„Ta cholera ma w życiu szczęście!” Kim jest Gabriela Muskała, gwiazda „Fugi” i „Szóstki”?
„Miałam ogromny kompleks, że wyglądam jak dziecko”
- Redakcja VIVA!
Gabriela Muskała dawno wyrosła z ról dziewczynek (wyjątek zrobiła tylko dla Marka Koterskiego) – teraz woli grać dojrzałe kobiety – ostre, silne, chropawe. Taka m.in. jest w „Fudze” (2018), filmie, w którym zagrała główną rolę i do którego napisała scenariusz. I za który dostała statuetkę Orła w kategorii Odkrycie roku! Przypominamy wywiad, jakiego laureatka Orłów 2019 udzieliła „Urodzie Życia” z okazji premiery „Fugi”. Rozmowa z Gabrielą Muskałą ukazała się w „Urodzie Życia” 1/2019.
Projekt, nad którym pracowałaś 13 lat, zaczyna żyć własnym życiem. „Fuga” właśnie wchodzi na ekrany. Czujesz euforię czy przeżywasz żałobę?
„Fuga” miała premierę w maju 2018 r., w ramach festiwalu w Cannes. Bardzo się na to cieszyłam, ale jakoś tak spokojnie, bez większej ekscytacji... I nagle, tuż przed pokazem, ostatniego dnia, poczułam, że coś mnie trzyma za gardło. Jakieś wzruszenie, ale takie dobre, ciepłe, fajne. Musiałam pobyć sama w hotelu. Siedziałam i przełykałam łzy, bo dotarło do mnie, że tu, w Cannes, po raz pierwszy zobaczę film, a moja opowieść po raz pierwszy skonfrontuje się z widzem! I że to jest jakiś rodzaj nagrody za te 13 lat ciężkiej pracy, wielu wyrzeczeń, zwątpień, walki o scenariusz. To była długa droga, na jej końcu jestem innym człowiekiem.
Zaczęło się od programu „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie” – zobaczyłaś kobietę, która nie wiedziała, kim jest. Wtedy zadzwonił jej dawny sąsiad.
I powiedział, że ona ma męża i dwójkę dzieci. To, co zobaczyłam wtedy na jej twarzy, było jak objawienie. Zafascynowała mnie pustka w jej oczach, która wypełniała się zdziwieniem. Nie wiedziałam wtedy, z czego się to brało. A to był brak pamięci. Każdy z nas ma w oczach zapisaną historię życia: w sposobie patrzenia, w rodzaju uważności. W jej oczach nic się nie zapisało. Miała w sobie zdziwienie osoby, której ktoś wymazał biografię. Czujny kamerzysta oczywiście podjechał blisko, kiedy ona pytała: „Boże, ja mam dzieci? Ja mam dzieci?”. Siedziała totalnie oszołomiona tą wiadomością. A ja razem z nią.
Długo szukałaś tematu na scenariusz. Ciekawe, że akurat ta historia tak cię poruszyła i zainspirowała. Dlaczego?
Temat pamięci, a właściwie niepamięci, i tożsamości to moje niewyczerpane źródło poszukiwań. O tym był już mój pierwszy monodram „Podróż do Buenos Aires”, który napisałam z siostrą [Moniką Muskałą – red.]. Tam bohaterką była staruszka chora na alzheimera. Tutaj zobaczyłam inne, nieznane mi oblicze utraty pamięci. Drugą sprawą było macierzyństwo. Mój syn miał wtedy dziewięć lat. Zaczęłam zadawać sobie pytania: co się stanie, gdy ta kobieta wróci do domu, a jej dzieci będą dla niej po prostu obcymi ludźmi? Jak to jest: zapomnieć swoje dziecko? Czy w ogóle można wykorzenić coś tak pierwotnego, organicznego, zapisanego w trzewiach? Wreszcie: co musiało się stać w jej głowie, żeby do tego doszło? Dla mnie to było niewyobrażalne, a przy tym fascynujące.
W Wikipedii czytamy, że fuga dysocjacyjna to zaburzenie nerwicowe, polegające na ucieczce z dotychczasowej sytuacji. Może objawiać się zmianą pracy zawodowej albo daleką podróżą. Osoby w stanie fugi mają całkowitą amnezję wsteczną.
