Reklama

Gienek Loska przez ostatnie miesiące walczył o swoje życie. Trafił do szpitala po rozległym wylewie krwi do mózgu, po czym zapadł w śpiączkę. Bliscy artysty informowali ostatnio, że jego stan jest poważny, głównie ze względu na brak odpowiedniej opieki lekarskiej, co wynikało z panującej epidemii koronawirusa. Niestety, nie udało mu się wygrać tej walki. Zmarł 9 września 2020 roku, w wieku zaledwie 45 lat. „Na swojej ukochanej Białorusi, w otoczeniu bliskich, odszedł na drugą stronę”, pożegnano muzyka.

Reklama

Gienek Loska wywiad VIVA!

Kilka lat temu, zaraz po wygranej w programie X Factor w 2011 roku, Gienek Loska udzielił nam wyjątkowego wywiadu. W bardzo szczerej i intymnej rozmowie z Krystyną Pytlakowską opowiedział o swojej burzliwej przeszłości, zmaganiach z losem i sile miłości. Jak wyglądała jego droga na szczyt? Czy spodziewał się wygranej i co program zmienił w jego życiu?

Myślisz o sobie: to ja jestem tym facetem, który wygrał program „X Factor”? Jestem najlepszy?

Gienek Loska: Nie, jestem po prostu facetem, który nie spał przez trzy noce. Chcę już być w domu. Dziecka nie widziałem trzy miesiące. Starczy tej zabawy.

Nie spodziewałeś się zwycięstwa?

Gienek Loska: Byłem pewien, że wejdę do pierwszej trójki. Myślałem, że jestem za dobry, by nie wejść, ale być może za kiepski, by wygrać. Wtedy zresztą próbowałbym jeszcze raz. I jeszcze. Bo uznałem, że pora coś zmienić w życiu. Nie chcę być wiecznie ulicznym grajkiem. Chociaż lubię to. Przywykłem.

Teraz spadła na Ciebie taka popularność, że chyba trudno sobie z nią poradzić?

Gienek Loska: Popularność... można wyznaczyć jej granicę, nikogo nie obrażając. Nie muszę być niegrzeczny, opryskliwy, nie musi mi odpalać. Ja tylko wiem, że jeśli na początku miesiąca nie będzie pieniędzy na opłacenie rachunków, kredytu, to będzie kiepsko. Muszę więc być skuteczny w zarabianiu pieniędzy i, jak twierdzi moja małżonka, jestem. Popularność daje wiele możliwości, więc nie jestem na nią zły.

Twoja żona Agnieszka nie pracuje...

Gienek Loska: ... jest moim domowym menedżerem. Ale ludzie ze wschodu musieli umieć zarabiać. W Związku Radzieckim panowało przekonanie, że mężczyzna powinien mieć dom, żonę i futro dla żony, dziecko mogło być potem. Zadowolenie żony wynikało z dostatku, a dostatek z tego, że ma futro.

Kupiłeś Agnieszce futro?

Gienek Loska: Tak, ale tu nie chodzi o konkret, tylko o porównanie, żeby zobrazować sposób myślenia ludzi zza wschodniej granicy.

Gienek, skąd Ty się taki wziąłeś, kim Ty jesteś?

Gienek Loska: Z Białoozierska. Jestem polskim Białorusinem, który nie ma już żadnych praw białoruskich. Mam polskie obywatelstwo. Kiedyś słowa po polsku nie umiałem, dziś mówią, że nie słychać u mnie wschodniego akcentu. Proszę pamiętać, że jestem muzykiem, dźwiękowcem, mam słuch absolutny, choć nie dosłyszę na jedno ucho. Uczę się języka jak partytury.

Ale śnisz po białorusku?

Gienek Loska: Nie, po polsku. Liczę po polsku, myślę po polsku. Przeklinam po polsku. Ale modlę się w cerkwi, po białorusku. Jestem prawosławny.

Dlaczego stamtąd uciekłeś? Miałeś wtedy 17 lat. Byłeś jeszcze dzieckiem. Nie bałeś się?

Gienek Loska: Byłem młody, niemądry, żądny sławy, wielkich pieniędzy. Wszystko to mi się śniło. Nie zdawałem sobie sprawy z niebezpieczeństw. A Polska to był Zachód, kolorowy zawrót głowy. Ja uciekłem więc na Zachód i zostałem. Już nie było powrotu.

Chciałeś wrócić?

