Ewa Kuryłowicz
Fot. Maciej Zienkiewicz
Wywiad

Jej mąż, słynny architekt, zginął w wypadku lotniczym. Dziś Ewa Kuryłowicz mówi: "Nie jestem fatalistką, ale los rządzi"

MA 14 stycznia 2016 13:10
Ewa Kuryłowicz
Fot. Maciej Zienkiewicz

Cztery lata temu jej mąż, słynny architekt Stefan Kuryłowicz zginął w wypadku lotniczym. Mimo tragedii wróciła do pracowni, czuła, że musi coś powiedzieć: „Proszę, pracujemy dalej! Musimy przynajmniej skończyć te domy, które oni zaczęli”. Sama nie wierzyła, że się uda, ale chciała, żeby oni wierzyli. Z Ewą Kuryłowicz dla "Urody Życia" rozmawia Anna Maruszeczko. 

 
- Słyszę, że podjęła pani heroiczną decyzję, żeby mniej pracować. Tak trudno się na to zdecydować?
To wymaga determinacji. Pierwsza moja praca, na pełnym etacie przez 38 lat, to Wydział Architektury na Politechnice Warszawskiej. Kawał życia! Ale gdy przyznałam się sama przed sobą, że przerasta mnie zestaw tych zajęć, które musiałam robić przez ostatnie cztery lata, po śmierci męża, uznałam, że najmniej obciążające dla ludzi będzie, jeśli na jakiś czas zrezygnuję z tego, co lubię.

 

- Tak pani lubi uczyć studentów?!
Jestem z belferskiej rodziny. Babcia była nauczycielką, ojciec – profesorem. Nas, dzieci, było troje, a przy takiej ilości młodzieży jest w domu rejwach, ale gdy tata szykował wykłady, to musiała być cisza jak makiem zasiał.

 

- Ale to nie tylko gen belferski?
Uczenie zmusza do refleksji nad tym, co się samemu robi. My na architekturze stawiamy studentom wyzwania, które są interesujące także dla nauczyciela. Nigdy nie proponujemy tematów, które mamy rutynowo opracowane.

 

- Idealistyczne podejście.
Fakt, nie wszyscy tak uczą. Ważna jest też dyscyplina, bo projektowanie i cała ta aktywność koncepcyjna, to jest 10–15 procent wszystkiego, co trzeba zrobić, żeby tę architekturę realizować. Reszta to żmudne opracowywanie i uzgadnianie projektu.

 

- I tutaj trzeba charakteru?
I przekonania, że to wszystko warto zrobić. Poza tym każda inwestycja, jak mała by była, to są czyjeś pieniądze, więc trzeba mieć w sobie naprawdę dużo determinacji i trzeba być odpornym, ale my tej odporności uczymy.

 

- Nie pamiętam, czy to pani powiedziała, czy mąż, że „kiedyś architekt budził szacunek, a teraz najważniejsza jest cena”.
Każde pokolenie ma swoje problemy. Naszym losem, moim i męża, było to, że uruchamialiśmy od nowa prywatną działalność projektową. W ubiegłym roku obchodziliśmy 25-lecie.
Pojechaliśmy do Wrocławia, do naszego nowo otwartego Narodowego Forum Muzyki na koncert. Byliśmy razem, ciesząc się, że i ten budynek udało nam się postawić, bo był chyba najtrudniejszy. Zebrał jak w soczewce wszystkie wady procesu realizacji budynku przez publicznego inwestora. To była niedoszacowana umowa, została wybrana najtańsza oferta. Ekstrema zwykle się źle kończą. Wykonawca, który sobie nie radził, zrzucał winę na nas.

 

- Czyli odwaga też się przydaje?
Przede wszystkim. Nie wystarczy, że architekt jest dobry, musi umieć drugą stronę przekonać do siebie, ale nie metodami PR-owymi, nie „czekoladkami” – trzeba mieć argumenty. Nie wolno dać się przestraszyć. Trzeba umieć się dobrać, ważne, w co się wierzy. Czasami trzeba tego bronić do upadłego, na przykład walcząc ze świetną kancelarią prawną, która podsuwa umowy, posługując się też i szantażem, i groźbami.