Zaskoczyło mnie to, że fuga dysocjacyjna nie jest rzadkim zaburzeniem. Co roku dotyka wiele osób. A najczęstszym powodem tego typu amnezji jest to, że człowiek tkwi w sytuacji, której nie akceptuje. W toksycznych układach małżeńsko-rodzinnych, które go uwierają. Ale brakuje mu siły, żeby się z nich wydostać, żeby coś w życiu zmienić. Wtedy pojawia się fuga – kasuje pamięć, a jednocześnie zmienia osobowość.
Zanim zaczęłam pisać scenariusz, zrobiłam bardzo solidny research, jeździłam wspólnie z Agnieszką Smoczyńską [reżyserką filmu – red.] po Polsce, spotykałyśmy się z psychiatrami, z policjantami, którzy przesłuchiwali takie osoby, odwiedziłyśmy też panią Marię, którą wówczas zobaczyłam w telewizji. Rozmawiałyśmy m.in. z kobietą, której mąż po 30 latach dobrego małżeństwa po prostu wyparował. Jego samochód znaleziono na poboczu, było w nim pełno ziemi i żadnych śladów wypadku. Po sześciu latach został przypadkiem odnaleziony podczas rutynowej kontroli policji: w innym mieście, w innym aucie, z włosami do pasa, słuchający rockowej muzyki. Wcześniej był poważnym panem w garniturze i z teczką, który nie znosił głośnej muzyki. Kiedyś nie odróżniał koloru pomarańczowego od różowego, a teraz widział 20 odcieni oranżu. Gdy wrócił do domu, córki rzuciły mu się na szyję, a on patrzył na nie obojętnie jak na rozhisteryzowane panienki. Jego żona powiedziała nam: „Do domu wrócił obcy mężczyzna w skórze mojego męża”. Nic więcej nie trzeba dodawać.
Podobnie dzieje się w przypadku twojej bohaterki: kiedyś Kingi, teraz Alicji. Dawniej perfekcyjna matka i żona, która znika na dwa lata z domu, a wraca w legginsach w panterkę i z papierosem w ręku…
Długo nie mogłam się dobić do Alicji. Przypominała tę panią z programu – trochę cierpiąca, trochę zawieszona w przestrzeni, odrealniona, odklejona od rzeczywistości. Kiedy dowiedziałam się o zmianie osobowości w okresie fugi, pomyślałam: „Niech w kontrze do dobrze wychowanej, sympatycznej i opiekuńczej matki Polki będzie wyzwolona, silna i dzika kobieta”.
Ale Alicję niełatwo polubić.
Pisząc scenariusz i grając tę rolę, doskonale to wiedziałam. Ona nie zabiega o niczyją sympatię, nie dba o to, co inni o niej myślą. Oczywiście przed pierwszymi pokazami zastanawiałam się, czy widzowie pójdą za bohaterką, która zostawia rodzinę, a kiedy wraca do domu po dwóch latach, jest obojętna, wulgarna i ma swoje dziecko gdzieś.
Ludzie z fugą nie mają empatii, ponieważ bliscy, do których wracają, są dla nich tak naprawdę obcy. Podobnie jak oni stają się obcy dla swoich bliskich. Alicja po powrocie do domu traktowana jest przez rodzinę jak przybysz z kosmosu, jak totalny alien.
A jaki ty masz do niej stosunek?
Ja ją bardzo kocham! Żeby ją stworzyć – napisać, a potem zagrać – musiałam się do niej zbliżyć. I zacząć myśleć jej głową.
Myślisz, że postać Alicji uświadamia coś ważnego współczesnym kobietom?
Czuję i widzę po bardzo emocjonalnych reakcjach widzów, że kobiety silnie utożsamiają się z tą często głęboko ukrytą potrzebą wolności, niezależności, buntu. Te wszystkie kobiety, które dbają o dom, rodzinę, męża, dzieci, gotują, piorą, nagle odkrywają w sobie kogoś, kto istnieje poza tymi społecznymi rolami. Kogoś, o kim może zapomniały w natłoku zadań, jakie stawia przed nimi codzienność. Ten film im w tym pomaga.
Na festiwalu Nowe Horyzonty podczas dyskusji po pokazie „Fugi” wstała kobieta i powiedziała: „Chciałam paniom podziękować za ten film i powiedzieć, że pomógł mi w podjęciu bardzo ważnej życiowej decyzji”. My z Agnieszką Smoczyńską po prostu zamarłyśmy.
