Jan A.P. Kaczmarek o drodze do wielkiej kariery i życiu w Hollywood [WYWIAD]
Dziś mijają 69. urodziny polskiego kompozytora
- Redakcja VIVA!
Od 33 lat w Hollywood. Zadomowił się i zrobił karierę, o jakiej wielu jedynie śni. Za muzykę do filmu „Marzyciel” zdobył Oscara. Kompozycje z „Niewiernej” kochają fani na całym świecie. W ostatnich latach coraz częściej zaczął wracać do Polski. "Po latach emigracji korzenie, zamiast zanikać, niebezpiecznie rosną", wyznał w wywiadzie, który został opublikowany na łamach magazynu VIVA! w 2011 roku. Dziś Jan A.P. Kaczmarek świętuje swoje 69. urodziny. Z tej okazji przypominamy rozmowę, którą z kompozytorem przeprowadziła przed laty Liliana Śnieg-Czaplewska.
Jan A.P. Kaczmarek o drodze do wielkiej kariery i życiu w Hollywood
Liliana Śnieg-Czaplewska: Żył Pan przez lata między kontynentami, od 1989 roku mieszkał w Los Angeles. To prawda, że wraca Pan do Polski? Doszły mnie słuchy o jakimś festiwalu…
Jan A.P. Kaczmarek: Otwieram w Poznaniu I Międzynarodowy Festiwal Filmu i Muzyki „Transatlantyk”. Zaczynamy 30 lipca, kończymy 6 sierpnia. Przedstawimy panoramę współczesnego kina i muzyki, a szczególne miejsce będzie miała muzyka filmowa. Jedna z nowości to konkurs kompozytorów muzyki filmowej. Część warsztatowa odbędzie się w Rozbitku koło Kwilcza, gdzie zaczął działalność mój Instytut „Rozbitek”. To miejsce odkryłem osiem lat temu. Kupiłem otoczone parkiem piękne ruiny, które odbudowuję.
– Ale po co Panu ten kłopot zamiast słońca Kalifornii?
W świecie chaosu wartości ktoś musi podawać rękę młodym i zdolnym. Poza tym po 20 latach emigracji korzenie, zamiast zanikać, niebezpiecznie rosną. I tak coraz częściej jestem w kraju. Nie miałem mistrza, który pomagał mi przejść przez meandry kariery. Musiałem „zbudować się sam”. Największym wyzwaniem była Ameryka. Nikt tam na mnie nie czekał, niespecjalnie szanowano mój wcześniejszy europejski dorobek. To, że wylądowałem w Los Angeles kompletnie zdominowanym przez film, w pewnym sensie wymusiło skupienie się na tej dziedzinie. Ameryka zmusiła mnie do ciężkiej pracy nad sobą. Jednocześnie nauczyła mnie szacunku dla różnorodności i energii różnych kultur. I że pragnienie sukcesu to nic złego. W Polsce socjalistycznej, którą opuściłem w 1989 roku, „kariera” była dla większości brudnym słowem. Było ciasno i królowała, dziś na szczęście martwa, dewiza: „Siedź w kącie, znajdą cię”... Instytut „Rozbitek” ma być takim otwartym miejscem dla utalentowanych ludzi z całego świata, by nie zgubili talentu. Nie będziemy konkurować z akademiami muzycznymi, uczyć kontrapunktu i harmonii. Będziemy pracować nad psychologią uprawiania zawodu, odpornością na rozczarowania, umiejętnością budowania kariery. W polskim filmie i muzyce jest wiele do zrobienia. Lepiej rzeczy się mają w biznesie. Widzę mnóstwo trzydziestoparoletnich ludzi – głównie kobiet, wykształconych, zdolnych, ambitnych – którzy trzymają ten kraj do kupy z iście amerykańską dyscypliną.
– Długo zamierza Pan żyć w tym transatlantyckim szpagacie?