 

- A pani jest waleczną osobą?
Tak, bo jestem Strzelcem. Mój mąż był Baranem, więc oboje byliśmy spod znaków ognia. Te gwiazdy coś jednak robią. (śmiech)

 

- Mieszka pani w centrum Warszawy. Jakiś czas temu toczyła pani bitwę z amatorami nocnych klubowych rozrywek i hałasów. Czym to się skończyło?
W sumie wygrałam. Pomogły mi doświadczenia amerykańskie. Byłam tam dwa razy jako studentka i później jako nauczyciel. Amerykanie wierzą, że wszystko od nich zależy. Tak są wychowani. To jest taki etos: „Nie oglądaj się na innych. Chcesz coś zrobić? Zrób!”. Nie ma tyle roszczeniowości, co u nas.

 

- I nie szuka się winnych wokół.
Gdy pojechałam tam pierwszy raz, u nas panował socjalizm, a jedną z większych wad socjalizmu był cynizm, przekonanie, że wszystko jest poustawiane, że człowiek sam nic nie może zrobić. Wróciłam do Polski z ich wiarą, że wszystko jest możliwe i dlatego zajęłam się projektowaniem dla niepełnosprawnych.
Nie mogłam uwierzyć, że jest tam tylu ludzi okaleczonych, którzy są aktywni, jeżdżą po świecie. A tu moja pani profesor mi powiedziała: „Dziecko, w Polsce tacy ludzie też są, tylko ich nie widać, bo nie mogą wyjść z domu”.

 

Ewa Kuryłowicz
Fot. Maciej Zienkiewicz

 

- A właściwie dlaczego została pani architektem?
Przeczytałam kiedyś w horoskopie, że mogłabym być albo księdzem, albo architektem. (śmiech) To była duża zasługa mojej mamy, która podsuwała mi różnego rodzaju książki do czytania. U nas zawsze było dużo albumów o sztuce, a mama była zauroczona architektami, bo miała paru znajomych, których absolutnie idealizowała.

 

- Bo co takiego mieli w sobie?
Byli wszechstronni. To taki zawód, że człowiek musi się po trochu na wszystkim znać.

 

- Ale z drugiej strony to taki niekobiecy zawód, zwłaszcza wtedy.
Bardzo niekobiecy. Ja wcześnie zdecydowałam, że chcę być architektem. Także z powodu taty inżyniera, który opowiadał mi, dlaczego drzewo rośnie tak, jak rośnie itd. Zrozumienie tego, jak coś działa, to było to! W liceum wygrałam Ogólnopolski Turniej Wiedzy o Sztuce, gdzie nagrodą był wstęp bez egzaminów na historię sztuki, ale od razu powiedziałam, że mnie to nie interesuje, bo ja chcę robić coś konkretnego. I nowego. Poza tym już jako małe dziecko lubiłam budować: robiłam domki z mchu, z szyszek, gniazda dla żab. Widocznie miałam takie predyspozycje, bo każdy do czegoś ma.

 

- Od początku pracowała pani z mężem?
Mąż był starszy ode mnie o pięć lat. Zaczęłam studia w 1972 roku, a on pracował jako asystent u nas na wydziale. Stefan był asystentem pani profesor Adamczewskiej-Wejchert, a ja byłam u profesora Wejcherta, którego bardzo lubiłam. Był poetą, malował irysy i w ogóle był fantastyczny. Państwo Wejchertowie między sobą troszkę rywalizowali, więc my też. Poznaliśmy się przy okazji konkursu na Operetkę Dolnośląską na placu Wolności we Wrocławiu, tym samym, na którym postawiliśmy to nasze Narodowe Forum Muzyki.

 

- To było uderzenie sycylijskiego pioruna?
Raczej nie. Robiłam ten konkurs z kolegami w pracowni eksperymentalnej po nocach, bo wtedy wszystko rysowało się ręcznie. Byliśmy na niesamowitym szwungu, ale nie wyrabialiśmy się z tym. Asystent, który nas doglądał, zaproponował: „Wiecie co, ja mam takiego kolegę. Poproszę go, żeby zrobił wam opis. Jak go znam, to on na pewno swoją pracę skończył”. Tym kimś okazał się właśnie Stefan. Popatrzył na rysunki i powiedział: „Dobrze, zrobię wam ten opis, ale i tak ja wygram”. Pomyślałam sobie, że to jakiś koszmarny bufon, ale nie było wyjścia. I wygrał, a myśmy nic nie dostali. (śmiech) I wtedy zaczęliśmy się spotykać. Pamiętam, że strasznie mu przycinałam po tym, co powiedział i byłam dla niego okropna.

