Reklama

Swoją przyszłość wiązał z zawodem muzyka, ale los bywa przewrotny. Przygoda z programem MasterChef wpłynęła na zmianę kierunku jego życia. Jan Paszkowski był najmłodszym uczestnikiem pierwszej edycji kulinarnego show. Wtedy marzył o własnej knajpie i programie kulinarnym. Udało się! Potem uwiódł zdjęciami swoich potraw samego Jamiego Olivera i mógł uczyć się tajników kulinarnych przy jego boku! A teraz wraz z Joanną Jędrzejczyk, polską bokserką i mistrzynią mieszanych sztuk walki stworzył swoją kolejną książkę pt. „Jedz, śmiej się i walcz!”. Jak wyglądała ich współpraca? Co Janek Paszkowski mówi nam o swoich marzeniach i planach? Jak naprawdę rozpoczęła się jego kulinarna przygoda?

Reklama

Na pierwszy casting MasterChefa pojechałeś z czekoladową tartą w pudełku po pizzy. Minęło siedem lat. To był początek Twojej kulinarnej podróży?

Tak było. Moja przygoda z gotowaniem rozpoczęła się 22 lata temu. Lubiłem podpatrywać najbliższych w kuchni. Ponieważ moi rodzice są aktorami z zawodu, zostałem na chwilę sam w domu. Chciałem zrobić im niespodziankę i ugotowałem zupę pieczarkową. Sześciolatek. Ale tak na poważnie wszystko zaczęło się w MasterChefie.

Jak wspominasz swój udział w programie?

Wspaniale! Wszystko co się wówczas wydarzyło nieuchronnie wpłynęło na kierunek mojego życia. Ponieważ z wykształcenia jestem muzykiem, to wszystkie swoje plany wiązałem raczej z tą dziedziną niż z gotowaniem. W końcu tata podsunął mi pomysł wzięcia udziału w MasterChefie. Początkowo podchodziłem do tego niepewnie, ale z czasem nabrałem odwagi i… jestem tu, gdzie jestem.

A kiedy pierwszy raz stwierdziłeś, ze gotowanie to ta miłość, której chcesz się poświęcić.

Wydaje mi się, że to zaczęło kiełkować w mojej głowie, gdy w programie zacząłem przechodzić kolejne etapy i uświadamiałem sobie, że to może dobry początek czegoś nowego w moim życiu. Po udziale w programie spływało do mnie wiele propozycji od wydawców, producentów programów kulinarnych, nawet Pani Magdy Gessler. Zacząłem prowadzić warsztaty, pisywać do magazynów. Z dnia na dzień zaczynało się to nakręcać coraz bardziej i tak zostało do tej pory.

Masz jeszcze kontakt z jurorami na tyle, by móc poradzić się ich w pewnych kwestiach?

Z jurorami nie. Sporadycznie z Magdą Gessler, ale to kontakt bardziej ograniczony. Natomiast wciąż utrzymuje relacje z uczestnikami - Basią Ritz i Kingą Paruzel. Ale każdy z nas poszedł w swoją stronę i niewielu zawodowo zajmuje się gastronomią. Z finałowej czternastki tylko cztery osoby wciąż działają w tym biznesie. Na przykład Mikołaj Rej prowadzi reportaże dla Dzień Dobry TVN.

Janek Paszkowski

Sam założyłeś własne kulinarne miejsce na mapie Warszawy. Jak to jest prowadzić własny biznes?

Ciężko (śmiech). To nie jest tak, jak myśli większość osób. Niektórzy wciąż twierdzą, że kiedy twój lokal odniesie sukces, to spijasz śmietankę z udziałów, odbierasz pieniądze i zapraszasz do siebie znajomych i przyjaciół na wino, bo przecież nic cię to nie kosztuje. Najczęściej się z takimi założeniami spotykam. A to jest ciężka praca, 24h na dobę. Gotowanie, praca z ludźmi, obsługa, zaopatrzenie, papierologia… Można wymieniać bez końca. Jeśli się tego nie kocha i nie jest to pasją, to czas weryfikuje osoby, które są nastawione na zysk. Do gotowania potrzeba serca.

