„Umiem przeżyć klęskę”. Andrzej Seweryn kończy 71 lat!
1 z 6
Andrzej Seweryn kończy 71 lat!
Wiele razy zaczynał życie od zera. U szczytu sławy wyjechał do Francji i tam pozostał na wiele lat, gdy w Polsce ogłoszono stan wojenny. Był biednym emigrantem, a zaraz potem gwiazdą wielkiej Comédie-Française. Był trzecim cudzoziemcem, wcielonym do prestiżowego teatru. Kilkakrotnie żonaty. Po latach wrócił i został dyrektorem Teatru Polskiego.
Zobacz też: "To opowieść o wielkiej miłości". Andrzej Seweryn o filmie "Ostatnia rodzina", w którym zagrał główną rolę
Na koncie ma wiele niezapomnianych ról u Andrzeja Wajdy, Agnieszki Holland, Jerzego Hoffmana czy Stevena Spielberga. W 2006 zadebiutował jako reżyser filmowy. Niedawno wcielił się w postać Zdzisława Beksińskiego w filmie „Ostatnia rodzina”. Za tę rolę dostał nagrody na Festiwalu Filmowym w Gdyni i Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Locarno, a zagraniczni krytycy pisali: „Tylko wielki aktor potrafi w ten sposób zagrać dojrzałego mężczyznę, wrażliwego i pełnego ironii, ofiarę świata, który zbudował tylko dla siebie i na potrzeby własnego malarstwa”. Reżyser filmu Jan P. Matuszyński opowiadał, że odkrył w Andrzeju Sewerynie wiele cech Beksińskiego - intelektualizm, nawyk nieustannego analizowania rzeczywistości.
Zapytany o to, czy starzenie się było dla niego jako mężczyzny jakimś problemem, odpowiedział: „Powiem znowu banał: nie, to są rzeczy naturalne”.
Co chciałby po sobie zostawić? Andrzeja Seweryna pyta Piotr Najsztub. Przypominamy niezwykły wywiad z 2011 i sesję autorstwa Roberta Wolańskiego. Zapraszamy do galerii.
Polecamy też: Oto Beksińscy! Metamorfoza gwiazd filmowej sagi "przeklętej rodziny"
2 z 6
Pan musi się czuć jak jakiś odkopany artefakt, świadectwo dawnej epoki, z tym swoim wyśrubowanym etosem pracy aktora…
Ja mam poczucie nowoczesności i spokoju!
– Pan opowiada o aktorstwie tak, jak się mówiło w latach 80., może 70. i w tym sensie mówię, że jest Pan trochę taki „odkopany”.
Nie sądzi pan, że to ci, którzy uważają, że jestem „odkopany”, są „zakopani” i tak naprawdę to ich trzeba odkopać?
– Nie ma Pan poczucia, że młodzi aktorzy czego innego chcą, inaczej sobie wyobrażają ten zawód?
Ale to tak zawsze było! Pamiętam koleżankę, która mówiła w szkole teatralnej w latach 60.: „Idę do tego zawodu po to, żeby zarabiać pieniądze, nic więcej mnie nie interesuje. Dziś, kiedy mam do czynienia z młodymi aktorami, z którymi pracuję w Teatrze Polskim, to nie mam poczucia, że to, co pan mówi, jest absolutną prawdą obowiązującą wszystkich młodych aktorów polskich. To są ludzie, którzy doskonale zdają sobie sprawę z tego, w jakim świecie żyją, i dokonują wyborów bardzo interesujących, niekoniecznie „donikąd”. Po prostu są aktorzy, dla których teatr jest rzeczą świętą. I koniec kropka.
– Ale epoka świetności teatru, kiedy wywierał wpływ na rzeczywistość społeczną, minęła.
Bezpośredni wpływ tak. W dużej mierze zastąpiły go wolne środki masowego przekazu. Ale czy wolne? A teatr to była zawsze sztuka elitarna! Dzisiaj tym bardziej, w związku z tym, co się dzieje poza nim. W systemie, w którym brakowało demokracji, oczywiście znaczenie teatru było większe. I faktem jest, że bojkot telewizji czy radia dokonany przez aktorów polskich w latach stanu wojennego odbił się echem, choć co zabawne, to nie praca, ale jej odmowa miała ogromne znaczenie społeczne. Dziś teatr jest znowu tym, czym zawsze był, miejscem spotkania żywych ludzi i opowiadania najróżniejszych historii. Człowiek tego potrzebuje od tysięcy lat.
– A czy wyobraża Pan sobie sytuację nieco analogiczną, że tak jak w latach 80. był bojkot radia i telewizji państwowej z powodów politycznych, tak dzisiaj mógłby się odbyć bojkot radia i telewizji z powodu niezgody na uczestniczenie w fałszywym i tandetnym świecie rozrywki?
