Reklama

Do Barcelony uciekła po śmierci rodziców. Miała być dla niej azylem, mekką nowych przyjaźni i możliwości. Oszukana przez nieuczciwego kolekcjonera straciła cały majątek i wraz z synami przez wiele miesięcy, bez środków do życia, tułała się po hotelach. Barcelona zdradziła ją tak, jak ludzie. Ludziom można wybaczyć, ale czy można wybaczyć miastu? Z malarką Joanną Sarapatą do Barcelony pojechała Katarzyna Przybyszewska.

Reklama

Śladami gwiazd — Joanna Sarapata

To nie był najłatwiejszy czas w życiu malarki. Słoneczna Barcelona okazała się piekłem, które na zawsze zmieniło nie tylko ją, ale również jej synów.

Ale jak w nieznanym miejscu zorganizować życie?

Szybko nawiązuję kontakty. Chodzę po galeriach. Rozmawiam po francusku, jeszcze wtedy nie znam hiszpańskiego. Wszyscy biorą mnie za Francuzkę. Moje obrazy się podobają, fakt, że ma je w swojej kolekcji José Carreras, też robi wrażenie. Któregoś razu w jego domu staję przed płótnem Modiglianiego. Myślę: Modigliani i Sarapata na jednej ścianie. Dzięki Carrerasowi zresztą poznaję ciekawych ludzi. Koncerty, wystawy, przyjęcia się nie kończą. Wino leje się strumieniami. Kolekcjonerzy odwiedzają mnie w domu. Zaczynam sprzedawać swoje płótna, nawet po 10 tysięcy euro. Czuję się doceniona jako artystka, bo w Hiszpanii artysta to jest ktoś, w Polsce mówi się o nas „bida z nędzą”. Mój starszy syn Christophe chodzi do szkoły. Z młodszym, Jovanem, każdego ranka jadę na plażę. Opalamy się, zajadając owoce morza. Na targu u uszminkowanej Carmen kupuję świeże ryby. Z Polski przyjeżdżają przyjaciele. Na moim tarasie kwitną cytryny. Kiedy Jovan zaczyna chodzić do przedszkola, codziennie w parku rozmawiam z innymi mamami i czytam „La Vanguardię”, ucząc się języka. Potem kawa. Obowiązkowa w Hiszpanii. Popołudniami maluję. Mam wenę. Po śmierci rodziców i polskiej szarości zaczynam oddychać pełną piersią.

Barcelońska sielanka…

…która widocznie nie mogła wiecznie trwać. Christophe, mój straszy syn, ponieważ jest Francuzem, chodził do francuskiej szkoły. Zaprzyjaźnił się tam z pewnym chłopcem. Chłopiec bywał u nas w domu i wszędzie widział obrazy. Powiedział któregoś razu, że jego ojciec jest kolekcjonerem i chętnie zobaczyłby moją sztukę. Pan Alcaraz, bo tak się nazywał ów ojciec, elegancki, świetnie ubrany mężczyzna z drogim zegarkiem na ręku, w złotych spinkach u mankietów, zjawił się pewnego popołudnia w moim domu. I od tamtego momentu nasze życie zupełnie zmieniło swój bieg.

To znaczy?

Pan Alcaraz zakochał się w moich obrazach. Rozmowa z nim o sztuce była pasjonująca. Mówił, że ma w domu Picassa, wydawał się być poważnym kontrahentem. Nawiasem mówiąc do dziś nie wiem, czy ten Picasso był prawdziwy. Ale wtedy Alcaraz roztoczył przede mną niezwykłą wizję współpracy i straciłam czujność. Zaproponował mi 15 tysięcy euro miesięcznie pensji, żebym tylko malowała. Zaoferował również, że pokrywa rachunki wynajmu domu i szkoły dla synów. Miał moje obrazy sprzedawać na świecie. Pierwszy kontrakt był na Kostarykę. Ponieważ już miałam sporo płócien, z nimi przyjechałam z Polski, wybrał około 100. Jeszcze kilkanaście domalowałam i podpisaliśmy umowę na wywóz obrazów do galerii w Kostaryce. O Kostaryce mówiło się wtedy, że to jest Saint-Tropez Ameryki. To mogła być szansa ekspansji poza Europę. Szczęśliwa podpisałam pierwszą umowę, wypiliśmy szampana, obrazy wyjechały z Barcelony i zaczął się koszmar.

Jak to możliwe?

Nigdy nie zobaczyłam nawet pierwszych obiecanych 15 tysięcy euro. Pan Alcaraz od początku kluczył, wykręcał się, że koszt ram był duży, że wywóz też go kosztował… Wciąż pozytywnie nastawiona przyjmowałam jego tłumaczenie. To było pierwsze oszustwo w moim życiu. Nigdy nie przypuszczałam, że coś takiego może się wydarzyć w świecie sztuki. Wychodziłam z założenia, że sztuką zajmują się kulturalni ludzie, a kulturalny człowiek ma klasę. Mój barceloński „kolekcjoner z klasą” nagle zmienił biuro i mnie o tym nie poinformował.

I co zrobiłaś?

