Reklama

Była urodzoną dyplomatką, starała się łączyć i nie ranić ludzi. No i miała nadzwyczajne poczucie humoru.” – tak o zmarłej w grudniu 2018 r. Zuzannie Łapickiej mówi jej wieloletnia przyjaciółka, Magda Umer. Piosenkarka w wywiadzie dla „Urody Życia” opowiada o ostatnich miesiącach zmarłej na raka przyjaciółki. Z okazji rocznicy urodzin Zuzanny Łapickiej, przypominamy rozmowę, która ukazała się w sierpniu 2019 roku.

Reklama

„Zuzia nie miała w sobie genu depresji. Nawet w ostatnim stadium raka mówiła: „Ja nie mam żadnej depresji, ja po prostu mam tylko raka trzustki”. Potrafiła wykorzystać każdy dzień z życia po diagnozie. Wycisnąć z niego wszystko, co było można. Do końca. Pożegnała się z życiem w zachwycający sposób.”

Sushi?

Wybrałam to miejsce spotkania nieprzypadkowo. Po raz pierwszy byłam tu z Zuzią Łapicką, którą też dobrze znałaś. Zuzia niedawno umarła, a my jesteśmy na jej osiedlu, sto metrów od jej domu…

Byłyście najlepszymi przyjaciółkami, możemy o tym rozmawiać?

To trudne. Potrafię o nas tylko coraz ciszej milczeć. Każde słowa wydają mi się banalne i nie oddają tego, co się czuje po stracie kogoś aż tak bliskiego. Trudno nazwać to, co nas łączyło.

Poznałyście się w latach 70.

W 1977 roku. Oczekiwałam narodzin Mateusza, który jest jej synem chrzestnym, a dziś ma 41 lat. Ale wcześniej poznałam jej przyszłego męża Daniela. Występowałam z nim w różnych programach telewizyjnych Krysi i Michała Bogusławskich, a potem graliśmy razem w „Weselu” Hanuszkiewicza [1974 – red.]. Ale co śmieszniejsze, byłam też wcześniej koleżanką jej taty, Andrzeja Łapickiego, bo w „Weselu” grał Pana Młodego, co było dla mnie szokiem, wydawał mi się wówczas potwornie stary... a miał prawie 50 lat.

A pani miała 25 lat. Nie uległa pani urokowi Łapickiego?!

Chyba każda kobieta ulegała jego urokowi. Andrzej rzeczywiście był fantastycznym „menem”, potrafił zauważyć i docenić kobietę, szczególnie młodą. Typ przedwojennego, zabójczo przystojnego inteligenta. Lubiłam z nim rozmawiać, ale interesowali mnie inni mężczyźni.

Olbrychski był do Łapickiego podobny?

Nie. Daniel to kompletnie inny typ. Mimo że od czasu roli Kmicica wiedział, że gdyby chciał, mógłby zdobyć każdą kobietę, to nie podrywał ostentacyjnie. Nie uwodził. Raczej był uwodzony. Najbardziej lubił zachwyt w oczach kobiet... Ale pamiętam, jak wspominałyśmy po latach z Zuzią czasy młodości, jak obie – jeszcze się nie znając – oglądałyśmy „Małżeństwo z rozsądku”, gdzie Daniel grał z Elżbietą Czyżewską, i okazało się, że obie się w nim wtedy „kochałyśmy” jak nastolatki. Byłam zachwycona jego aktorstwem przez długie lata.

A teraz 1982 rok. Stan wojenny. Obie jesteście w Paryżu.

Wyrzucili mnie z TVP jako element politycznie niebezpieczny. Zostałam bezrobotną samotną matką. Andrzej Wajda i Krysia Zachwatowicz pomogli mi wyjechać. Załatwili mi niby-pracę we Francji. Zamieszkałam tam z synem Mateuszem razem z Zuzią i Danielem – właśnie wtedy narodziła się między nami prawdziwa przyjaźń, staliśmy się rodziną.

Jak pisała w swojej książce Zuzia, Daniel Olbrychski szalał wówczas z Anouk Aimée.

Zuzia skomentowała to z wrodzonym dystansem: „Trudno nie szaleć, jak kocha się w tobie sama Anouk Aimée”. W ostatnich latach miała na ten temat poczucie humoru, ale myślę, że wtedy w Paryżu mimo wszystko bardzo cierpiała.