Ty masz serce też do muzyki. Zdarza Ci się czasem grać w knajpie?

Tutaj nie, ale w domu jak najbardziej. Staram się tego nie łączyć, bo jedno i drugie jest dla mnie ważne. Są pewne granice. Nie chce robić połączenia restauracji z salą koncertową. Zależy mi na tym, by knajpa funkcjonowała normalnie, a ta część muzyczna pozostała strefą hobbystyczną.

Niedawno wyszła Twoja kolejna książka stworzona z Joanną Jędrzejczyk ,,Jedz, śmiej się i walcz”. Dlaczego właściwie Joanna? Jak nawiązała się Wasza współpraca?

To jest dobre pytanie! (śmiech) Lata temu współpracowałem z firmą, która jest producentem suplementów i produktów dla sportowców. Robiłem dla nich zdjęcia i przepisy. Jak się okazało produkty trafiały również do Joanny Jędrzejczyk. Kiedyś zobaczyła jedną z książek z przepisami dla sportowców. Musiała mnie gdzieś znaleźć w social media bo polajkowała mi zdjęcia. Bardzo się zdziwiłem. Zaczęliśmy rozmawiać. Potem wracając z Rosji napisała do mnie, czy przypadkiem jestem w knajpie, bo zjadłaby coś pysznego. Wstępnie zaczęliśmy rozmawiać o książce. To było również jej marzenie, sama gotuje i robi to świetnie. Dzięki współpracy z Edipresse Książki mogliśmy stworzyć pozycję, która tak do końca kulinarna nie jest, a posiada także motywacyjne treści. Ma być przewodnikiem, poradnikiem, który pomaga szczęśliwie żyć...

Jesteś szczęśliwy? Powoli spełniasz swoje marzenia.

Tak. Chciałbym rozbudowywać firmę i przenieść tę markę dalej. Może otworzyć kolejną restaurację, ale do tego potrzeba czasu i samozaparcia. Długa droga przede mną. Trzeba jeść śmiać się i walczyć!

Książkę zadedykowałeś w poruszających słowach mamie…

Tak. Spotkało mnie w życiu szczęście w nieszczęściu. Poprzednią książkę udało mi się zadedykować babci, tą mamie, ponieważ była dla mnie przykładem osoby niezłomnej. Dość nieoczekiwanie dla nas wszystkich przegrała walkę z nowotworem. Miała pierwszy rzut choroby, który udało się zwalczyć. Przez siedem lat było cudownie i nagle w ciągu trzech miesięcy był nawrót, i koniec. W tych ostatnich miesiącach była dla mnie prawdziwą bohaterką. Ta książka, dedykacja są gestem w jej stronę. W akcję zaangażował się Łukasz Jemioł. Jego bluzy, które można zobaczyć na sesji zdjęciowej przekazaliśmy na aukcję charytatywną. Pewien procent ze sprzedaży książki także przeznaczyliśmy na walkę z rakiem.

Z pewnością mama również kształtowała Twoją wrażliwość na różnorodność smaków.

Całe moje dzieciństwo. Jednak wychodzę z założenia, że dzieci wiele dziedziczą po dziadkach. Pochodzę z domu, w których kochało się gotować i lubiło się jeść. W mojej artystycznej rodzinie gdzieś ten element kuchni wciąż się przewijał. Większą połowę mojego życia byłem szkolony w kierunku bycia muzykiem i jakiś poziom wrażliwości to we mnie zbudowało, a to przekłada się na zmysły kulinarne, i nie tylko. Wnętrze mojej knajpy również sam zaprojektowałem. Zależy mi na tym, by wszystko było spójne.

Janek Paszkowski

Działasz także fotograficznie.

Tak, ale nie jestem profesjonalistą, chociaż w dzisiejszych czasach przyjęło się, że każdy może być każdym. To moja kolejna pasja.

To wróćmy do gotowania. Jakie jest Twoje najpiękniejsze wspomnienie kulinarne?

