Reklama

Skoczyła wysoko i poleciała daleko. Justyna Żyła. Była żoną gwiazdy narciarstwa, dziś sama pracuje na nazwisko. Rozebrała się dla „Playboya”, wystąpiła w „Tańcu z Gwiazdami”. Dlaczego urodziła młodo? Czy kocha sławę? I dlaczego ma poczucie winy? W szczerej rozmowie z Romanem Praszyńskim.

Reklama

Justyna Żyła w wywiadzie VIVY!

Najbardziej dramatyczne przeżycie?

Kiedyś ktoś powiedział, że trauma rozwodu jest porównywana do śmierci bliskiej osoby. Chyba tak. Rozstanie, rozpad mojej rodziny to było dla mnie ciężkie przeżycie. Najcięższe.

Bardziej bolesne od łamania kości w dzieciństwie?

Trudno porównać. Ból ciała jest inny. Choć jako dziecko błagałam Boga, żeby moje kości były bardziej wytrzymałe. Strasznie łatwo pękały. Co chwilę trzeba było coś gipsować. Pamiętam, na początku gimnazjum złamałam rzepkę w kolanie. Ból był niesamowity. Na wycieczce szkolnej, schodząc z góry, pośliznęłam się. Upadłam, zrobiło mi się ciemno przed oczami.

Ups!

Potem dwa miesiące leżenia z nogą w gipsie od uda do kostki. Pół roku indywidualnego nauczania. I o wiele jeszcze dłuższa rehabilitacja.

I co?

Wyrosłam z tego, gdy skończyłam dojrzewać. Samo przeszło, odpukać. Nie łamię się.

Jak wspomina Pani dzieciństwo?

Bardzo beztrosko. Urodziłam się w Cieszynie, wychowałam w Wiśle. Bardzo jestem związana z moim miastem, nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Mimo że w Warszawie są większe możliwości.

Czym zajmowali się rodzice?

Tata był w Straży Granicznej. W pracy widział dużo dziwnych i niebezpiecznych sytuacji typu przemoc, przemyt, więc bał się o mnie i o siostrę. Bardzo nas kontrolował, wolał nas wszędzie zawieźć, przywieźć. Trudno się było wyrwać spod jego opieki. Musiałam się nieźle nakombinować, żeby pójść na imprezę. Trochę nakłamać, żeby mieć ciut wolności. Do dzisiaj tata przejmuje się naszym bezpieczeństwem. Choć odkąd poszedł na emeryturę, mniej jest napięty. Mama jest cukiernikiem. Pracuje w tej samej cukierni blisko 30 lat. Po szkole lubiłam odwiedzać mamę w pracy. Były lody, ciasteczka. Słodkie dzieciństwo.

Siostra?

Młodsza o prawie pięć lat. Pamiętam, jak rodzice przywieźli ją ze szpitala, rozłożyli kocyk na stole i położyli taką kluskę. Na początku strasznie chciałam się nią opiekować, potem mi przeszło. Żyłyśmy różnie, jak to siostry. Była miłość i typowe kłótnie o podkradanie ubrań. Teraz mamy dobry kontakt, Magdalena urodziła rok temu dziecko, jestem chrzestną małej Hani. Siostra też wyszła za sportowca, za skoczka. U nas co druga kuzynka ma męża sportowca.

O czym marzyła w dzieciństwie mała Justynka? Jak wyobrażała sobie życie?

Zawsze chciałam mieć dzieci, przynajmniej trójkę. Instynkt macierzyński szybko mi się obudził. Gdy miałam 13 lat, kuzynka urodziła syna, chodziłam z nim na spacery, zajmowałam się. U nas w rodzinie było dużo dzieci. Lubiłam się nimi opiekować.

To jedyne marzenie?

Zawsze chciałam mieć kwiaciarnię. Bardzo lubię układać kwiaty, komponować dekoracje. I miałam kwiaciarnię przez rok. Wynajęłam niewielki kiosk, ale nie było w nim chłodni, a nie mieliśmy pieniędzy, żeby zainwestować. A do tego nie miałam prawa jazdy, więc nie mogłam jeździć sama na giełdę w nocy. Kiedy zaszłam w drugą ciążę, ciężko było dalej to prowadzić. Trochę żałuję. Może kiedyś jeszcze spróbuję.

A o byciu gwiazdą telewizji Pani marzyła?

Nie. Czasami mnie irytowało, jak były mąż udzielał wywiadów, a ja siedziałam obok znudzona. Nie jestem gwiazdą.

Kiedy miała Pani 18 lat, zaszła Pani w ciążę. Świadoma decyzja?

Teraz już mogę powiedzieć – dosyć długo starałam się o dziecko. Chciałam się szybko usamodzielnić i stworzyć własny dom z mężczyzną, który wtedy także tego pragnął.

Dziecko było Wam potrzebne, żeby się usamodzielnić?

Zawsze chciałam mieć dzieci, a on chyba też.