A pani trafiła na Irenę Krzywicką…

…która polubiła mnie do tego stopnia, że nie dość, że zatrudniła do spisywania wspomnień, to jeszcze postanowiła mnie wyswatać ze swoim synem, wybitnym fizykiem. Poznałam ich zresztą na stypie, po śmierci jego żony. Byli tam wszyscy z paryskiej „Kultury”. Oszołomiona byłam aż tak liczną grupą inteligentnych ludzi. Pani Irena opowiedziała mi wtedy o wszystkich miłościach swojego życia, od Boya-Żeleńskiego zaczynając. Barwna kobieta, dzielna, odważna. I cudowna matka. Pamiętam jej pogrzeb na cmentarzu ewangelickim w Warszawie, syn Andrzej przyjechał z urną z jej prochami, żeby mamę pochować w ojczyźnie. I powiedział nad grobem, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie: „Śpij już spokojnie, mateńko”… Całe życie się sobą nawzajem opiekowali i przyjaźnili. Ona prawie niewidoma, on po chorobie Heinego-Medina... To był niebywały związek.

Czytaj również: Andrzej Przeradzki mówił do Magdy Umer „Małgosiu”. Bywał skąpym tyranem, ale bardzo ją kochał

Yaroslaw Bilokon

Pamiętam, jak 10 lat temu w wywiadzie mówiła pani, że nie jest feministką. A jednocześnie znała pani i chyba podziwiała największą feministkę w historii Polski.

To prawda. Myślę, że Irena Krzywicka stworzyła w Polsce ten nurt. Chyba dlatego nie byłam feministką, że jestem odludkiem, a poza tym nikt nigdy nie traktował mnie gorzej dlatego, że jestem kobietą, nigdy nie żałowałam, że nią jestem, i nigdy nikt mnie z tego powodu nie ograniczał. Nie spotkałam się z tym także w swoim otoczeniu. Może dlatego nie dzieliłam ludzi na kobiety i mężczyzn. Liczyło się, ile człowieka jest w kobiecie.

Ale najbliżsi pani ludzie to kobiety.

Zbieg okoliczności. Nie ma już moich najbliższych mężczyzn, którym był na przykład Jeremi Przybora. Poza tym przyjaźń z mężczyznami jest trudniejsza, bo może grozić uczuciem i komplikować sytuację. Kocham odpowiedź Agnieszki Osieckiej na pytanie, co bardziej ceni – miłość czy przyjaźń. Odpowiedziała: „Miłość, która jest przyjaźnią”, a ja zacytowałam to później podczas koncertu „Zielono mi”. Bo to jest najwyższy wymiar przyjaźni, który nie musi mieć zresztą nic wspólnego z seksem.

Zdarzyło się to pani?

Tak. Kilka razy. Jak wróciłam z emigracji i spotkałam swojego męża, napisałam do Zuzi: „Możesz nie wracać tak szybko [z Francji – red.], poznałam już kogoś podobnego do ciebie, na szczęście mężczyznę”.

Kiedy się poznaliście, pani przyszły mąż zapytał panią, wówczas wielką gwiazdę, czym się pani zajmuje.

Z niczym mnie nie kojarzył. Spodobałam mu się jako prywatna osoba. I to było bardzo miłe doznanie! Może jeszcze to, że miał poczucie humoru na swój temat. Na szyldzie swojej emalierskiej firmy miał napisane: „Pokrywam wszystko”.

Podobno Agnieszka Osiecka powtarzała, żeby nigdy nie wiązała się pani z artystą.

Tak. Ale długo myślałam, że nie ma racji. Że gdyby przypadkowo zdarzył się artysta, który nie byłby żonaty, nie miałby dzieci, a byłby inteligentny, dowcipny i nienudny, to nie byłaby to dla mnie przeszkoda. Jedyne, co jest trudne w artystach, to narcyzm.

Ale o mężu też pani mówi, że jest narcyzem.

Był... Ale tego nie autoryzuję!

Mężczyźni są dużo większymi narcyzami niż kobiety. A może nawet narcyzm to pojęcie zarezerwowane dla mężczyzn.