Ogromna odpowiedzialność.
Dokładnie to powiedziałam, niemal krzyknęłam: „Boże, jaka odpowiedzialność!”. A Agnieszka wzięła do ręki mikrofon i dodała: „Mam nadzieję, że to dobra decyzja...”. Ta kobieta już nic nie odpowiedziała, ale miała w oczach jakąś niesamowitą determinację i pewność.
Czego ty sama nauczyłaś się dzięki tej roli?
Alicja bardzo dużo mi dała. Myślę, że pozwoliła mi uwierzyć w moją samodzielność, siłę. Na pewno jestem inną osobą niż wtedy, kiedy zaczynałam pisać scenariusz. Historię opowiedzianą w „Fudze” na początku budowałam z perspektywy Kingi, która tak jak ja miała uporządkowane życie, dziecko i troszczyła się o wszystkich naokoło. Kończyłam, będąc bliżej Alicji. I pozwalając sobie podczas rozmowy z drugim człowiekiem na myślenie o tym, jak ja się z nim czuję, a nie jak on ze mną.
Mówisz jak osoba, która przeszła poważną psychoterapię.
Tak, przeszłam. I ona również pomogła mi odgruzować w sobie wiele zapomnianych, pierwotnych cech.
Kiedy to było?
Po trzydziestce. Przyszłam z jakimś problemem, a okazało się, że chodzi tak naprawdę o coś zupełnie innego. Co było dla mnie niesamowitym odkryciem. Pomijając wartość psychoterapii dla mojego osobistego życia, uważam, że jest fantastyczną sprawą dla aktora.
Są reżyserzy, którzy twierdzą, że aktorzy nie powinni chodzić na terapię, bo uświadamiając sobie pewne procesy, stają się mniej spontaniczni. A prawda jest taka, że aktorem, który jest kłębkiem nieprzepracowanych emocji, łatwiej manipulować. Aktor, który przechodzi psychoterapię, wcale nie traci kontaktu ze swoimi demonami, traumami, emocjami. Co więcej – nadal ma do nich dostęp, ale jest ich świadomy. Na tym polega profesjonalizm: obudzić emocje, rozwibrować je nawet do apogeum histerii, ale grać na nich tak, jak samemu się chce, a nie tak, jak chcą one.
Długo miałaś syndrom grzecznej dziewczynki?
Bardzo długo. Ale od dzieciństwa imponowały mi silne, zdecydowane kobiety. Najpierw uwielbiałam niewolnicę Isaurę. A gdy miałam jakieś szesnaście lat, zobaczyłam w kinie „Krzyk” Barbary Sass z Dorotą Stalińską. Patrząc na nią, poczułam swoją zapomnianą siłę, dzikość i moc. Prawdziwy woman power. Bardzo chciałam być taka jak ona! Wyszłam z kina, plułam i przeklinałam. Ale kiedy spotkałam sąsiadkę, automatycznie ukłoniłam się jej i cienkim głosikiem powiedziałam: „Dzień dobry”. Dobrze wychowana dziewczynka zwyciężyła. Natomiast już wtedy uwielbiałam naśladować, wczuwać się w różne postaci. Kiedy byłam w liceum, mieszkała z nami babcia chora na alzheimera. Prototyp Walerki z „Podróży do Buenos Aires”. Chodziła i pomstowała przez całe dni i noce, że wszyscy chcą ją okraść, zamordować, otruć… Wkładałam babci płaszczyk, kapelusik, wchodziłam do domu i monologowałam jej tekstami. Później na egzaminie wstępnym do filmówki wykorzystałam jeden z jej autentycznych monologów, w którym modlitwa „Ojcze nasz” płynnie przeplatała się z przekleństwami i życzeniem, żeby ci, co chcą ją skrzywdzić, połamali ręce i nogi.
Filmówka była twoim trzecim podejściem, wcześniej dwukrotnie zdawałaś do krakowskiej szkoły teatralnej.