Nie wyobrażam sobie, bo jestem realistą, natomiast wyobrażam sobie, bo jestem też marzycielem, że gdyby tak na godzinę to wyłączyć, to coś mogłoby się zmienić. Czy można dzisiaj bojkotować radio i telewizję…
– ...jako rzeczy, które na przykład trują.
Teatr Polskiego Radia nie truje. Telewizor jest meblem, a jak słucham radia, to nie mam poczucia, że jestem w kontakcie z meblem. Każdy z nas ma prawo do swojego prywatnego bojkotu i tyle. To wszystko jest bardziej perfidne… Czy pan zwrócił uwagę, że dzisiaj, jak się wysyła e-mail, to jest się przekonanym, że on dotarł, został przeczytany i obowiązuje odpowiedź? Ten rodzaj bezosobowego kontaktu bardzo mnie porusza, przestałem już używać sekretarki w moich komórkach, bo uważam, że to jest bardzo męczące. A kontakty mam, tak jak miałem.
– A posługuje się Pan SMS-ami?
Tak, e-mailami też. Chociaż te e-maile, które gdzieś idą, a następnego dnia czytam: „Dlaczego pan mi nie odpisał?”, czyli taki obowiązek siedzenia trzy godziny dziennie przy tym przedmiocie – komputerze, to jest dla mnie przerażające.
– A jeżeli ludzie będą chcieli oglądać teatr tylko przy użyciu takich przedmiotów, mebli online?
To niemożliwe, teatr jest związany z naturą człowieka, z jego historią, realizuje jego potrzebę rozmowy z innym człowiekiem, dlatego nie zniknie i nie przejdzie na „online”. To jest tak, jak ze święconkami. Myśli pan, że święconki będą „online”?
3 z 6
– Oczywiście.
Jakiż pan naiwny…
– Nie, jestem tylko katastrofistą.
Proszę pana, a zapach kiełbasy?
– Będzie przystawką do komputera wydzielającą odpowiednie zapachy. To, że został Pan dyrektorem teatru, to jest jakieś zwieńczenie, ostateczne męskie wyzwanie?
A skąd! Kiedyś mi mówiono: „Idziesz do Komedii Francuskiej, to już jest koniec”. Nie koniec czy zwieńczenie, to droga.
– A jest jakieś marzenie, którego realizację uznałby Pan za zwieńczenie życia?
W życiu prywatnym myślę tak o moich dzieciach. Zrealizowanie przez nie ich celów na pewno byłoby uwieńczeniem mojego życia.
– To dosyć banalne.
Rzadko bywam oryginalny.
– Czasami w człowieku jest taka chęć – pójdźmy w kolejny banał – żeby coś po nim zostało materialnego. A jak z tym u Pana?
Albo powie pan, że banał, albo że kłamię, ale nie mam takiego poczucia, że chciałbym zostawić coś materialnego. Nie jestem malarzem, pracuję w sztuce ulotnej.
– Jakiś ekscentryczny napis na nagrobku wymyślony zawczasu?
Na pytanie, co byś chciał usłyszeć od Boga w raju, odpowiadałem: „Starałeś się”. Więc może ten napis mógłby brzmieć: „Starał się chłopina”…
– Ma Pan dużo siwych włosów – zawsze chciałem mieć siwe, więc patrzę na to z zazdrością – ale czy starzenie się było dla Pana jako mężczyzny jakimś problemem?
Mówi pan w czasie przeszłym, to zabawne…
– To brak ogłady.
Powiem znowu banał: nie, to są rzeczy naturalne.
4 z 6
– A strach, że się kończy jakiś rodzaj mężczyzny w człowieku?
Na szczęście są w nas takie rodzaje mężczyzn, że bardzo dobrze, że się skończyły.
– Jakie?
Najprościej mówiąc – młodzieńcza głupota. I dalej w to nie wchodźmy.
– A co ze świadomością, że mężczyzna jest po to, żeby podbijać świat?
No to teraz pan posługuje się jakimiś banałami. „Mężczyzna jest po to, żeby podbijać”… Jakby to zdanie usłyszała pani Agnieszka Graff, toby się panu rzuciła do gardła.
– Jeśliby pomyślała, że wypowiadam swoje credo, to może, natomiast my sobie rozmawiamy i moje pytania mogą być też głupie.
Więc ja idę swoją drogą, zwyczajnie stają przede mną jakieś zadania i nie mam poczucia jakiegoś podbijania świata, szczególnie męskiego.
– Pan od zawsze wypełniony był obsesją pracy?
Praca była dla mnie zawsze ważna. Ojciec miał tutaj ogromne znaczenie, ale także drugi ojciec, czyli Jacek Kuroń, pewne myślenie o świecie, które mi Jacek i przyjaciele wokół niego skupieni przekazali.