Bo wszystko musi się wokół nich kręcić. Ich zainteresowanie nami bywa pozorne. Lubię aforyzm Tuwima: „Mężczyzna zazwyczaj bardzo długo pozostaje pod wrażeniem, jakie zrobił na kobiecie” – jakoś tak to brzmiało.

Mężczyźni panią w życiu rozczarowali?

Pytasz mnie o sprawy, o których nie chcę mówić. O zakazane związki. Byłam uwielbiana, kochana, ale Wigilia zawsze była 23 grudnia, a sylwester 2 stycznia. Trudne. Kiedy poznałam mojego męża, wówczas żonatego, nie zakochałam się w nim. Cały czas mu tłumaczyłam, że nic z tego nie będzie. A w końcu powiedziałam: „Skoro mnie kochasz, to powiedz o tym żonie. I powiedz jej też, że ja cię nie kocham i myślę, że to się szybko skończy, ale nie jestem w stanie już niczego ukrywać”. I on poszedł do żony. I powiedział, że nie wie, co ma zrobić. Że się we mnie zakochał, chociaż bez wzajemności. I to mnie ujęło. Można chyba powiedzieć, że mój mąż postanowił mnie zdobyć i już. Nie interesowało go moje zdanie na ten temat.

Taka uczciwość jest mocno nie w stylu XX-wiecznych mężczyzn.

Szczególnie tego artystycznego środowiska, w którym mężczyźni często mieli kogoś na boku. Żona była w prezentacji oficjalnej, ale życie toczyło się gdzie indziej. I prawie zawsze na starość, po wielu latach romansowania, zostawali z jakimiś pielęgniarkami, które się nimi opiekowały, gotowały, organizowały życie, chodziły z nimi do lekarza i pozwalały trochę pić. A my z Zuzią na takie pielęgniarki w ogóle się nie nadawałyśmy. Miałyśmy za duże poczucie godności. To zdanie, która Zuzia powiedziała ci w wywiadzie dla „Urody Życia”, że rozwiodła się z Danielem nie tylko za siebie, ale też za mamę i babcię – jakie to genialne zdanie! Mama Zuzi powiedziała mi kiedyś, że jest w mężu, Andrzeju Łapickim, zakochana jak Bubulina w Greku Zorbie. Mieszkała z nami kilka miesięcy pod Paryżem w tamtych czasach stanu wojennego. Bardzo czekała na przyjazd Andrzeja na Wigilię. Malowała się i szykowała, jak ta Bubulina, chyba już nigdy później nie widziałam aż tak zakochanej kobiety, a jednocześnie wiedziała przecież, że on w tym samym czasie w Warszawie romansuje z młodymi aktorkami. I mówiła, że takiemu pięknemu mężczyźnie należą się najpiękniejsze młode kobiety. A jednocześnie bardzo cierpiała. I Zuzię taki model domu wychował.

Zuzia była pierwszą kobietą w rodzinie, która powiedziała: dosyć.

Ja nie potrafiłam iść na kompromisy aż do wczesnej starości. Uważałam, że albo jest fantastycznie, albo cierpiąc najokrutniej, mówimy sobie: do widzenia. Życie jest za krótkie, żeby zadręczać się nieudanym związkiem. Chyba w młodości przeczytałam za dużo książek o miłości i obejrzałam za dużo takich filmów, bo zawsze potem chciałam, żeby było tak, jak tam. Mój najukochańszy film o miłości to „Co się wydarzyło
w Madison County”.

Zobacz też: Dziewczyna z dobrego domu i amant polskiego kina. Historia miłości Zuzanny Łapickiej i Daniela Olbrychskiego

Smutny i z nieszczęśliwym zakończeniem.

Ale tam, przy całym tym ich cierpieniu, był jakiś rodzaj nieprawdopodobnej przyzwoitości i szlachetności. Mistrzostwo świata. Mam wrażenie, że coś takiego w życiu przeżyłam, a może to mi się śniło... W tym śnie podjęłam taką decyzję, jak Meryl Streep – zrezygnowałam z uczucia dla dobra bliskich osób, których cierpienia nie umiałabym przeżyć. I nie żałuję. Chociaż nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem szczęśliwą kobietą. Ale jestem przyzwoitym człowiekiem, szczęśliwą mamą, szczęśliwą babcią. To i tak jest bardzo dużo. Doceniam ten dar.