W Krakowie dwa razy usłyszałam, że mam jeszcze czas. Bo wyglądam na 12 lat. A w łódzkiej filmówce, do której się wreszcie dostałam, na konsultacjach pewien profesor powiedział tak: „Pięknie mówisz te wiersze, ale jak na egzamin przyjdzie też dziesięć tak uzdolnionych jak ty, ale dużych i dorodnych – to weźmiemy te dziesięć”.
Niewiarygodne.
Miałam ogromny kompleks tego, że jestem drobniutka i wyglądam jak dziecko, ale w szkole błyskawicznie się go wyzbyłam. Okazało się, że ról dziewczynek jest bardzo dużo, a niewiele młodych aktorek, które mają warunki dziecka. Moim teatralnym debiutem była tytułowa Ania z Zielonego Wzgórza, potem zagrałam m.in. Dorotkę w „Czarodzieju z krainy Oz”, uczennicę w „Lekcji” Ionesco.
Ostatnio znowu zagrałaś dziewczynkę. W „7 uczuciach” Marka Koterskiego.
I jestem mu za tę rolę niesamowicie wdzięczna. Dawno pożegnałam się z tymi dziewczynkami, a tu nagle dzwoni Marek, którego filmy uwielbiam, i proponuje rolę Weronki. Byłam bardzo mile zaskoczona, ale później ogarnęły mnie wątpliwości: po pierwsze, zupełnie inaczej jest grać dziecko, kiedy od dzieciństwa dzieli cię 8-10 lat, a inaczej, kiedy 35-40... Poza tym byłam w trakcie bardzo intensywnych przygotowań do „Fugi”. Pracowałam nad tym, żeby tę moją naturalną spontaniczność, pozytywną energię, ciepło i wszystko to, co mogło się przydać tej dziewczynce – zabić. Agnieszka Smoczyńska powiedziała: „Gabrysia, chciałabym, żebyś zaczęła chodzić na kick boxing. Musisz przełamać tę swoją łagodność, delikatność, kobiecość. Stać się bardziej chropawa, ostra”. Trenowałam przez trzy miesiące, nawalałam prętami w opony i pięściami w worek.
Jak się w tym odnalazłaś?
Jak ryba w wodzie! Mój trener, Radek Brzuszczyński, mistrz Polski, śmiał się: „Kurczę, ty jesteś fighterka! Ja cię na zawody wystawię”.
W dzieciństwie trenowałaś przecież sztuki walki.
Wiele lat – najpierw karate, potem taekwondo. Moim idolem był Bruce Lee. Miałam jego zdjęcie na ścianie.
Taekwondo trenowałam z mistrzem świata Che Cha Chilem. Przyjechał z Korei do Wrocławia i raz w tygodniu trenował nas w Kłodzku. Pamiętam, że jego żona nosiła za nim walizki: on, silny, umięśniony i ona, przecineczek chudziutki – pięć metrów za nim, z walizami.
A wracając do „7 uczuć”, bałam się, że to, co wypracowałam do roli w „Fudze”, spowoduje, że nie będę mogła wrócić do tej delikatnej dziewczynki w sobie. Nic bardziej mylnego. Okazało się, że ona wcale mnie nie opuściła. Siedziała sobie cicho i czekała na film Marka.
Nagrodzono cię za tę rolę na Festiwalu Aktorstwa Filmowego we Wrocławiu.
Wiele rzeczy w historii Weronki składało mi się z moim dzieciństwem. Wychowałam się na wsi. Mój tata nie był wprawdzie takim tyranem, jak ojciec Weronki, ale był wymagający. Wiele ocen w szkole wypracowywałam pod ciśnieniem tych jego wymagań. Czułam przed nim respekt.
Też musiałaś być w szkole najlepsza?
Musiałam mieć dobre oceny, ale nie byłam kujonką, jak Weronka. Po szkole najchętniej rzucałam torbę w kąt i biegłam albo do gospodarstwa sąsiadki – jej krów, świń, królików, kur, kaczek i koni – albo za dom: na łąki, lasy i pola. To był mój świat, a nie podręczniki. Natomiast tata, lekarz, wysoko stawiał poprzeczkę. Woził nas do Kłodzka do szkoły muzycznej, na narty, na lekcje niemieckiego... Wtedy nie rozumiałam, dlaczego moje koleżanki po lekcjach idą na huśtawkę do PGR-u, a ja muszę ćwiczyć gamy na pianinie. Teraz to doceniam. Niedawno chodziłam po górach, tata zadzwonił do mnie i mówi: „Rób kondycję – za rok, na moją osiemdziesiątkę, wchodzimy razem na Rysy!”. I zrobi to, ja to wiem.