Jest ich przynajmniej kilka. Jedno z nich zdarzyło się niedawno. Była to wizyta pana Wojciech Modesta Amaro. Niesamowite przeżycie, zwłaszcza, że przyszedł do nas bez żadnego zaproszenia. Drugie jest związane z moim stażem u Jamiego Olivera. Uczyłem się od niego, czerpałem z jego doświadczenia. Tego nie da się zapomnieć.

A jak tam trafiłeś?

To jest w sumie intrygująca historia. Oglądałem reportaż o jego knajpie i na nagraniu wypowiadała się menadżerka lokalu - Karolina, która pochodzi z Polski. Znalazłem ją na Facebooku i napisałem na Messengerze. Miałem szczęście, że dwa dni później znalazła moją wiadomość i na nią odpisała. To był prawdziwy fart, bo w tamtym czasie korzystała z mediów społecznościowych raz na kilka miesięcy. Zapytałem, czy nie udałoby się dostać na staż.

Od razu się zgodziła?

Karolina przewróciła świat do góry nogami. Knajpa ,,Fifteen” nigdy nie organizowała staży. Zatrudniała za to osoby z trudnego środowiska, młodzież, która od początku miała ciężki start, borykała się z uzależnieniami. Oni dawali im lepszy start. Przez rok albo dwa lata mają okazję pracować z Jamiem, by potem wyjść w świat z papierem pełnoprawnych szefów kuchni. Dzięki temu mogli iść dalej i walczyć o lepszą przyszłość. Więc Karolina zrobiła wszystko, by takiego Janka z Polski włączyć do ich grona. Po pół roku oczekiwania dostałem maila potwierdzającego. Odkładałem wszystkie oszczędności, by móc spełnić to marzenie.

Janek Paszkowski

Nadal Jamie jest Twoim autorytetem kulinarnym?

Nie tylko. To mnóstwo osobistości ze świata gastronomii. Ale z ręką na sercu to on jest osobą, którą mnie do tego gotowania nakłoniła. Zawsze kojarzę go jako przebojową postać, zafascynowany oglądałem jego programy w telewizji.

Jak każdy kucharz uwielbiasz bawić się smakami, fakturami, zapachami… Jakie najdziwniejsze połączenie smakowe do tej pory udało Ci się stworzyć i zachwycić wszystkich dookoła.

Teraz to popularne połączenie smaków, ale na casting do MasterChefa poszedłem też z sałatką z buraków, gruszki, miodowym sosem i serem dojrzewającym. Siedem-osiem lat temu jeszcze to były egzotyczne smaki. Zachwyciłem wszystkich też przystawką, którą robiłem jeszcze w liceum - grzanki z tartym jabłkiem i fetą polane miodem. Wszyscy łapali się za głowę: ,,Boże, miód i feta”! Kiedy słyszysz o tym po raz pierwszy myślisz - abstrakcja. A jednak zagrało! Warto jest ryzykować.

A jakie są Twoje ulubione połączenia?

Najprostsze. Świeży chleb z masłem i solą. Nic tego nie przebije (śmiech). Lubię jeść dużo i wszystko. Teraz odstawiam mięso i jem je sporadycznie, ale uwielbiam łączyć je z owocowymi smakami.

Nigdy Cię nie korciło, by pójść w ślady rodziców i zająć się aktorstwem?

Nie jestem na tyle odważną osobą. Sam udział w MasterChefie był dla mnie wyzwaniem. Poza tym obawiałbym się w środowisku łatki, mówienia, że z pewnością coś mi się udało dzięki rodzicom ze środowiska aktorów. Chociaż nawet i tutaj, będąc w miejscu, w którym jestem, zdarzało mi się słuchać, że zapewne to znajomości w artystycznym świecie, pomogły mi w "karierze". Hejterzy są i będą, ale ja chcę działać dalej, bo do tej pory dostałem od życia mnóstwo dowodów na to, że to właściwa droga.

materiały prasowe/Edipresse Książki
Reklama

Reklama
Reklama
Reklama