Da się rozdzielić te rodzaje szczęścia w sobie samej?

Wiek bardzo w tym pomaga. Zbliżam się do siedemdziesiątki. Przestałam już zależeć od hormonów, a to bardzo zmienia perspektywę. Dziś, jak wspominam te wszystkie moje miłości, zastanawiam się, co w tym było prawdziwym uczuciem, a co uczuciem „hormonalnym”. W twoim wieku nie byłam sobie w stanie tego wyobrazić – leciałam za czymś na oślep, życie mi się sypało, komuś drugiemu też się sypało, a może to była tylko chemia? Agnieszka Osiecka dobrze nazwała taki typ mężczyzny, który sprawia, że kobieta przestaje należeć do siebie: „On ma taki lepik seksualny”. Pociąg. Nie chodzi tylko o seks, ale właśnie o lepienie się do kogoś, przyklejanie się, marzenia, żeby był, dotknął, przytulił. Nie wiadomo dlaczego. Lepik i już.

Jak pani myśli, jaki jest bilans w naszym życiu tego prawdziwego uczucia w stosunku do hormonów?

Myślę, że to wielkie szczęście, kiedy ludzie owładnięci szaleństwem hormonalnym po dwóch, trzech latach, gdy ta chemia wygasa, nadal się lubią, przyjaźnią, chcą ze sobą być i rozmawiać, leżąc w łóżku, wspominać, jak kiedyś było im w tym łóżku fajnie. Ja właściwie tylko raz miałam tak, że z mężczyzną, z którym byłam, z którym się rozstałam, potrafiłam nadal się przyjaźnić i mieć poczucie humoru na temat tego, co razem przeżyliśmy. Z reguły trudno mi było przejść na taką letnią znajomość. A wracając do szczęścia – chyba nie mogę już powiedzieć o sobie, że jestem nieszczęśliwą kobietą, bo kobiecość już mnie nie boli. Mam poczucie wolności i godności. No i mam co wspominać.

Yaroslaw Bilokon

Nadal pisze pani pamiętnik?

Pamiętnik pisałam intensywnie od piątej klasy szkoły podstawowej, zaczęłam w dniu, kiedy Jurij Gagarin poleciał w kosmos. Ale jakiś czas temu spalił nam się dom, a w nim wszystkie moje pamiętniki i listy miłosne. Nie żałuję tego domu aż tak, jak tych listów i wspomnień. Spaliło mi się wszystko. Nie wiedziałam, jak potem żyć. Śniadanie, obiad, kolacja. Wschód i zachód słońca. Coś, co mi się wydawało najważniejsze na świecie, przestało istnieć w jedną noc. To była ważna cezura w moim życiu. Może to zniechęciło mnie do zapisywania czegokolwiek. Swoje życie zapisuję w piosenkach, które śpiewam i piszę, spektaklach, które stwarzam.

Ale pisanie jest też chyba wspaniałe jako czynność sama w sobie. Dla uspokojenia, zrozumienia własnych emocji.

To prawda. Kilka wydawnictw namawiało mnie, żebym napisała wspomnienia, proponowało ogromne zaliczki, ale mój problem polega na tym, że po pierwsze nie mogłabym być do końca szczera, a po drugie, raz już to napisałam, tyle że się spaliło. Zgliszcza spalonych uczuć... Nie widzę już sensu. Zuzia napisała książkę „Dodaj do znajomych” dlatego, że umierała, miała wyrok. To ją zmobilizowało. W tej książce brawurowo, bezkompromisowo wobec siebie przerobiła swoją relację z mężem i tatą. Napisała tę książkę odważnie. Myślę, że przede wszystkim dla córki. Kochała ją nad życie.

Napisała, że co kilka dekad wymieniałyście się życiorysami.

Bo tak było. Kiedy ja pracowałam w Telewizji Polskiej, ona była młodą żoną Daniela Olbrychskiego i mówiła, że jej trzy główne zajęcia to: kasa, Desa, bank. Była żoną słynnego człowieka i zajmowała się głównie załatwianiem jego spraw, chociaż sama była ciekawą osobą! Ciekawszą od większości osób, które znaliśmy! Zasługiwała na znacznie więcej niż życie w cieniu męża.

Zaprzyjaźniłyście się, chociaż nie byłyście do siebie podobne.