 

- Kiedy zaczęliście razem pracować?
Myśmy tak naprawdę nigdy razem nie pracowali w zespole, bo strasznie się przy tym kłóciliśmy. Kiedy projektowaliśmy nasz pierwszy dom na Bemowie, w końcu powiedziałam: „Rób sam. Ale jeśli będzie jakiś następny nasz dom, też zrobię go sama, bez ciebie”. Zgodził się. Dom w Kazimierzu Dolnym to moje dzieło.

 

- Jak budowali państwo swoją firmę?
Moją pierwszą pracą była praca na uczelni, wychowywałam dziecko, a Stefan pracował w biurze projektów. Ale braliśmy prace zlecone i ślęczeliśmy po nocach. Później zaczęły się kościoły. Kościół był wtedy głównym inwestorem. Między 1975 a 1990 rokiem w Polsce wybudowano 1500 kościołów! Zlecenie za zleceniem. Półlegalne, ale mąż był odważnym człowiekiem. Przez projekt kościoła na Widzewie w Łodzi nie pojechaliśmy na kontrakt do Iraku. Kupiliśmy używanego dużego fiata i już organizowaliśmy sobie mienie przesiedleńcze, a tu się okazało, że Stefan wygrał konkurs na ten kościół, więc zdecydowaliśmy, że nie jedziemy.

 

- Który to był rok?
1978–1979. Później wynajęliśmy od kolegi maleńką pracownię na Tamce. Były tam cztery osoby: koleżanka, która jest teraz na emeryturze, ja, Stefan i Piotr Kuczyński, nasz wiceprezes, który wtedy był studentem na trzecim roku.

 

- Ale się trzymacie!
Większość osób to nasi byli studenci, którzy są tu po 20 dobrych lat. Przy kościołach pracowaliśmy zawsze razem. W 1983 roku urodził się nasz drugi syn, Marek, który teraz ze mną pracuje. Z pierwszym synem, Michałem (dziś chirurg), była bieganina, więc przy drugim powiedziałam, że biorę prawdziwy urlop macierzyński. Zrealizowałam to, choć już w połowie urlopu mnie nosiło. Problemy w naszych relacjach zawodowych zaczęły się wtedy, kiedy poczułam się już mocniejsza. Nauczyłam się dużo od Stefana, ale potem uważałam, że wszystko wiem co najmniej tak samo dobrze jak on albo lepiej. (śmiech)

 

Ewa Kuryłowicz
Fot. Maciej Zienkiewicz

 

- A kto był lepszy?
On był jednak starszy, bardziej utytułowany i mądrzejszy. A gdy te spory były coraz częstsze, gdy zaczęliśmy sobie dogryzać i docinać, w pewnym momencie stwierdziłam, że to jest bez sensu. Miałam odchowane dzieci i gosposię, mogłam normalnie pracować na Politechnice i w naszej pracowni. Objęłam tam jeden z zespołów. I jak inni słuchałam porad, ale Stefan musiał traktować nas tak, jak wszystkie inne zespoły, czyli z dużą dozą autonomii, i ta relacja dla nas obojga była fantastyczna.

 

- W firmie trzymali się państwo od siebie na odległość?
Ja prowadziłam jeden z zespołów, a w firmie było ich osiem, w porywach dziewięć. Stefan był szefem i to on gasił pożary. Jak była jakaś dyskusja, to ze mną nigdy mu nie było łatwo. (śmiech) Ale on nie mógł się angażować bardziej w żaden projekt. Teraz to wyraźnie widzę. W ten sposób ustawił pracownię. To, że ona cały czas działa jak dawniej, uważam za jego największy sukces.

 

- A w domu, jako małżeństwo, współistnieli państwo bardziej pokojowo?
Bardzo. On był wychowany przez mamę, z wykształcenia architekta. Ojciec, też architekt, wyemigrował do Kanady i myślał, że ściągnie tam rodzinę, ale jak już wszystko było na dobrej drodze, to umarł na serce. Jego rodzice razem studiowali, ale mama nigdy nie pracowała w zawodzie, bo nie miała jak. Bardzo jej zależało, żebym ja mogła pracować i pracowałam w dużej mierze dzięki jej zapałowi i pomocy.

 

- Ile lat miał mąż, jak zginął?
62.

