnie innym kierunku i że bardziej niż z Kantora czy Grotowskiego czerpie ze współczesnego teatru niemieckiego. Ja z kolei odkryłam dla siebie w Rosji teatr bez „czwartej ściany”, w bliskim kontakcie z widzem. Teraz, będąc w Polsce, mamy potrzebę połączenia rosyjskich doświadczeń z bardziej laboratoryjnymi poszukiwaniami.

A jak się twoje teatralne poszukiwania mają do gry w serialach i kinie?

To stały temat dyskusji w moim domu. Mój mąż nie kryje niechęci do kina, do telewizji; czasem zrobi jakiś film, ale generalnie tego nie rozumie. A ja mimo tego, że korzenie mam zapuszczone w teatrze, to kocham też pracę na planie i jej potrzebuję. Działa to na mnie odświeżająco i daje mi dobrą energię. Podoba mi się możliwość grania niuansów, kino dysponuje bliskim planem, możesz sobie pozwolić na subtelne środki wyrazu, w teatrze potrzebna jest bardziej wyrazista forma ekspresji. Uwielbiam element przygody, który w pracy na planie jest często obecny. Cenię sobie to, że mogę popracować w większej grupie ludzi, teatr jest dużo bardziej kameralny. Intensywność wspólnej pracy na planie wymaga od nas rozwijania w sobie takich cech, jak: otwartość, zaufanie, empatia, uważność. To supercenne. Poza tym lubię wyzwania, ryzyko, nawet jak czasem film czy serial nie wyjdzie tak, jak się spodziewałam. Kino to ważna część mnie.

Związek z Iwanem Wyrypajewem bardzo cię zmienił?

Miałam 27 lat, kiedy go poznałam, na koncie kilkanaście ról filmowych i teatralnych oraz silne przeczucie, że czegoś potrzebuję, ale nie wiedziałam czego. Dzięki Wani zobaczyłam swoją drogę – w życiu i w teatrze. Spotkałam nareszcie osobę, z którą mogłam w tę drogę wyruszyć. Wspólnie przeszliśmy długi i głęboki proces poszukiwań. To niebywale scala związek. Jak się szuka we dwoje, ma się kogoś, kto cię czasem wspiera, to łatwiej przezwyciężyć kryzysy, łatwiej wytrwać.

A Moskwa?

Moskwa była nieodłącznym elementem naszej podróży.

Jak myślę: Moskwa, to widzę: Putin, nowi Ruscy, Pussy Riot.

Nowi ruscy to zjawisko z lat 90., w tej chwili jest tam zupełnie inaczej. Ale rozumiem cię, niewiele wiemy o współczesnej Rosji, zresztą wejść z zewnątrz w tę kulturę jest niebywale trudno. Ja miałam łatwiej, bo wprowadzali mnie ludzie sztuki, którzy pokazywali mi Rosję od jej najciekawszej strony. Już sam początek miałam spektakularny dzięki roli w filmie „Córka kapitana” Aleksandra Proshkina na podstawie Puszkina. Genialna literatura, śmietanka rosyjskiego aktorstwa, zdjęcia w pałacach carycy Katarzyny w Peterhofie, ale też w obezwładniających swoim pięknem stepach. Byłam zafascynowana. A potem zakochałam się w Wani. Kiedy go poznałam, ciągle nie mówiłam jeszcze po rosyjsku. On, chociaż sam jest z Syberii, z Irkucka, mieszkał już w Moskwie kilka lat. Dzięki niemu zaczęłam poznawać i lepiej rozumieć to miasto.

To jakie ono jest?

Są miejsca, które cię popychają do tego, żeby się rozwijać, robić ciekawe rzeczy, a są takie, który rozleniwiają – intelektualnie, twórczo. Moskwa inspiruje jak Nowy Jork. Ludzie w Moskwie dużo bardziej się integrują, przenikają się różne środowiska, z różnych grup społecznych.

Co ich łączy?

Poszukiwania natury duchowej, jakaś metafizyczna tęsknota.

To dlaczego wróciliście jednak do Polski, do Warszawy?

Bo przy tym wszystkim to nie jest miasto, które o ciebie dba. Jest raczej wampiryczne.

Wróćmy na koniec do twoich poszukiwań. Buddyzm i prawosławie to twoje dwa duchowe źródła. Jak je łączysz?

Głęboko wierzę w to, że we wszystkich duchowych tradycjach tak naprawdę chodzi o jedno, a konkretne religie i towarzyszące im rytuały to narzędzia służące temu, żeby dojść w to samo miejsce. Ale to prawda, że jestem w swoich poszukiwaniach dość eklektyczna. To, co jest stałą częścią mojego dnia, to medytacja i joga. Reszta jest improwizacją i zależy od tego, co akurat czytam, czym się interesuję.

Co daje medytacja?

To samo pytanie zadaje córka, kiedy namawiam ją do medytacji: „A co to daje?”.

Ona też medytuje?

Tak, raz z większą, raz z mniejszą ochotą. Ostatnio rozmawiałam o tym z siostrą, która też ma córkę, jak zachęcić nasze dzieci do medytacji. I doszłyśmy do tego, że to trochę jak z myciem zębów, kiedy jednak jasno dajemy dziecku do zrozumienia, że na tym polu nie ma już dyskusji, bo chodzi o jego zdrowie. A medytacja to taka higiena wewnętrzna, do której trzeba się po prostu przyzwyczaić. Dzięki medytacji staram się nauczyć Maję, jak wzmocnić kontakt z samą sobą i ze światem. To droga do samoświadomości, która pomaga jej lepiej zrozumieć, kim jest, złapać kontakt ze swoim wewnętrznym głosem. Wierzę w to, że z czasem będzie widziała w tym coraz większą wartość, że nie będzie mnie za to przeklinać.

Maja już medytuje, a ogląda mamę w kinie i telewizji?

Tylko na scenie. Uwielbia „Wujaszka Wanię”. Wytrzymuje na widowni całe dwie godziny, wzrusza się i płacze razem z Sonią w finale, bardzo mnie to rozczula.

To jeszcze raz: co daje medytacja?

Reklama

Przyszła do mnie dziwną drogą, przez sufizm [zbiorcze określenie różnych nurtów mistycznych w islamie – przyp. red.], którym zaczęłam się interesować podczas pracy nad moim pierwszym wspólnym z Wanią moskiewskim spektaklem na podstawie poezji kazachskiej. Zaczęłam wtedy jeździć na warsztaty i odosobnienia z buddyjskimi mistrzami, którzy do Moskwy przyjeżdżają znacznie częściej niż do Warszawy. I w końcu odnalazłam się w medytacji. Myślę, że pozwala mi poczuć energię życia, zrozumieć, że to właśnie jestem ja, za myślami, emocjami, że w swojej istocie nie rodzę się i nie umieram. Pomaga mi to widzieć siebie w innych, wyzwala od lęków, od iluzji wolnej woli, daje wolność.

Justyna ROJEK/East News
Reklama
Reklama
Reklama