Ciągle szukam najlepszej metody. Po 11 września 2001 roku podróże transoceaniczne przestały być przyjemnością. Marzę, by wymyślili wehikuł, który przewiezie mnie z Kalifornii do Polski w trzy godziny. Więc na razie jesień i zimę spędzam tutaj, w Los Angeles, wiosną lecę do Europy. Zgadza się, ciągnie wilka do lasu… Raz to stary słowiański bór, raz kalifornijskie sosny, sekwoje, kaktusy…
– W PRL-u żył Pan pełnią życia artysty, koncertując w całej Europie z Orkiestrą Ósmego Dnia, grając na rzadkim instrumencie – fidoli Fischera. A potem, jako świeżo upieczony emigrant, w wieku 36 lat w Mieście Aniołów zaczynał Pan od nowa i omal nie poległ. Dzieci miały świadomość, jak Wam było ciężko?
Tylko najstarszy syn, który miał wtedy 11 lat, czegoś się domyślał i czuł napięcie. Byliśmy z żoną bardzo zmęczeni ciągłą walką o przetrwanie, ale napięcie nie polegało na tym, że nie mieliśmy co do garnka włożyć, a raczej dotyczyło skali naszego zadłużenia. Nie chcę tu reklamować kredytów bankowych ani propagować zadłużania się, bo to często niezdrowe, ale jedynym sposobem, dzięki któremu udało mi się przetrwać ten ciężki okres – nie schodząc poniżej pewnego poziomu życia – były karty kredytowe. Od początku mieszkaliśmy na przyzwoitym poziomie, tylko psychiczna cena tego standardu była niemożliwie wysoka.
– Nie dał się Pan „zdeklasować ani znokautować”, co jest udziałem polskiego inteligenta w Ameryce, jak Pan wielokrotnie mówił.
Zaczyna się na ogół od zmiany zawodu. Aktorzy kelnerują, muzycy… robią, co mogą. Czasem następuje przeprowadzka do dzielnicy, gdzie strzelanina jest na porządku dziennym. Wybitny kompozytor, twórca
muzyki filmowej Philip Glass kilka lat pracował jako taksówkarz. Ja w takiej sytuacji nigdy bym chyba do komponowania nie wrócił.
– Brał Pan kredyty, aż długi osiągnęły kwotę stu tysięcy dolarów...
Wie pani, ja byłem wtedy jeszcze klasycznym Polakiem, czyli udawałem, że nie ma problemu. Typowe dla polskiego mężczyzny. Dopiero w Ameryce nauczyłem się, że trzeba być otwartym, dzielić się emocjami, oczywiście z dorosłym partnerem.
– Przecież w Ameryce na pytanie: „Co u ciebie słychać?” odpowiada się: „Cudownie, wspaniale” bez względu na to, jak jest.
To taka formułka, jak „siema”. Na pytanie „Jak się masz?” nie spodziewamy się w powierzchownych związkach zwierzeń na temat chorób czy długów. Wśród przyjaciół czy w rodzinie rozmawia się o wiele bardziej otwarcie, może poprzez powszechność psychoterapii, która daje większe umiejętności w tej dziedzinie. Bywało, że na początku ta otwartość amerykańska była dla nas szokująca.
– Pan też wylądował na kozetce u psychoanalityka?
Nie, ale jedną z pasji mojej żony jest psychologia – jest amatorem, ale mnie pociesza, że gdyby była amatorem chirurgiem, byłoby to dla mnie bardziej niebezpieczne. Czyli jestem na kozetce, ale domowej. Nasze rozmowy są dla mnie ważnym źródłem rozumienia siebie i świata.
Czytaj też: A Oscar wędruje do... Wszyscy Polacy, którzy zdobyli Nagrodę Akademii Filmowej!
– Jakim cudem, dzięki czemu nie wróciliście wtedy na stare śmieci?
Ratunek przyszedł w ostatniej chwili, gdy właściwie odpuściłem, zgodnie chyba z zasadą: „Każdemu to, na czym mu nie zależy”. Najpierw przyszło zamówienie na muzykę do przyzwoitego filmu telewizyjnego, potem „Całkowite zaćmienie” Agnieszki Holland...
– ...Miało znaczenie, że jesteście z tego samego kraju? Polacy w Hollywood pomagają sobie?
Wspólne korzenie zawsze ułatwiają porozumienie. Agnieszka jak zwykle wykazała odwagę. Była wtedy u szczytu kariery i mogła pracować, z kim chciała. Nie znam kompozytora, który łatwo odmówiłby sobie przyjemności napisania muzyki do filmu o dwóch
wybitnych poetach. A jednak zaprosiła do współpracy mnie – kompozytora, który miał wprawdzie sukcesy w amerykańskim teatrze, ale bardzo skromne doświadczenia w filmie.