 

- Znalazłam gdzieś w prasie wyznanie, że chciał polecieć do Japonii w 60. urodziny.
Ku mojemu utrapieniu. (śmiech) Zaraził nas tym nasz fiński znajomy, też architekt. Myśmy planowali tę Japonię, ale przestało mi się to podobać, kiedy Stefan powiedział, że on do Japonii poleci swoim małym samolotem. Ja w ogóle z trudem godziłam się na to latanie, zresztą on to zrobił podstępnie.

 

- Podstępem zrobił licencję pilota?    
Tak. Ukrywał się. Pracuje u nas dyplomant Stefana, który był szybownikiem i miał licencję pilota. To on Stefana i Jacka Syropolskiego zaraził tym lataniem.

 

- Postawiła się pani?
Powiedziałam, żeby o tym zapomniał, że nie ma mowy, więc zaczął kombinować. Znikał z domu, myślałam, że sobie kogoś znalazł. Pamiętam, mieliśmy wspólne zdjęcie zrobione, gdy byliśmy razem na nartach, wyjęłam je z ramki, przecięłam na pół, zostawiłam mu jego część i powiedziałam: „To jest to, co ci zostaje, ponieważ ja nie mam zamiaru tego dłużej znosić”. Wtedy się przyznał, co naprawdę robi, ale miał już zdaną część egzaminów, więc się ugięłam.

 

- I mógł się uczyć legalnie?
Tak. Mógł wyciągnąć wszystkie książki i mapy. Pamiętam jego egzamin z radiolokacji. Spytał: „Jakiś efekt Dopplera…?”. Ja chodziłam do klasy matematycznej, bardzo lubiłam fizykę, do tego ojciec mechanik, to go obśmiałam: „Jak ty nie wiesz, co to jest efekt Dopplera, to super, idź, na pewno nie zdasz!”. (śmiech) Pojechał na egzamin i to był ostatni moment, tłum ludzi, gdzieś poza Warszawą. A on był wysoki, postawny i miał długie siwe włosy, więc wszyscy myśleli, że to instruktor – przepuścili go do egzaminu szybciej i zdał! (śmiech)

 

- Przekonała się pani?
Nie chciałam z nim latać, ale był taki dzień po jakimś przyjęciu, kiedy wstałam jakaś taka niedospana i on mówi: „Wiesz co, dzisiaj mam tutaj zaklepane latanie, ale będzie leciał instruktor, ja będę siedział obok, więc może byś poszła?”. „Wszystko mi jedno, dobrze!” I pomimo huku, bo nie miałam słuchawek, ogromnie mi się spodobało.

 

- I latała pani z nim?
Latałam. Bardzo lubię latać. To było też praktyczne. Można było zawieźć wystawę do Turynu, gdy nie było pieniędzy na transport, później wracaliśmy razem.

 

- Czyli z wygody, a nie z romantyzmu?
Tak, po prostu można się szybciej przemieszczać. Oczywiście, jeśli ktoś potrafi, a on naprawdę bardzo dobrze umiał latać. To wszystko, co wygadywano o tych wypadkach, to bzdury i nieprawda.

 

Ewa Kuryłowicz
Fot. Maciej Zienkiewicz

 

- Tak, pojawiały się różne komentarze. Pani w to nie wierzy?
On latał uważnie, ostrożnie i sensownie. W ogóle był bardzo rozsądnym człowiekiem, odpowiedzialnym, więc dlaczego jako pilot miałby się wygłupiać?

 

- Nie było tam brawury?
Absolutnie żadnej. Pamiętam artykuł w „Gazecie Wyborczej”, któryś z kolei, „Lotnictwo jest pisane krwią”. To był znany wypadek: dwa samoloty, czterech Polaków i jeszcze w Hiszpanii. Dziennikarz podważał umiejętności pilotów i możliwości „ich samolocików”, sugerował, że powinni zawrócić, a dr Lasek, szef Komisji ds. Wypadków Lotniczych, nie skontrował tego w żaden sposób.

 

- A powinien?
Ze Stefanem leciał nasz kolega, Jacek Syropolski, który, jak się potem okazało, robił do końca zdjęcia. Jacek się uczył, miał po powrocie do Polski zdawać egzamin, ale już potrafił latać. Jak pojechaliśmy po wypadku do Hiszpanii, to dostałam karty ze wszystkich aparatów fotograficznych, w tym jego.