Pani koleżanki też tak wcześnie rodzą?

Moje kuzynki miały po 20 lat. Siostra się wyłamała, bo urodziła Hanię, gdy miała 24.

Pani jednak to przodownica.

W moim pokoleniu tak. Ciocia urodziła, gdy miała 17.

Jak wspomina Pani poród?

Bałam się bardzo. Nie wiedziałam, co mnie czeka. Skończyło się na cesarskim cięciu. Moje ciało nie pozwoliło na to, żebym urodziła naturalnie. Samo cesarskie cięcie nie było takie straszne, jak później dochodzenie do siebie. Zajęło mi to sporo czasu, miałam kłopoty z ciśnieniem, musiałam brać tabletki. Z pół roku męczyły mnie bóle głowy. Przy drugim dziecku leżałam przez tydzień na patologii ciąży, ale wszystko na szczęście było dobrze.

Osiemnastolatka nie bała się zostać matką?

Bałam się, ale miałam wokół ludzi, którzy mi pomagali, rodziców. Byłam spanikowana na punkcie małego Kuby, z każdą krosteczką leciałam do lekarza. Przy Karolince trochę odpuściłam. Nauczyłam się poznawać, co jest czymś normalnym, a co czymś niepokojącym.

Niesamowite, wokół mnóstwo kobiet zostaje matkami w okolicach czterdziestki.

Nie żałuję. Niedługo kończę 31 lat, mam odchowane dzieciaki i mogę teraz się realizować. Świadomie. Bo wtedy nie do końca wiedziałam, czego chcę. Nie mówię o małżeństwie, ale o tym, co bym chciała robić. Stąd wzięło się gotowanie. Siedziałam w domu i lubiłam wymyślać coś nowego, żeby żaden obiad nie powtórzył się dwa razy w miesiącu.

Jak to jest być żoną zawodowego skoczka?

Ciężko. Musiałam być mamą i tatą. W ważnych momentach życia rodziny decyzje musiałam podejmować samodzielnie. Praktycznie zawsze całą zimę byłam sama z dzieciakami, ale wiedziałam, na co się zdecydowałam – taka praca. Mieszkaliśmy w domu wielorodzinnym
przez 10 lat. Potem wybudowaliśmy własny dom. I się posypało.

Skąd Pani wiedziała, na co się decyduje, wychodząc za sportowca?

Adam Małysz to mój kuzyn, więc mniej więcej wiedziałam, jak to będzie wyglądało. Musiałam liczyć na pomoc rodziny. Zanim zrobiłam prawo jazdy, było ciężej, prosiłam tatę, żeby mnie gdzieś zawiózł. Z biegiem lat było łatwiej, kwestia przyzwyczajenia.

Jakie są zalety życia z facetem, którego nie ma?

Może rzadziej się ludzie kłócą albo gdy dochodzi do niefajnych spięć w czasie rozmowy telefonicznej, łatwo się rozłączyć.

Sława?

Czasami mi przeszkadzała. Ale teraz rozumiem, że bycie rozpoznawalnym wiąże się z pewnymi obowiązkami.

To była pierwsza wielka miłość?

Tak.

I co się stało?

Co się stało? Różne niefajne sytuacje się zaczęły dziać w naszym życiu. Historia, jakich wiele.

Myślała Pani o trzecim dziecku?

Kiedyś tak. Teraz patrzę już w inną stronę. Moja dwójka mi w zupełności wystarczy.

Walczyła Pani?

Cóż… nie zawsze wszystko zależy od nas samych, nie zawsze się udaje. Jak to było? „Bo do tanga trzeba dwojga”?

W czasie rozstania w internecie zamieściła Pani bardzo emocjonalny wpis.

Zareagowałam emocjonalnie jak każda kobieta. Choć wiem, że nie każda wywala to na zewnątrz. Ja do tamtego momentu sądziłam, że mój Instagram to moja prywatna przestrzeń – myliłam się. Dzisiaj już czasu nie cofnę, choć wiem, że patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, mogłam postąpić inaczej. Teraz nie interesuje mnie już, kto z kim jest, i staram się w to nie wnikać. Dziś wiem, że ten wpis to nie była przemyślana decyzja. Emocje wzięły górę. Stało się, mleko się rozlało.

Wieczorami, gdy leży Pani sama w łóżku, jakie myśli się pojawiają? Jakie uczucia?

Miłość to fajna sprawa – na pewno mi tego brakuje. Natomiast jest dla mnie za wcześnie – sprawa z zeszłego roku to jeszcze wciąż świeża sytuacja. Ale dzięki rozstaniu stałam się bardziej niezależna, bardziej pewna siebie. I bardziej odważna.

Duża cena za dojrzałość.

Bardzo duża.

Jak rozwód Panią zmienił?