Gienek Loska: Tęskniłem jak cholera. Ale odkąd wyjechałem, nie dałem znaku życia moim rodzicom, mamie. Kamień w wodę. W początku lat 90. pojechaliśmy z kumplem Andrzejem Makarewiczem, z którym założyliśmy kapelę Seven B, na festiwal do Białegostoku i zakotwiczyliśmy. Wtedy w Polsce próbowałem stworzyć sobie dom, ale nie udawało się. A im bardziej się nie udawało, tym bardziej szedłem w rock and rolla – takie mocne uderzenie w szyję. I jakoś przestało mi na tym wszystkim, co planowałem, zależeć. A jeszcze paszport uprałem razem ze spodniami i wtedy już w ogóle było z głowy. Jak wracać bez paszportu? Poszedłem w Polsce do szkoły angielskiego, uzyskałem prawo pobytu.

A Twoi rodzice… kim są?

Gienek Loska: Mama już na emeryturze, pracowała w pralni – przedszkolnej, potem zakładowej. Była praczką po prostu. A tata był robotnikiem w zakładzie elektropodzespołów. To był taki normalny dom, normalne życie. Skromne, ale wszyscy tak kiedyś tam żyli i do dziś niewiele się zmieniło. Chodziłem do podstawówki, potem pojechałem uczyć się do Grodna, na pracownika oświatowego. Miałem zostać dyrektorem domu kultury gdzieś na wsi. Tam nieważne było, czy skończyłeś klasę gitary, czy klarnetu, czy wywijasz na ksylofonie, czy na harfie. I tak zostawałeś pracownikiem domu kultury. Uczyłem się tylko rok, po czym w 1992 roku wyjechałem na parę koncertów do Polski i zostałem. Spodobało mi się. Osiemnastkę obchodziłem już w Białymstoku. Poznałem Janusza Laskowskiego, graliśmy na jednej scenie. Liznąłem świata. Po koncercie razem się „rozrywaliśmy”.

Wódką? Winem?

Gienek Loska: Nie pamiętam, sporo tego było.

Już w Grodnie zacząłeś rockandrollować? Alkohol, panienki?

Gienek Loska: Panienki – nie. Jak była, to jedna i na długo. Alkohol, marihuana, haszysz, ziele indyjskie. Nie było trudno je zdobyć, bo Dolina Czujska leży tuż za Ukrainą. Do Kazachstanu można wyjechać w nocy, zajechać na rano, narwać do kosza marychy i wrócić. Kto by nie skorzystał?

Szkoły nie skończyłeś przez marychę?

Gienek Loska: Nie, nie, absolutnie. Po prostu pojechałem zagrać koncert, nie sądziłem, że zostanę w Polsce. Ale tak się złożyło, że reszta wróciła, a ja i kumple zabalowaliśmy trochę, nadeszła jesień i jakoś odechciało nam się jechać. Zwłaszcza że w Polsce można było na przykład bez problemu dostać się na koncert AC/DC. A na Białorusi trzeba było używać wybiegów. Jak Polskę odwiedzał papież, to metalowcy w Grodnie szli zapisać się do katolików, żeby puścili ich niby na papieża. A potem brali kurs na stadion Gwardii w Warszawie, gdzie grali metalowcy. My zamieszkaliśmy u takiej babci pod Białymstokiem, tam kimaliśmy, a babcia donosiła nam śniadanka. Czasem i obiadki. A potem wychodziliśmy „na strit”, czyli na ulicę, grać. Śpiewałem różne przeboje, między innymi „Schody do nieba” Pink Floydów. Rozkładaliśmy pudełko na pieniądze, bywało, że uzbieraliśmy stówkę na kilka paczek papierosów, chińską zupkę i piwo.

Muzykę masz w genach. Po kim właściwie?

Gienek Loska: Nie wiem, też się nad tym zastanawiałem. Na dobrą sprawę w rodzinie śpiewali wszyscy, ale tylko przy okazji: chrzciny, imieniny. Ale ja zawsze widziałem siebie jako muzyka i nawet do tej średniej szkoły poszedłem, żeby grać na gitarze. Bo tam były lekcje gitary, za darmo. Rodzice traktowali to jako mrzonkę, chociaż ja dorwałem starą gitarę i już jej z rąk nie wypuściłem. Wiesz co? Ja się do rodziców nie odzywałem z Polski, bo chciałem im coś udowodnić, a wtedy co mogłem powiedzieć? Że gram na ulicy? Że nie mam gdzie mieszkać?

Co chciałeś udowodnić?

Gienek Loska: Że wyjdę na prostą, i to dzięki muzyce. Ja nawet nie czułem, że tonę, bo wszystko odbywało się u mnie siłą inercji. Byłem ciągle nawalony, na haju. Taka ucieczka, żeby nie myśleć. Czasami tylko, jak się ocknąłem, starałem się być lepszym człowiekiem.