– Od momentu, gdy dostał Pan Oscara, minęło pięć lat. Jak to było z Pana życiem „pooscarowym”?
Pierwszy rok był dziwny, bo ani filmy nie szukały mnie, ani ja, zajęty
innymi sprawami, nie szukałem filmów. Po roku jednak rzeczy wróciły
do normy. W ciągu ostatnich pięciu lat napisałem dwa duże koncertowe utwory symfoniczne i zrobiłem muzykę do 15 filmów.
– W tym między innymi do „Dzieci Ireny Sendlerowej”. Jako laureat Oscara pewnie z automatu dostaje Pan zaproszenie na coroczne ceremonie rozdania Oscarów? Był Pan w tym roku?
Myli się pani, żaden laureat nie ma zaproszenia z rozdzielnika. Jako
członek Amerykańskiej Akademii Filmowej co roku mam prawo brać
udział w loterii i losować dwa bilety. Członków Akademii jest około sześciu tysięcy, a miejsc w Kodak Theatre – tylko dwa i pół tysiąca.
– Daje Pan szansę losowi?
Pójście na Oscary ma sens tylko wtedy, gdy człowiek sam, albo któryś z przyjaciół, jest nominowany. Musi być emocjonalny lub biznesowy powód, bo to długa uroczystość, wymaga wysiłku organizacyjnego. Trzeba być dwie, trzy godziny wcześniej, wpada się w tłum dwóch tysięcy limuzyn. Proces oczekiwania, security, przejście…
– …ale po czerwonym dywanie…
Za to po uroczystości – równie długa ewakuacja. Na swoją limuzynę, bywa, że czeka się i godzinę. Nie lubię tego sportu. Przez te wszystkie lata wybrałem się tylko dwa razy – gdy Andrzej
Wajda dostawał Oscara za całokształt i kiedy ja sam byłem nominowany. W tym roku kibicowałem więc z daleka tylko filmowi „Jak zostać królem”. bardzo niezależnemu "Do szpiku kości” i „The Social Network”. Jak każdy członek Akademii Filmowej mam prawo oddać jeden głos na jeden film w każdej z nominowanych kategorii.
– W 2005 roku dostał Pan Oscara za muzykę do filmu „Marzyciel” – biografi i autora „Piotrusia Pana”, w którym grała Kate Winslet, Johnny Depp, Julie Christie, Dustin Hoffman. Czy z gwiazdami można się przyjaźnić, czy też żyją w swoim hermetycznym świecie, izolując się od reszty? I czy to prawda, że Pana żona pasjonuje się astrologią i numerologią i gdy gwiazdy kina goszczą w Waszym domu, temat schodzi na gwiazdy, te… na niebie?
Numerologią nie, ale astrologia pasjonuje Elżbietę od czasów, gdy w latach 80. mieszkaliśmy z dziećmi na wsi pod Poznaniem.
– To jak z tymi gwiazdorskimi kolacjami u Kaczmarków?
Nie dam się wciągnąć w ten wątek, bo takie opowieści zwykle kończą się prośbami o umożliwienie kontaktu, a ja uważam, że przyjaciół trzeba chronić, nie wykorzystywać.
– Też tak sądzę. Ale bywa Pan na planie filmowym, bo to chyba frajda?
Lubię wpaść na plan i zawsze wynikają z tego dobre rzeczy. Na planie „Niewiernej” poznałem Richarda Gere’a, który okazał się nie tylko bardzo ciepłym człowiekiem, ale też improwizującym pianistą. Dzięki temu spotkaniu stworzyliśmy wspólnie utwór, który Adrian Lyne użył w ważnej scenie. Gdy się kogoś
zna, to oczywiście się go lepiej rozumie. Ekspresja aktora to taka fala, na którą kompozytor reaguje, a ja na emocję odpowiadam emocją. Muzyka ma reagować, ale i budować nastrój, to rodzaj krwi, którą pompujemy w film, emocje idą właśnie poprzez muzykę. Inspirujący okazał się też pobyt na planie filmu „Wieczór”. Proszę sobie wyobrazić w jednej produkcji Vanessę Redgrave, Meryl Streep, Toni Collette, Glenn Close, Claire Danes i Nataschę Richardson (ostatni film przed jej tragiczną śmiercią). Tyle wybitnych kobiet w jednym miejscu. Muzyka rodzi się sama... Ale nie lubię być gościem na planie
dłużej niż dzień, dwa, bo trudno wytrzymać, gdy się nie ma konkretnej roboty.