– Być może to Pana uchroniło od typowo męskich, szczególnie w zawodzie aktora, banalnych podbojów, banalnej megalomanii?
Nie róbmy ze mnie jakiegoś niewiniątka.
– Bywał Pan okrutny?
Myślę, że się zdarzało.
– Wobec kogo?
Zdarzało się...
– Okrutnym można być, jeśli się nie jest tyranem, chyba wyłącznie wobec ludzi bliskich?
Tak. A w mojej pracy to nie przypuszczam. Kiedyś w Paryżu przeżyłem taki kryzys studentki, która nagle zaczęła wrzeszczeć, uzasadniając to tym, że jej zdaniem stwarzałem jakieś niezwykłe napięcie na zajęciach. To był jedyny wypadek w ciągu kilkunastu lat mojej pracy pedagogicznej.
– To mało. Jak się Panu do tego dojrzewało?
Krok po kroku, w sposób niedostrzegalny. Dojrzewanie to na przykład fakt, że któregoś dnia wychodzę z więzienia i mówię: „Teraz coś zrozumiałem” albo „Teraz już mnie nie zrobią w konia”, albo że nauczyłem się języka, albo narodziny dzieci... Dojrzewanie to moje biedne dzieciństwo, rzeczywiście mieliśmy biedę, dramaty rodzinne, kiedy byłem dzieckiem, kontakt z kręgiem walterowskim Kuronia, kontakt z panią profesor Radziwiłł w szkole, warszawska szkoła teatralna, kontakt z profesorami Wyrzykowskim, Tomaszewską, Wiercińską, 68 rok, w międzyczasie stały kontakt z byłymi walterowcami, którzy zaczynają działać w opozycji, z KOR, mój protest ulotkowy przeciw interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, pobyt w więzieniu, praca w zawodzie, w kinie, kontakty z Wajdą, z Agnieszką Holland czy Kijowskim, film „Kung-fu”…
5 z 6
– Przerwę Panu na chwilę. Czy do dzisiaj Pan sobie wyrzuca, jak czytałem, że nie podpisał Pan w latach 70. listu-protestu przeciw zmianom w konstytucji?
Tak. Ale wtedy były różne kalkulacje… Później zresztą oglądałem moje materiały z IPN i okazało się, że zrobiłem bardzo dużo rzeczy, z których jestem dumny, a o których w ogóle zapomniałem.
– Czytał Pan teczkę z wypiekami na twarzy?
Nie.
– Czegoś nowego się Pan z niej dowiedział?
Teraz już wiem dokładnie, kto na mnie donosił.
– Boli?
Zasmuca. Łatwiej się zresztą to czyta z pozycji nieprzegranego, z dystansem i spokojem.
– I dojrzewającego…
Więc droga dojrzewania trwa: propozycja Andrzeja Wajdy, wyjeżdżam do Francji i tutaj przeżywam pewien szok cywilizacyjny, uczę się języka, gram po francusku, potem po angielsku, odkrywam zupełnie inne obszary umysłowe, artystyczne, ale jestem uparcie w kontakcie z krajem. Ciągle mówię w języku polskim, po 81 roku współpracuję z podziemiem, wreszcie przyjeżdżam w 89, żeby zagrać „Ryszarda III” w Teatrze Telewizji w reżyserii Feliksa Falka. Przychodzi wolność, moje rozdarcie staje się coraz większe, bo oczywiście najwygodniej było wtedy, kiedy tu był stan wojenny, a ja byłem tam jako – nie wiem – rodzaj „ambasadora kultury”. Wszystko było jasne, do Polski nie mogę pojechać, we Francji pracuję, a tu przyszła wolność… I się wszystko skomplikowało, bo wolność komplikuje.
– Nieszczęsny dar wolności – jak pisał ksiądz Tischner.
Tak, bo jak nam było prosto w Polsce Ludowej, wszystko było jasne, jak myśmy się wszyscy wtedy rozumieli! Jeden wróg, kryteria jasne. A dzisiaj? Dzisiaj trzeba się wziąć do roboty. I to rozdarcie między Francję a Polskę stawało się coraz bardziej dramatyczne. I przedarło się troszkę w kierunku Polski. Więc nie tyle dojrzewałem, ile przebyłem jakąś drogę, przeżyłem coś, coś ciekawego się ze mną stało.
– Mógł Pan się wykoleić?
Mówi pan o alkoholu?
– Na przykład.
Chyba nie – ze strachu. Mam jakieś instynkty samozachowawcze. Co znaczy wykolejenie? To zaprzedanie się złu albo szaleństwo z kobietami lub mężczyznami w tle, alkohol, narkotyki, jakaś straszna zdrada przyjaciół...
– I jeszcze – w Pana przypadku – odpuszczenie sobie zawodu, granie byle czego, niedobijanie się do czegoś bardziej wartościowego, to też byłoby wykolejenie.