Co to znaczy lepszym?

Gienek Loska: No na przykład żegnałem się przy kościele. Na znak, że szanuję Boga i dekalog.

A potem wracałeś do kolegów i swojego szalonego życia?

Gienek Loska: Dokładnie tak. Wtedy, w połowie lat 90., byłem już w Krakowie, gdzie żyłem w miarę grzecznie, nie licząc picia i marychy, ale bez haszu. I od czasu do czasu mówiłem sobie: „Dobra, wracam do swoich”. Ale zawsze coś mi przeszkadzało. Na Białoruś pojechałem dopiero między operacjami, bo musiałem dojść do siebie po wypadku – w 1999 roku spadłem ze schodów po pijanemu. W pensjonacie u znajomego w Ustrzykach. Kolega grający na bębnie odstawił mnie do szpitala. Okazało się, że to krwiak i obrzęk mózgu. Jak mnie wypuścili, kumple zawieźli mnie do domu, na Białoruś. Matka się przeraziła: „Synku, co z tobą zrobili?!”. Ale ja miałem to gdzieś. Myślałem tylko: Boże, już nigdy nie zaśpiewam.

Nie bałeś się, że umrzesz?

Gienek Loska: Nie, byłem tylko spanikowany, że nie będę mógł śpiewać. Dochodziłem do siebie dziewięć miesięcy, w totalnej depresji. Na niczym mi nie zależało. Wróciłem do Polski na drugą operację i dopiero potem zaśpiewałem. Jezu! Jaka radość. Wtedy poczułem w sobie determinację, żeby coś zmienić. Inaczej żyć.

Ale nadal piłeś?

Gienek Loska: Piliśmy wszystko, co się paliło. A co się nie paliło, podpalaliśmy i piliśmy. W końcu kapela zaczęła napierać na mnie, żebym przystopował, bo jakość mojego śpiewu poszła w dół. Mnie się wydawało, że bajerują, ale tak było, niestety. Myślałem: Chcą mi zrobić na złość, i piłem jeszcze więcej. Oszukiwałem ich, że idę na odwyk, że chodzę na spotkania AA. Zespół zaczął się rozpadać.

Jak Ci się udało przeciąć to wszystko?

Gienek Loska: Na jednym z koncertów w 2003 roku w Ostrowie Wielkopolskim poznałem Agnieszkę, zakochałem się i rzuciłem zespół. Wszystko, co posiadam teraz, zawdzięczam jednej osobie – mojej żonie. Mojej połówce jabłka. Ona nie nalegała, żebym przestał pić. Wiedziała, że to wywoła we mnie odruch buntu. Faceci mają taki charakter. Ona tylko stworzyła mi dom, czyli to wszystko, na czym mi zależało. Bo ja cały czas miałem przeświadczenie, że w gruncie rzeczy będę żył tak zwyczajnie. To znaczy, że będę grał, ale będą też domowe kolacje, dziecko. Przecież dom z graniem można pogodzić, chociaż nie jest łatwo. Ale Agnieszka postawiła twarde warunki, ona ma wszystko poukładane na półeczkach. Tu Alesia – nasza córeczka, tu muzyka, tu zwykłe, codzienne czynności. Bardzo chciałem tego dziecka. Alesia ma cztery i pół roku.

A Ty nie masz swoich półeczek?

Gienek Loska: Mam. Każdy powinien je mieć. Moje półeczki to stabilny grafik koncertowy i maksimum domu. To znaczy zarabiać tyle, żeby w miesiącu grać kilka koncertów, a nie kilkanaście.

Od poniedziałku byłeś w domu tylko jeden dzień, a już mamy piątek.

Gienek Loska: Od poniedziałku?! Chyba od poniedziałku trzy tygodnie temu. W samym czerwcu mam 17 koncertów. Nie jestem dumny z tego, że moja córeczka dorośleje, a mnie przy tym nie ma, że nie widzę, jak dziecko dorasta.

Dokonałeś wyboru. Był nim „X Factor”. Przecież liczyłeś na wygraną. I na bycie gwiazdorem. A teraz uciekasz przed wywiadami. Narzekasz, że śpisz po trzy godziny. Gdzie tu sens?