– Walcząc z innymi kompozytorami o muzykę do oscarowego „Marzyciela”, wykazał się Pan niezwykłym refleksem: nagrał z chórem i orkiestrą trzyminutowy utwór i wysłał twórcom filmu. Skąd Pan wiedział, że to dobry pomysł?
Zadziałał instynkt, a poza tym byłem zirytowany tezą, że kompozytor z Polski na pewno napisze muzykę ciemną i przygnębiającą. Potrzebny był urok i niezbyt ciężki ton. Wahano się: ja czy nie ja, choć byłem już znany. Moja solidna kariera w Hollywood trwała dobrych 10 lat.
– Pana konkurent zaproponował, że skomponuje muzykę za jednego dolara. Jak widać, nie zawsze pieniądze są istotą rzeczy.
Dlatego postąpiłem wbrew zasadzie, także praktykowanej w Polsce, czyli: „Nie pokazuj, jak bardzo ci zależy”. Bo kiedy się pokazuje, a jednak się nie uda – to boli bardziej. W tym dzisiejszym nowym świecie nie wolno się wstydzić mówienia głośno: „Tak, zależy mi bardzo, tak, chcę dostać ten projekt, bo go czuję, rozumiem, wierzę”. I wtedy albo jest się nagrodzonym, jak było w moim przypadku, albo słyszy się „nie” i trzeba umieć dać sobie z tym radę.
– I z wydatkami na chór i orkiestrę, a muzycy w LA są ponoć najdrożsi na świecie…
Są! Oczywiście, trzeba mieć świadomość, że te wydatki mogą pójść na marne. Zanim pójdzie się na całość, trzeba być świadomym ryzyka i ceny.
– Do Johna Williamsa, Ennia Morricone, Philipa Glassa i Krzysztofa Pendereckiego mówi się „Maestro”. A do Pana?
(Głośny śmiech). Mnie też zdarza się słyszeć „Maestro”, ale mieszkając tyle lat w największej demokracji świata, gdzie wszyscy sobie mówią na ty, zdecydowanie wolę prostsze formy.
– Jako fanka Ennia Morricone chciałabym wiedzieć, czy muzyka filmowa ma być niewidzialna, czy tak rozpoznawalna, jak w „Misji”?
To, czy zauważa się muzykę w filmie, zależy od wrażliwości i natury widza. Są tacy, co nigdy nie słyszą, i tacy, co słyszą zawsze. Oczywiście, tak jak są różne gatunki filmu, tak występują różne rodzaje muzyki. Jedne grają ważną, dramatyczną rolę – to przypadek „Misji”, ale czasem film wręcz nie znosi muzyki zbyt silnej. Kompozytor wrażliwy, inteligentny wie, jaki język wybrać. Gdy wystarczą szmery i szumy, wtedy trzeba skromnie. Na tym polega dojrzałość. Nie zawsze trzeba wskakiwać na stół i tańcem przyciągać uwagę słuchaczy.
– Ale muzyka do filmów „Bliss” (Rozkosz – o młodej żonie, która nie może osiągnąć orgazmu, ale udaje się pokonać ten problem) i „Niewierna” przyciąga. Jak się komponuje muzykę tak oddziałującą na zmysły?
Zdarzało mi się słyszeć od fanów wyznania, że moja muzyka pomogła im w bardzo osobistych sytuacjach. Bardzo popularna jest płyta z muzyką z „Niewiernej” – ulubionego filmu głównie kobiet. Na YouTube kompilacji trzech utworów z „Niewiernej”, ze slajdami z filmu, wysłuchało ponad milion osób! Na całym świecie doświadczam mnóstwa uprzejmości, gdy wychodzi na jaw, że jestem jej kompozytorem. Otrzymuję e-maile albo wpisy na Facebooku z odległych i czasem zaskakujących miejsc – Indonezji, Brazylii, Iranu.