Mam nadzieję, że nic takiego się nie stało. Ostatnio natomiast ludzie często mi mówią, że ja za dużo pracuję, że to nie ma sensu, że w ogóle „a po co ci to”, a ja im daję wtedy spis tego, co robię, i mówię – dlaczego tego miałbym nie robić, tego i tego?
– A miał Pan taki moment, tam będąc, żeby zerwać kontakty z Polską i stać się tamtejszym gwiazdorem w dobrym tego słowa znaczeniu, przejść bardziej do filmu, spróbować sił w Ameryce?
To nigdy nie zależało tylko ode mnie. W Ameryce próbowałem, byłem o krok, żeby zagrać Schindlera, zrobiłem, co należało, ale tak się nie stało. Jeśli chodzi o Francję, to tam zagrałem w bardzo wielu filmach, miałem dobrego agenta, ale nie zawsze mnie chciano. Do dziś jednak gram w kinie francuskim. Skończyłem właśnie film z Alainem Resnaisem, mam w planie następny bardzo dobry film...
6 z 6
– Bycie aktorem coś niszczy w człowieku czy raczej buduje?
Jeśli chodzi o aspekt duchowy, intelektualny, to jestem przekonany, że na pewno nie obniżyło to mojego poziomu w porównaniu z tym, kim byłem, zanim zostałem aktorem.
– A jaka jest Pana główna słabość?
Fakt, że nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.
– A jak by Pan odpowiedział na pytanie, co Pan robi najlepiej.
Uśmiecham się. Mówią mi też, że nieźle umiem mówić wiersze.
– Ale to „mówią”. Pan sam jak uważa?
Uważam, że najlepiej robię notatki, takich notatek w kalendarzu nie robi nikt, nikt na świecie. Proszę, niech pan popatrzy.
– Gęsto jest, rzeczywiście. A czemu Pan zaczernia to, co już było?
Po pierwsze, żeby nie zanieczyszczały obrazu, bo jak już rzeczy są załatwione, to je skreślam. A po drugie, to mi zostało po pierwszym aresztowaniu, wtedy mój kalendarzyk dostał się do rąk naszych „przyjaciół” i oni zaczęli coś tam oglądać, czytać, więc jak już mnie wypuścili, to w następnym kalendarzyku zaczerniałem wszystko byłe, żeby jak najmniej wiedzieli.
– Zdarza się Panu przy okazji premiery poczucie klęski?
Tak.
– Co wtedy się z Panem dzieje?
Nic, mam wystarczającą skorupę, zbroję, żeby to po prostu przeżyć.
– Wcześniej były płacze?
Nie. Pamiętam, brałem kiedyś udział w przedstawieniu, po którym nie było oklasków, ale przeżyłem i to.
– W takim momencie chce się wszystko jeszcze raz zagrać od początku, żeby jednak wywołać w ludziach jakiś efekt, czy raczej szybko uciekać do domu?
Uciekać, pamiętam, że uciekałem.
– Stany euforii na spektaklu się Panu przytrafiają?
Rzadko, ale zdarzają się. Wtedy czas, te wszystkie wcześniejsze uzgodnienia z prób, że tu ma być taka pauza, a tu taka, one wszystkie znikają i jest się w innym, swoim czasie. Pauzuję wtedy, kiedy chcę, a więc gram, jak chcę, oczywiście nie burząc konstrukcji. To jest więcej niż radość. W tym jest również pewne poczucie władzy, to ja decyduję, jak grać – tak albo tak. To moje doświadczenie z monodramem „Wyobraźcie sobie” Szekspira, który gram od czasu do czasu w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Wtedy obserwuję u siebie coś nieprzewidywalnego. Czyli czas i niespodzianka.
– Po wszystkim pojawia się żal, że się skończyło? Głód euforii?
Nie, nigdy. Kiedyś miałem coś innego, że jak na przykład reżyser po spektaklu mówił: „świetnie, świetnie”, to ja się wtedy martwiłem o to, jak to zagrać jutro. Była taka historia, którą opowiadano o Laurensie Olivierze, że po przedstawieniu słyszy same wielkie pochwały, a on na to zmartwiony odpowiada: „Dobrze, ale co jutro, co jutro?”.Ja już jestem wystarczającym cynikiem, żeby w ogóle o tym nie myśleć.
– Miał Pan jakieś przygody z narkotykami?
Nigdy i to jest właśnie zabawne.
– Pytam o narkotyki, bo chciałem poszukać takiego momentu, w którym oprócz sceny mógł Pan uzyskać ten rodzaj zaniku czasu i panowanie nad czasem...
Jedyne narkotyki to wódeczka w Ścieku na Trębackiej.
– Czyli jest Pan skazany, jeśli chodzi o przekraczanie samego siebie, na talent...
Mam nadzieję, że nie tylko na mój...