Gienek Loska: Nie uciekam, tylko naprawdę nie mam wolnej chwilki. I nie chciałem być gwiazdą. Nie jestem celebrytą i nigdy nie będę. Czytałaś, co napisał Kuba Wojewódzki w „Polityce”? „Gienek jest policzkiem wymierzonym polskiemu pojęciu słowa gwiazda. I za to mu dziękuję”. A ja dziękuję Kubie, że to zauważył. Ale to normalne, że człowiek chce coś osiągnąć, że się stara i że dostaje kopa, by z zapałem chciało mu się to robić. Ja chciałem, żeby ludzie wiedzieli o mojej kapeli Gienek Loska Band. Po to poszedłem do „X Factor”, żeby podnieść rangę kapeli. Nie chcę trafiać w żadną lukę na rynku, tylko zrobić coś bardzo własnego. „X Factor” był narzędziem do tego, żeby ludzie dowiedzieli się, jacy jesteśmy. Chociaż gdyby dowiedzieli się, jaki ja jestem naprawdę, pewnie by na mnie nie głosowali.

To jaki jesteś naprawdę?

Gienek Loska: Klnę jak szewc, jestem gburowaty. I socjopata. Białorusin w Polsce i socjopata – ładne połączenie.

Gienek, jaki tam z Ciebie socjopata. Przecież Ty masz serce na dłoni.

Gienek Loska: Ale jestem nerwowy, czasami wręcz agresywny. Jak na ulicy, podczas grania, ktoś powiedział o mnie coś złego, zaciskałem pięści. Gniew mnie rozsadzał.

Podobno w domu jesteście z Agnieszką jak dwa żywioły, dwie silne osobowości, z których żadna nie ustąpi?

Gienek Loska: Kiedy wracam z trasy, najpierw musi być wielkie bada-bum, żeby doszło do ciszy po burzy i żeby można już było normalnie rozmawiać.

Jaki jest Twój dom, do którego wracasz?

Gienek Loska: Trzy pokoje po mamie Agnieszki, we Wrocławiu, z sypialnią dla Alesi, choć ona woli spać z nami na podłodze. To dom, w którym jest wiecznie niedziela. Jak wróci Makar ze Szwecji, to zaczniemy układać płytę. Niektóre piosenki już są gotowe.

A co zrobisz z wygraną w „X Factor”?

Gienek Loska: Za mało pieniędzy, żeby zainwestować, za dużo, żeby przejeść. Nie wiem więc. Może jakieś wakacje sobie zrobimy? Myślałem o Supraślu pod Białymstokiem. Tam mieszka babcia znajomego. I zaprasza. W Supraślu jest wspaniały monastyr. Warto pokazać go Alesi. Chciałem też zaprosić rodziców na spotkanie na neutralnym gruncie. Popatrzeć na ich dumne miny. I powiedzieć: „A nie mówiłem?!”.

Agnieszka powiedziała mi coś ważnego o Tobie: że Ty masz swój świat, w który się zapadasz, i ona często nie ma do niego dostępu. Nie ma do tego Twojego świata drzwi, choćby się głośno pukało.

Gienek Loska: Nie zapadam się, tylko zawieszam. Ja cały czas intensywnie myślę, moje myśli przeskakują z jednej na drugą, i to niekoniecznie dotyczy muzyki. Jestem strasznie roztrzepany. Rano budzę się, wypijam kawę i przypominam sobie, że trzeba ściągnąć program do nagrywania. Siadam przy komputerze i ściągam go kilka godzin. To rzeczywiście wygląda tak, jakbym wisiał gdzieś między światami. Ale mam świadomość, że moja rodzina jest tutaj, obok, i że jest mi bardzo potrzebna.

Nie pijesz już?

Gienek Loska: Od sześciu lat. Ani kropli. Koledzy imprezują, a ja polewam im wódeczkę. Sam piję colę. I tak jest dobrze. Wracając jeszcze do „X Factor”. Wiesz, jak to miło spojrzeć triumfalnie w twarz ludziom, którzy mną gardzili, gdy grałem koło poczty we Wrocławiu? A teraz głupawo się uśmiechają na mój widok? I chwalą się mną? To taka moja mała satysfakcja.

A jak skończy się Twoje pięć minut? Wrócisz „na strit”?

Gienek Loska: Na pewno. Zresztą ja z niego nie odszedłem. „Strit” daje mi prawdę i naturalność. Widzę reakcje tych, co mnie słuchają – ze sceny trudniej je obserwować. Dlatego zawsze lubiłem grać na ulicy. Na pewno sprzedamy dużo płyt, choćby w Kazimierzu Dolnym, bo tam przyjeżdża górna warszawska, lepsze towarzystwo ze stolicy. I nie żałują pieniędzy. Najważniejsze to znaleźć się w dobrym miejscu w odpowiednim czasie.

Reklama

To do zobaczenia w Kazimierzu. Pamiętam Cię stamtąd.

Gienek Loska: Do zobaczenia (uśmiech).

Reklama
Reklama
Reklama