Byłyśmy przeciwieństwami. Mnie kompletnie nie interesowało, kto się z kim ożenił albo rozwiódł, kto z kim sypia i dlaczego, a ją tak. Mówiła: „Bo ja lubię wiedzieć”. A ja lubiłam nie wiedzieć.

Powiedziała mi, że początek waszej przyjaźni był dla niej zaskoczeniem. Bo zawsze wyobrażała sobie panią jako zarozumiałą gwiazdę bez poczucia humoru, która mówi tylko Leśmianem.

A ja uważałam, że już jej pochodzenie – z artystycznego domu, który jak całe to środowisko karmił się plotką i anegdotami z życia innych – trwale ją uszkodziło. Chociaż oczywiście zarówno Andrzej, jak i Zosia [mama Zuzanny Łapickiej – red.] byli bardzo inteligentnymi ludźmi i reprezentowali sobą znacznie więcej niż plotkowanie o bliższych i dalszych znajomych. Ale później zaakceptowałam te słabości Zuzi, a ona moje. To od niej dowiedziałam się po latach o istnieniu Plotka, Pudelka, Pomponika… A jednocześnie była na tyle mądrą, dowcipną i oczytaną osobą, że z powodzeniem mogła mieć swój salon towarzyski. Była do tego stworzona! Miała niebywałą zdolność, żeby w lekki i przystępny sposób tłumaczyć rzeczy trudne, skomplikowane, niełatwe do przyjęcia dla ludzi o różnych światopoglądach. Była urodzoną dyplomatką, starała się łączyć i nie ranić ludzi. No i miała nadzwyczajne poczucie humoru.

Zobacz również: Zuzanna Łapicka i Andrzej Łapicki: bardziej niż ojcem, był dla niej partnerem do rozmów. Jak wyglądała ich relacja?

Ale jak to było z tą wymianą życiorysów?

Całe lata mówiłam o sobie, że jestem samotną matką wychowującą dziecko. To był czas, kiedy byłam bardzo blisko związana z Zuzią i Danielem, byli jeszcze wtedy małżeństwem. Pamiętam, że
pisałam wtedy o nich w pamiętniku: „Grzeję się przy ich ognisku, nie mając nadziei na własne”. Byli moją zastępczą rodziną. A potem Zuzia z Danielem się rozstali. I nagle to Zuzia była sama, a ja, do dziś nie rozumiem dlaczego, bo przecież jestem odludkiem, skoczyłam na głęboką wodę i założyłam rodzinę. Stworzyłam dom. Role się odwróciły – od tego czasu to Zuzia grzała się przy naszym ogniu. Spędzała z nami święta, w ogóle połowę życia. Wymieniłyśmy się też pracą w telewizji. Ona przychodziła do mnie do pracy i wyciągała mnie na kawę, a ja zawsze byłam zajęta – miałam montaż albo spotkanie z Jeremim Przyborą. A potem to ja przyłaziłam do niej i mówiłam „Chodź do Łazienek, co ty tutaj robisz?!”. Wymieniłyśmy się też na jeszcze jedną rzecz…

Na jaką?

Na tuszę. Całe lata Zuzia była puszystą, pełną seksapilu, apetyczną kobietą, a ja długo trzymałam linię. A w ostatnich latach Zuzia bardzo schudła przez chorobę, pięknie wyglądała i podarowała mi wszystkie swoje już za duże rzeczy. Do dziś w nich chodzę. I było między nami coś jeszcze... Zuzia nie miała w sobie genu depresji. Nawet w ostatnim stadium raka mówiła: „Ja nie mam żadnej depresji, ja po prostu mam tylko raka trzustki”. Potrafiła wykorzystać każdy dzień z życia po diagnozie. Wycisnąć z niego wszystko, co było można. Do końca. Pożegnała się z życiem w zachwycający sposób. Mam wrażenie, że ostatnie dwa lata to był najbardziej intensywny okres jej życia. Wydała własną książkę, zaczęła pisać felietony. Byłyśmy jeszcze dwa razy na wakacjach z Krysią Jandą i wspominałyśmy całe życie, śmiejąc się i płacząc na przemian. Na pewno to był najbardziej twórczy okres.

Pani też pracuje coraz więcej – koncerty, recitale w całej Polsce, czasem kilka tygodniowo.