 

- Odkryła coś pani?
Nie oglądałam ich. Jesienią 2011 złamałam nogę. Siedziałam w domu z gipsem i wtedy przypomniałam sobie o kartach. Znalazłam tam zdjęcia, które Jacek robił podczas lotu. Zadzwoniłam w strachu do komisji, do pana Laska, który jest przesympatycznym człowiekiem i kompetentnym specjalistą. Natychmiast się ze mną umówił. Miałam nadzieję, że przekonam komisję do tego, jak było naprawdę, bo na tych zdjęciach to widać. Widać na nich, że startowali w ładny, słoneczny dzień. Jacek co pięć minut robił zdjęcia i ostatnie z nich to białe skrzydło samolotu na tle czarnej chmury – pogoda zmieniła się nagle! Powiedziałam, że mąż latał ostrożnie i że mam prośbę, żeby on tego nie kwitował tak jak w tym artykule.

 

- Żeby to przeanalizował jeszcze raz?
Żeby uwierzył. Okazało się, że oni mają porządną dokumentację tego wypadku. Zaproponowałam: „Może byśmy razem te zdjęcia przejrzeli, bo ja też nie bardzo wiem, co oznacza to, na co patrzę”. Zaczęli porównywać to z mapą terenu, bo na zdjęciach były godziny i wszystko zgadzało się z tym, o czym Stefan rozmawiał z wieżą. Przyznali mi rację: „Mogli tylko próbować lądować, w takiej chmurze człowiek nie ma się gdzie cofnąć”. Rozbiły się wtedy dwa samoloty. Stefan leciał wynajętą dobrą maszyną – mógł natychmiast pójść do góry, ponad chmury. Ale ten drugi nie mógł. Podejrzewam, że nie chciał zostawiać kolegów.

 

- To byli znajomi?
Przyjaciele. Polecieli na rajd lotniczy w trzy samoloty. Ten trzeci prowadził kolega, który wraz z załogą się uratował. Pewnie dlatego, że to był jego pierwszy rajd i procedury zabierały mu więcej czasu. Wystartował 10 minut później.

 

- Czyli nie trafił na tę czarną chmurę?
Nie. I wieża kontrolna na lotnisku Asturias zachowała się źle. Mogli ich wygonić, tak jak tego trzeciego, czyli kazać im wcześniej zawrócić, a tego nie zrobili.

 

- Nie widzieli, że ta chmura nadchodzi?
Na dole był taki deszcz, że ludzi przewracało. Chmury były bardzo nisko.

 

- Czyli teoretycznie wszystko wskazywało na to, że nie powinni lecieć?
Dostali pozwolenie na start, zła pogoda przyszła nagle. Jak samolot chce lądować, to obniża prędkość i ten deszcz ich przydusił, samolot przepadł, czyli stracił moc i zleciał. Zresztą to podobna sytuacja do tej, jak przepadł samolot w Smoleńsku. Z tym, że tam oni mieli złą aparaturę do czytania różnych wysokości, a tutaj ich po prostu zdusił deszcz.

 

- Ten drugi samolot też?
Ten drugi się pogubił, ściął dach baraku na lotnisku i po prostu „rozsmarował się” na płycie. A samolot Stefana i Jacka stracił moc i zahaczył o drzewo. Spadli dosłownie kawałeczek przed początkiem pasa lotniska Asturias, niedużo im brakowało, by wylądowali. Na całość manewru było siedem minut, więc kontrolerzy naprawdę mieli czas na wszystko.

 

- Ale siedem minut od czego?
Od tego, jak zdecydowali się jednak lądować. A tamci tylko im powiedzieli, że nie ma warunków do lądowania, zamiast im powiedzieć to, co powiedzieli temu trzeciemu. Tego trzeciego wyrzucili w sposób ordynarny, bo byli zdenerwowani, czuli, że coś się stało, ale jeszcze tego nie widzieli, bo nagle te dwa samoloty im znikły z ekranów.

 

- Co udało się wywalczyć w komisji?
To, że do oficjalnego raportu dołączono pismo z godłem Polski, że jednak dobrze byłoby, żeby współpraca kontrolerów na wieży była uważniejsza i dokładniejsza.