Jestem odważniejsza. Nie mam problemu wsiąść w samochód i przejechać 500 kilometrów. Wcześniej tego nie potrafiłam. Sama latam z dziećmi na wakacje. W zeszłym roku do Chorwacji, w tym do Bułgarii. Bardziej dbam o swój wygląd. Podkreślam swoją kobiecość. Staram się czuć kobieco i lubię się podobać, słuchać komplementów.

W czym się przejawia Pani siła dzisiaj?

Dzisiaj mam siłę, aby pomagać tak, jak tylko potrafię. Postanowiłam wspomóc kampanię „Szczęśliwa mama”, ponieważ wiem, że nie każda kobieta po rozstaniu ma tyle szczęścia co ja i wsparcie rodziny. Sądzę, że to moment, w którym mam tę siłę, aby mówić o tym, że bycie mamą to nie kaszka z mleczkiem i kobieta, zostając sama z dziećmi, dużo dźwiga na swoich barkach, a z pomocy należy korzystać i nie wstydzić się jej przyjąć.

Jak się zaczęła Pani przygoda z mediami?

Zupełnie tego nie planowałam. Zaczęło się od mojego wpisu w internecie o tym, co dzieje się w naszym małżeństwie, ten wpis będzie się za mną ciągnął po wsze czasy. Zaproponowano mi sesję w „Playboyu”.

Ktoś zadzwonił?

Na początku myślałam, że to żart. Wahałam się, rozmawiałam z rodzicami, z synem i dalszą rodziną.

Co syn na to?

Powiedział, że bardziej by się wstydził, jakbym pracowała w policji. Nie wiem, co ma jedno do drugiego, ale tak mi powiedział. Tata miał obiekcje, mama też.

Odradzali?

Mieli wątpliwości. Na szczęście to nie były całkiem rozbierane zdjęcia, raczej artystyczne. Babcia oglądała i podobało się jej.

Dlaczego się Pani zdecydowała? Dla pieniędzy?

Oczywiście, że to nie było za darmo. Zawsze chciałam sobie taką sesję zrobić, ale wstydziłam się. Fajny prezent na 30. urodziny.

Jak świat odebrał Pani akty?

Podzielony na pół. Jedni pisali, że super, drudzy rozpaczali, co ja zrobiłam dzieciom. Jaki w tym problem? Nie ja pierwsza mam dzieci.

Powtórzyłaby Pani sesję?

Tak, poznałam fajnych ludzi, na planie była dobra atmosfera, nie czułam się skrępowana. No i dzięki tym zdjęciom poznałam swoją menedżerkę – przyjaciółkę Chaję. Napisała do mnie kilka mądrych zdań, zaciekawiło mnie też jej imię. A że mieszka niedaleko, umówiłyśmy się ma kawę. Szybko znalazłyśmy wspólny język, jakbyśmy znały się od zawsze. Namówiła mnie, żeby nagrywać filmiki o gotowaniu, które jest moją pasją i powołaniem – tak sądzę – i publikować je w internecie.

Dziś wszedłem na YouTube’a, ale znalazłem tylko zapowiedź Pani gotowania.

Na moim kanale są filmiki z poprzedniego sezonu, więc zachęcam do obejrzenia. Aktualnie przygotowujemy nowe materiały na wrzesień, chcę, żeby wszystko było dopracowane. Ale na Instagram i moją stronę w internecie przepisy wrzucam cały czas. Po „Playboyu” odezwała się też telewizja Active Family i zaproponowała udział w programie „Pierzemy brudy”. Tytuł trochę mnie odstraszał, ale okazało się, że to kolejna fajna przygoda. Dużo mi pomogła, jeżeli chodzi o obycie z kamerą.

Zapraszała Pani skonfliktowane pary. Jak Pani sobie radzi z kłócącymi się ludźmi?

Na początku byłam skrępowana. Nie lubię się kłócić, ale o dziwo udawało mi się dotrzeć do tych ludzi. Nie jestem psychologiem ani mediatorem, bardziej byłam pośrednikiem.

Wypada Pani dość blado na wizji.

Nie chcę się wtrącać i wyciągać z ludzi niestworzone rzeczy. Chodzi mi o to, żeby doprowadzić do normalnej rozmowy.

Będzie Pani jeszcze prała te brudy?

Zobaczymy jesienią.

Jaki ma Pani pomysł na siebie?

Chcę dalej prowadzić swój kanał o gotowaniu. Realizuję się w tym. Może kiedyś w dalekiej przyszłości uda mi się zrobić program kulinarny? Wielkie marzenie. I szczerze – nadal zastanawiam się, aby połączyć gotowanie z florystyką.

Reklama

A uczucia? Czego Pani potrzebuje?

Chyba mam potrzeby jak każda kobieta. Chciałabym jeszcze kiedyś się zakochać. Na razie mam poczucie winy. Zawsze chciałam, żeby moje dzieci miały szczęśliwą, pełną rodzinę. Niestety, nie udało się. Na każdym kroku staram się to im wynagrodzić.

Reklama
Reklama
Reklama