Coraz bardziej zaniepokojona odnalazłam nowe biuro i domagałam się wypełnienia warunków umowy. W biurze obrazy wisiały na ścianach, obsługa była bardzo miła, ale pan Alcaraz kłamał dalej. Zrzucał wszystko na marszanda z Kostaryki. Moja pozycja była beznadziejna: Nie mam obrazów, nie mam pieniędzy. Muszę czekać. Pan Alcaraz strzepnął pyłki z nienagannie skrojonej marynarki. „Możemy pani wypłacać po 30 euro dziennie”, powiedział wspaniałomyślnie. „Ale jak to?”, spytałam. „Mam dwóch synów, wynajmuję drogi apartament?”. „Rachunki będziemy pokrywać”, odpowiedział już zniecierpliwiony pan Alcaraz i dał mi do zrozumienia, że moja wizyta dobiegła końca. Jeszcze poprosiłam o podpisanie kontraktu stwierdzającego prawdziwość jego obietnic. Szybko złożył zakrętas na świstku. Ściskając w jednej dłoni kontrakt, w drugiej 30 euro wyszłam z biura. Świat wokół wirował.

W pośpiechu w czarne worki na śmieci pakowałam ubrania chłopców i swoje

Trzydzieści euro to trochę mało, by przeżyć z dwójką dzieci w Barcelonie…

Drugie 30 euro wysyłał mi mój mąż, Jarek. Ale nie narzekałam. Myślałam: Jestem przecież zaradna, dam sobie radę. Ale druga myśl wracała coraz bardziej natrętnie: To nie skończy się dobrze. Nie ma szans.

Dlaczego nie malowałaś?

Nie mogłam. Zamknęłam się w sobie. Wena uciekła bezpowrotnie, po domu walały się porzucone pędzle i płótna. Nie miałam nawet siły, by wziąć do ręki ołówek. Codziennie rano wodą popijałam dwie waleriany. Brałam Jovana w wózek i jechałam na plażę. To była jedyna szansa, by przetrwać. Gdybym zostawała w domu, pewnie bym zwariowała. Nie miałam do kogo zadzwonić, odezwać się. Ludzie nie chcą słuchać o problemach. Każdy ma swoje. W tamtym czasie, zgodnie z efektem domina, dostałam wiadomość z Polski. Mój mąż będzie ojcem. Jest inna kobieta. Wtedy załamał się cały mój świat, zwłaszcza że okazało się, że pod moją nieobecność mąż zastawił dom rodziców. Ostatnia szansa na pieniądze zniknęła bezpowrotnie. Byłam sama, zdradzona, w obcym kraju, mieście, bez pieniędzy i szans na zarobek.

Nie mogło być gorzej.

Mogło. Po sześciu miesiącach czekania na pieniądze i upokarzającego codziennego odbierania 30 euro z biura pana Alcaraza wróciłam do domu po odprowadzeniu młodszego synka do przedszkola i zastałam otwarte drzwi. W domu było siedem osób. Nieznani ludzie kręcili się po pokojach, oglądali meble, zaglądali do szaf i szafek. Stanęłam na środku jak wryta. Ktoś podszedł do mnie, przedstawił się, podał krótką informację. Zrozumiałam, nawet z moim wówczas słabym hiszpańskim. Od miesięcy nikt nie płacił rachunków. Ludzie kręcący się po domu zaczęli pakować meble, sztalugi, komputery chłopców, nawet obrusy… „Ma pani 20 minut”, ktoś powiedział.

Dwadzieścia minut? Na co?

Na spakowanie ubrań i nic niewartych rzeczy. Cały mój ruchomy majątek uległ konfiskacie. W pośpiechu w czarne worki na śmieci pakowałam ubrania chłopców i swoje. Książki? Przecież Christophe ma maturę! – myślałam. Musi mieć książki! Jedyne, co zdołałam uchować, to moje zegarki z brylantami. Włożyłam je mimochodem do kieszeni. Przecież nie będą mnie sprawdzać. Jakaś pani wspaniałomyślnie wręczyła mi rodowy herb mojej rodziny. Wyszłam z domu z kilkoma workami, królikiem i rybką w akwarium. Jak pijana.

A pan Alcaraz?

„Pani Joanno – mówił – proszę się nie martwić. Wszystko załatwimy. Znaleźliśmy pani aparthotel. Zatrzyma się pani tam do rozwiązania sprawy”. „Czemu nie płaciliście czynszu?”, zapytałam. „Wszystko załatwimy”, powtórzył pan Alcaraz i zostawił mnie w hotelu. Recepcjonistka patrzyła na mnie podejrzliwie. „Tu nie można ze zwierzętami”, powiedziała oschle. Spojrzałam na tabliczkę. Było napisane „No perros”, czyli że nie można wprowadzić się z psami. „To nie są psy”, odpowiedziałam. Sama się zdziwiłam, że nagle wstąpiła we mnie jakaś dziwna siła. Wprowadziłam się z królikiem, rybką i 10 workami na śmieci pełnymi przeróżnych rzeczy. Najgorsze było przede mną: iść po synów do szkół i powiedzieć im, że nie mamy domu.

Cały wywiad Katarzyny Przybyszewskiej z Joanną Sarapatą do przeczytania w nowej VIVIE!, dostępnej w kioskach od 17 maja!

Reklama
Karolina Szostak, Viva! maj 2018, OKŁADKA
Mateusz Stankiewicz/AF PHOTO

Co jeszcze w nowej VIVIE! 10/2018?

Kinga Korta o najważniejszej życiowej roli, czyli macierzyństwie. Czy spektakularna metamorfoza wpłynęła na to, jak postrzega samą siebie Karolina Szostak? „Barcelona zdradziła ją tak jak ludzie”, pisze Katarzyna Przybyszewska. Niezwykła historia, znanej malarki - Joanny Sarapaty. Bogumiła Wander i Krzysztof Baranowski o kulisach związku, małżeństwie, sile namiętności i życiowych pasjach. A także, nieznana twarz aktora. Czy Piotr Polk naprawdę jest taki „grzeczny”?

Reklama
Reklama
Reklama