 

Ewa Kuryłowicz
Fot. Maciej Zienkiewicz

 

 

 

- Co pani przeleciało przez głowę, gdy dowiedziała się pani o wypadku?
Czułam, jakby cały świat się walił. Człowiek nie chce wierzyć, wypiera. Po dwóch tygodniach pojechaliśmy wszyscy do Hiszpanii na ceremonię pogrzebową. Były cztery rodziny, cała ekipa, która się nawzajem wspierała, więc jakoś łatwiej było to znieść.

 

- Ale czy pani wtedy nie była na niego zła?
Kiedy zginął, to nie, ale miałam intuicję, bo strasznie nie chciałam, żeby on jechał na ten rajd. Pokłóciliśmy się zresztą o to. Coś wisiało w powietrzu. On dzwonił z tej Asturii, a ja nie chciałam w ogóle z nim rozmawiać. Pisał mi tylko SMS-y: „Leci szron z tego telefonu”. (śmiech) Tego dnia, kiedy był wypadek, jechałam pociągiem do Krakowa na wykład. I w końcu odebrałam. Powiedział mi, że nie ma pogody, więc będą czekać. Upewniłam się: „Na pewno będziecie czekać na pogodę?”. „Absolutnie. Już dwa dni tutaj »wisimy«, więc czekamy”. Później na zdjęciach zobaczyłam, że była ładna pogoda, więc mieli prawo założyć, że się wypogodziło na dobre, zwłaszcza że dostali zgodę na start.

 

- Gdzie pani była w tym czasie?
Oni zginęli o 14. Ja zaczęłam wykład o 12, a o 14 jeszcze były pytania, więc stałam, rozmawiałam i zadzwonił telefon. Rzuciłam wtedy, co też jest na nagraniu wykładu: „A niech sobie dzwoni”. Po wykładzie wsiadłam w pociąg i tak około 16 zaczęli dzwonić znajomi, że słyszeli o wypadku i czy ja coś wiem. Zdrętwiała wzięłam telefon i proszę mi wierzyć, nie było śladu, że ktokolwiek dzwonił... Ale to jest nagrane, ten wykład jest w internecie, słychać dzwonek… Mam dowód, że w tym momencie dzwonił mój telefon.

 

- Jak pani to interpretuje?
Nie wiem, są jakieś energie, ludzie coś przesyłają, coś przekazują. Po śmierci Stefana długi czas układałam to sobie w głowie. Bardzo mi pomogła praca.

 

- Jak człowiek się odbudowuje po takim dramacie, czy praca to rzeczywiście jedyny ratunek?
Nie wiem, ale jak przyszłam do pracowni, to wszyscy byli w strasznym szoku. Bo to dwie osoby zginęły od nas... Ale wiedziałam, że pomimo osobistej tragedii muszę przyjść i muszę im coś powiedzieć. Pamiętam, że stanęłam na schodach: „Słuchajcie, proszę, pracujemy dalej. Musimy przynajmniej skończyć te wszystkie domy, które oni zaczęli”. Wtedy mówiąc to, naprawdę nie wierzyłam, że nam się to wszystko uda. Ale chciałam, żeby oni wierzyli. Wiedziałam, że jestem Stefanowi i Jackowi to winna.

 

- I co z tym przerwanym życiem, jednym i drugim, z zaczętymi projektami, z niezrealizowanymi marzeniami?
W ciągu ostatnich lat wygraliśmy masę konkursów i było naprawdę bardzo dużo zaczętych projektów, ale też takich, które jeszcze czekały. Pomyślałam, że przecież nie możemy tego zmarnować: „Skończę to, a później zobaczę”.

 

- Musiała pani wziąć na siebie dwie role?
Tak. Ale naprawdę los mi pomógł, bo złamałam nogę. Na równej drodze. Byłam na cmentarzu. Szłam w butach na płaskim obcasie i usłyszałam, jak pęka mi kość. Wypadek był w czerwcu, a ja złamałam nogę w październiku.

 

- Po co pani była ta złamana noga? (śmiech)
Bo mogłam w pracowni wszystko ustawić. Codziennie rano przyjeżdżał nasz kurier i mnie przywoził. Nie chodziłam na uczelnię, studenci przychodzili tutaj. Udało się wszystko przeorganizować. Ale nie miałam ani minuty wolnego czasu. Dlatego pomyślałam o tym urlopie, bo to wszystko było naprawdę resztkami sił.