Bez przerwy. Wczoraj miałam koncert w Kuźni Kulturalnej, myślałam, że przyjdzie mało ludzi, bo środek tygodnia. Ale nie – pełno. To jest szczęście czuć się tak komuś potrzebnym, mieć poczucie, że mimo starości nie kończy się życia. Żyję bardzo intensywnie, a jednocześnie od lat choruję na depresję. Leczę się od 1994 roku.

Constans?

Mam lepsze i gorsze momenty, ale biorę leki od ćwierć wieku. Przestaję je brać tylko na wakacjach, bo nagromadzenie światła pomaga mi wypłynąć na powierzchnię. Nauczyłam się już żyć z tą depresją. Wiem, kiedy idzie ku gorszemu, a kiedy ku lepszemu; kiedy lepiej, żebym nie spotykała się z ludźmi, a kiedy mi to służy. Umiem sama sobie pomagać. I umiem pomagać ludziom, przyznając się do tej choroby. Tyle że teraz jest mi trudniej niż dotąd, bo bardzo ciężko zachorował mój mąż i umarła Zuzia,
osoba, która wnosiła w moje życie najwięcej radości.

Zuzia była niebywale pogodna.

I pomagała żyć. Jak szłyśmy razem na obiad, to ja jadłam i już, a ona zachwycała się każdym kęsem i jeszcze widokiem za oknem i kelnerem. Potrafiła smakować życie. I zarażała mnie tym zachwytem nad chwilą, która trwa. Często dawała mi jedyny powód, żeby wstać z łóżka. Wiedziała, kiedy jest bardzo źle, i dyskretnie organizowała ucieczkę od smutków. W chwilach, kiedy wątpiłam w siebie, ona stawała się moją pewnością. Bo zawsze we mnie wierzyła. Po jej śmierci napisałam tylko jedno zdanie: „Była słońcem mojego życia”.

Pani mąż też jest taką pogodną osobą.

Był. Sześć lat temu doznał wylewu, niedawno miał drugi i trzeci... Tragedia. Ale był królem życia. Agnieszka Osiecka napisała mu kiedyś dedykację: „Andrzejowi – mojemu niedoścignionemu mistrzowi w sztuce życia”.

Nie zakochała się w nim pani od razu. A potem?

Ciągle się nad tym zastanawiam! W 1995 roku nagrałam dla radiowej Trójki koncert „Mężczyźni mojego życia”, w którym śpiewali ze mną m.in.: Wojtek Młynarski, Marek Grechuta, Wojtek Mann, Adam Hanuszkiewicz, Maciej Zembaty, Grześ Turnau, a mój mąż z synem Frankiem siedzieli w pierwszym rzędzie. I ja mu tam, przy tych wszystkich ludziach, publicznie wyznałam, że go kocham. A ponieważ zawsze staram się mówić prawdę, to wydaje mi się, że wtedy rzeczywiście go kochałam. Mój pierwszy syn, Mateusz, twierdzi, że tworzyłam z moim mężem fantastyczne małżeństwo.

Obstawiam, że ma rację. Bo pani jest radykalną osobą, jeśli chodzi o związki. Z ojcem pierwszego syna nigdy nie stworzyła pani rodziny właśnie dlatego, że uważała pani, że to nie wyjdzie. Świadomie wybrała pani rolę samotnej matki.

To prawda. Ale żałuję, że jako młoda kobieta co dwa lata nie rodziłam dziecka i nie wychowałam ich wszystkich sama.

Dlaczego?

Bo zawsze miałam wspaniałe relacje z synami. Umiałam być i matką, i ojcem. Łączy nas wielka miłość, przyjaźń, wdzięczność, pomagamy sobie i do dziś, chociaż obaj są już dorośli, jesteśmy ze sobą bardzo blisko. Nie ma we mnie zaborczości, z radością obserwuję, jak dojrzewają, uwielbiam ich rodziny, moje synowe, wnuki. Teraz, kiedy nie ma Zuzi, to wszystko, co mi zostało. Są jeszcze Krysia i Magda Czapińska, i dwie przyjaciółki z liceum. Na szczęście...

Reklama

Rozmawiała Magdalena Żakowska
Zdjęcia: Jacek Poremba

Reklama
Reklama
Reklama