W 2019 roku skończysz 50 lat. Brzmi poważnie. Przygotowujesz się emocjonalnie czy wypierasz tę myśl?
Ani jedno, ani drugie. Nie przeżywam jakoś szczególnie tej daty, podobnie jak wcześniejszych przełomowych trzydziestki i czterdziestki. Na moją pięćdziesiątkę albo zrobię wielką imprezę, albo pojadę gdzieś sama. Ale dziś jest tu i teraz, i to jest najważniejsze.
Pamiętam, jak kończyłam trzydziestkę i od dwóch lat byłam samotną matką z dzieckiem. Koleżanka z podstawówki martwiła się o mnie i robiła plany: „Gabrysia, poznam cię z moim znajomym, to taki porządny, fajny chłopak, pracuje w telekomunikacji”. Ja jej na to: „Ale po co?”. A ona: „Gabrysia, ty masz 30 lat! I dziecko! Gdzie ty faceta znajdziesz?!”.
A ja nigdy nie miałam lęku o to, że będę samotna i biedna. I nie byłam. Czuję się spełniona i doceniona nie tylko jako aktorka. Jako kobieta też.
Czujesz się młoda?
Młodsza niż wtedy, kiedy miałam dwadzieścia parę lat i mnóstwo nieprzepracowanych demonów w sobie. Często spotykam młodych ludzi, którzy mają 80 lat. Młodość jest w duszy, w pasji, a nie w kalendarzu.
Czemu teraz oddajesz się z pasją?
Zaczynam nowy projekt, fabularno-dokumentalny. Nie chcę wiele zdradzać, to będzie osobisty film, adaptacja jednej z moich ukochanych powieści Iris Murdoch. Ale sama w nim nie zagram, chcę się zająć reżyserią. I obsadzić w rolach głównych dwie bardzo bliskie mi osoby.
Ciągnie cię reżyseria?
To chyba naturalny etap, potrzeba poszerzania artystycznych środków wypowiedzi, wychodzenia poza granice aktorskiego podwórka. W zeszłym roku zadebiutowałam jako reżyserka w Teatrze Ludowym w Krakowie sztuką o Nowej Hucie „Tożsamość Wila”. Napisałyśmy ją z moją siostrą według improwizacji aktorów.
Ale to wcale nie znaczy, że aktorstwo mi się znudziło. Wręcz przeciwnie.
Czuję, że teraz mam wspaniały czas. W listopadzie zaczęłam gościnne próby w Teatrze Narodowym – zagram główną rolę w adaptacji opowiadania Kazimierza Brandysa i filmu Wojciecha Hassa „Jak być kochaną”. Reżyseruje Lena Frankiewicz.
Film Hassa jest wybitny, podobnie jak rola Barbary Krafftówny jako Felicji. Pełna. Skończona.
Absolutnie tak! To jedna z najpiękniejszych kobiecych ról w polskim kinie. Dlatego głupotą byłoby ją naśladować. Historię Felicji – z jej melancholią, bólem i drążącym wspomnieniem – muszę i chcę opowiedzieć przez siebie. Wiem, że to historia dla mnie, na ten czas.
Lepiej ci ze sobą niż te kilkanaście lat temu?
Zdecydowanie. A wszystkie demony, dawniejsze i dzisiejsze, z przyjemnością przerabiam na sztukę. (śmiech) W moim dzieciństwie w sąsiedniej wsi mieszkał jasnowidz Filipek. Mnóstwo osób do niego chodziło, chociaż on większość przepędzał i wyzywał od choler. Ale ci, którzy dostąpili „audiencji”, byli szczęśliwcami. Bo widział naprawdę niesamowicie dużo. Kiedyś poszła do niego moja przyjaciółka. Pokazała mu zdjęcia rodziny, chłopaka, w którym się kochała, i moje. Wziął je do ręki i powiedział krótko, bez zastanowienia: „Ta cholera będzie miała w życiu szczęście”. I chyba tak jest – ta cholera ma w życiu szczęście.
Rozmowa z Gabrielą Muskałą ukazała się w „Urodzie Życia” 1/2019