 

- Czy można powiedzieć, że czas tej największej gorączki w pracy sprawił, że przeszła pani tę traumę mniej boleśnie?
Na pewno. Było mnóstwo rzeczy do zrobienia. Bardzo trudne projekty, to Narodowe Forum Muzyki, które wtedy ugrzęzło w procesach sądowych… Nie miałam czasu siedzieć i rozpaczać, bo byłam tak nakręcona, że my po prostu musimy to robić dla Stefana i dla Jacka.
Zdałam sobie sprawę, że największym sukcesem Stefana była ta pracownia, że nikt z tego trzonu nie odszedł. Jesteśmy wszyscy razem i to jest ogromna wartość.

 

- A ten „krajobraz bez niego”? Jak to jest, czy obraz człowieka się zamazuje, czy to się czymś innym wypełnia?
Są takie momenty, że trudno opanować emocje. Pokażę pani mój telefon, bo zdjęcia mi też pomagają. Kolega powiedział coś takiego: „My wiemy, że on nie żyje, ale on tutaj cały czas jest”. Może dlatego, że to jest ten sam budynek, te miejsca, gdzie wszyscy razem się spotykali...

 

- Jest pani strażnikiem spuścizny męża. Powołała pani Fundację im. Stefana Kuryłowicza. Na skwerze przy Wola Center stanął jego pomnik.
Pomnik to inicjatywa inwestora. Stefan był projektantem budynku. Także w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu jest płaskorzeźba z napisem: „Stefan Kuryłowicz. Projektant Narodowego Forum Muzyki”. Śmiejemy się, że żeby tak uhonorować architekta, to, niestety,  architekt musi umrzeć. (śmiech)

 

- Mąż zawsze w panią wierzył. Publicznie nawet to mówił: „Jestem entuzjastą talentu i wiedzy mojej żony. Wierzę też, że to, co najlepsze, jeszcze przed nami”. Czy świadomość tego mobilizuje, pomaga?
On był naprawdę fantastycznym mężem.
W ogóle się wspieraliśmy. Był bardzo opiekuńczy. Wiem, że nie każdy mężczyzna taki jest. Jak się kogoś takiego traci, to grunt ucieka spod nóg.

 

- Czy nigdy nie myślała sobie pani: „Kurczę, gdybym tak się uparła, żeby nie realizował tego marzenia, tej kolejnej pasji…”.
Pewnie, że myślałam i wyrzucałam sobie: „Boże, dlaczego ja z nim nie pojechałam, zginęlibyśmy razem”. Ale choć nie jestem fatalistką, wierzę w los. W to, że los to wszystko układa. Był taki moment, że on, słysząc te moje jęki, powiedział: „Przecież możesz ze mną lecieć”, na co ja – że jestem zajęta, że on wie, że jak wyjeżdża, to tutaj ktoś musi pracować. Nagadałam mu. (śmiech) Mama Stefana też lubiła z nim latać. Ma 88 lat! Kiedyś, jak ktoś ją zapytał, czy się nie boi, powiedziała: „Nie. Już mam swoje lata, a poza tym mam tylko jednego syna, więc jak zginiemy, to razem”. Objechałam ją za to: „A pomyślałaś o nas?”. (śmiech) Odpowiedziała: „Przecież żartowałam. Tak nigdy nie będzie”. Ale też go w tym wspierała, bo widziała, że to naprawdę lubił. Był innym człowiekiem, jak leciał.

 

Rozmawiała Anna Maruszeczko

 

Cały wywiad w najnowszym numerze magazynu "Uroda Życia", luty 2016.

 

Kinga Preis
Fot. Bartek Wieczorek / LAF AM

 

Redakcja poleca

REKLAMA

Wideo

Maciej Musiał zadzwonił do Dagmary Kaźmierskiej z przeprosinami. Wcześniej zamieścił w sieci niestosowny komentarz

Akcje

Magazyn VIVA!

Bieżący numer

FILIP CHAJZER w poruszającej rozmowie wyznaje: „Szukam swojego szczęścia w miłości, w życiu, na świecie…”. GOŁDA TENCER: „Ludzie młodzi nie znają historii. Patrzą do przodu (…). A ja robię wszystko, by ocalić pamięć”, mówi. JAN HOLOUBEK i KASPER BAJON: reżyser i scenarzysta. Czego nie nakręcą, staje się hitem. A jak wyglądają ich relacje poza planem filmowym? MONIKA MILLER od lat zmaga się z depresją i chorobą dwubiegunową, ale teraz za sprawą miłości pierwszy raz w życiu jest szczęśliwa.