– Żadne z Pana dzieci nie weszło na muzyczną orbitę?
Niedawno zaskoczył mnie mój najstarszy syn Szymon, który został didżejem i gra bardzo ciekawą muzykę. Dla jego pokolenia to rodzaj twórczego i ważnego zajęcia. Wszystkie moje dzieci uczyły się gry na fortepianie i wszystkie w tym samym wieku – dojrzewając – kategorycznie ją porzuciły. Musiałem się z tym pogodzić.
Zobacz także: Byli razem ponad pół wieku... Oto niezwykła historia Krzysztofa i Elżbiety Pendereckich
– Pana rodzina jest ilustracją powiedzenia, że talenty dziedziczy się skokowo. Pan muzykalność wziął po dziadku, ojcu mamy, Kazimierzu Macińskim – szefie orkiestry, multiinstrumentaliście, dyrygencie z Konina.
Dlatego niecierpliwie czekam na wnuki. Na razie żadne z moich dzieci nie odpowiada na moje zapotrzebowanie, będę musiał zastosować jakiś rodzaj szantażu.
– Miałam do czynienia z wieloma artystycznymi rodzinami, na ich tle jesteście zadziwiająco normalną rodziną. I jaką trwałą. Jak się to udało?
Bardzo dziękuję, ale nie wiem, jak. Rodzina zawsze była i jest dla mnie ważna. Do Stanów przyjechaliśmy z czworgiem dzieci, najmłodsza Józefina miała rok i sześć miesięcy. Dzisiaj wszyscy są już dorośli, mają swoje życie, bardzo ciekawe zresztą.
– Szymon jest didżejem, Anastazja dziennikarką. Co robią Antoni i Józefina?
Nastusia teraz pisze scenariusze, ostatni – do filmu Grzegorza Hajdarowicza, którego akcja dzieje się w Brazylii. Antek od niedawna pracuje w UTA – agencji, która reprezentuje aktorów, reżyserów i pisarzy (United Talent Agency). Fina chce być kucharzem pełną gębą i prowadzić własną restaurację.
– Gdy Pan pracował po kilkanaście godzin na dobę, życie rodzinne spadało na barki żony?
Mnóstwo było na jej barkach, ale jednocześnie zawsze była moim pierwszym krytykiem i doradcą, także w kwestiach związanych z muzyką. Jednak dzięki temu, że studio jest w domu, byłem osiągalny, nie było problemem wejść do mnie na chwilę albo ja chodziłem na lunch. To tutejsza tradycja i komfort, że kompozytor ma studio muzyczne w domu. Poza tym lubię, jak okresy żelaznej dyscypliny i intensywnej pracy, często po 12 godzin dziennie, przedzielone są okresami całkowitego wyłączenia. Uwielbiam wtedy nic nie robić i jeśli gram na fortepianie, który stoi w living roomie, to wyłącznie dla własnej przyjemności.
– Co Pan widzi z okien swojej pracowni?
Mieszkam w górach, daleko od Beverly Hills, więc widzę wzgórza i dużo pięknych starych drzew. Do oceanu jest 40 minut samochodem. Jak jest piękny dzień, a zwłaszcza w zimie, nawet widać ocean. Elżbieta intensywnie uprawia jogę, ja wolę długie, intensywne marsze.
– Kiedy był Pan ostatnio w swoim rodzinnym Koninie, gdzie śpiewają jedną z pierwszych Pana kompozycji – szkolny hymn?
Przed kilkoma miesiącami, w listopadzie ubiegłego roku odwiedziłem grób dziadka i rodziców, leżą blisko siebie. Ale mojego hymnu już nie śpiewają w moim liceum. Zarzucili go po 30 latach, tuż przed Oscarem. Był trudny do wykonania, młodzież w paru miejscach zawsze fałszowała. To cud, że wytrzymali tak długo. Mam dodatkowe powody, by pamiętać o Koninie. Jestem przecież honorowym obywatelem miasta, tu zdawałem maturę, tu działy się pierwsze ważne rzeczy. Pierwsze skomponowane utwory i pierwsze miłości. Będę więc wracał. Nadal będę trenował figurę „szpagat transatlantycki” – całkiem udana metafora. Mało tego, będę szukał w tym przyjemności.
Rozmawiała: Liliana Śnieg-Czaplewska