Reklama

Od śmierci Tomasza Mackiewicza minęły już dwa lata. Jego historią żyła cała Polska. Choć na ratunek ruszyli mu koledzy, przebywający wówczas pod K2, niestety do mężczyzny nie udało się dotrzeć. Himalaistom udało się za to uratować Elisabeth Revol, Francuzkę, która towarzyszyła Polakowi w wyprawie na Nanga Parbat. Właśnie nakładem wydawnictwa Agora ukazała się książka „Przeżyć. Moja tragedia na Nanga Parbat”, którą napisała wspólnie z Eliane Patriarcą. Oto jej fragmenty (śródtytuły pochodzą od redakcji).

Reklama

Brak higieny i paranoja

(...) Po dziesięciu godzinach marszu od szczytu dzieli nas dziewięćdziesiąt metrów. Wyłączam komunikator, wkładam go do kurtki, aby oszczędzać baterię. Ryzykując odmrożenie palców, próbuję szybko uwiecznić tę niesamowitą atmosferę! Wyciągam kamerę i filmując, zastanawiam się, jak dalej iść. Zwierzam się mojej kamerze. W czasie ekspedycji stała się powiernicą, która pomaga mi lepiej znieść samotność. Widzę, że Tomek idzie w swoim tempie, nic mu nie jest. Cieszę się, że jest dziś w dobrej formie, bo od połowy stycznia miał problemy z trawieniem. Poziom higieny w bazie był problematyczny dla naszych wyjałowionych żołądków – nasz kucharz Sharkan przygotowywał posiłki na ubitej ziemi, brudnymi rękami zagniatał ciasto i robił placki ćapati, kroił mięso i rozpalał ogień. Woda była czasami ledwo zagotowana. Tomkowi, z natury bardzo odpornemu, po raz pierwszy zaszkodził ten brak higieny – był w kiepskim stanie i zaczynał mieć na tym punkcie obsesję. Żywił dziwaczne przeświadczenie, że misją Sharkana jest przeszkodzenie mu w zdobyciu szczytu, więc przyczyną zaburzeń trawiennych jest pieczony przez niego chleb! Nigdy wcześniej nie widziałam Tomka w takim stanie, ale od kiedy Simone Moro „ukradł” mu górę, robiąc w lutym 2016 roku pierwsze zimowe wejście na Nanga Parbat, Tomek stał się markotny i zgorzkniały. Ocierało się to o paranoję. Wydawał się też przygnębiony, bardzo się moim zdaniem zmienił. W obozie bazowym cierpiałam z powodu tej ciężkiej atmosfery i rozpaczliwie próbowałam sprawić, żeby odzyskał rozsądek, wrócił do rzeczywistości.

90 metrów od szczytu

Dużo potem myślałam o decyzjach, które podjęliśmy tamtego dnia. W górach decyduję nieustannie, szybko analizuję sytuację i znajduję rozwiązania. Ale tam, dziewięćdziesiąt metrów od szczytu Nanga Parbat, wchodziły w grę jeszcze inne kwestie – emocje, jakie czekały mnie na szczycie, przepełniające mnie uczucia, przyjemność, którą czułam. Oraz fakt, że to wejście miało dla mnie szczególne znaczenie. Sądzę, że Tomek odczuwał wtedy to samo, co ja, dlatego tak szybko wspólnie postanowiliśmy kontynuować.

Idziemy kuluarem, tak samo monotonnie jak wcześniej. To długa wspinaczka. Droga zdaje się nie mieć końca, szczytu wciąż nie widać. Jest intensywnie, magicznie. Bacznie śledzę mgłę zasnuwającą całą dolinę, boję się, że nagle otoczy nas ze wszystkich stron i rozdzieli. Chwilowo jednak jej waciane łapy nie są w stanie nas pochwycić.
Cienie rozciągają się i wydłużają. Niebawem słońce pójdzie spać, a chłód stanie się ostry i przenikliwy, ale na razie podziwiamy olśniewający zachód słońca. W całym moim życiu himalaistki nie widziałam tak pięknego widowiska. Czysta magia. Ocean bawełnianych chmur pokrywa wszystkie góry z wyjątkiem majestatycznej Nangi, rozdzierającej swym wierzchołkiem purpurowe niebo. I nagle w jednej chwili róż przechodzi w zimny błękit, a przyjemna atmosfera zmienia się w przejmujący mróz.
Wbijam raki w twardy, nawiany śnieg. Kilka metrów wyżej widzę dalszą drogę. Posuwam się powoli, nie myślę o niczym, działam w trybie niemal automatycznym.

Zdobycie szczytu

Mimo zesztywniałych szczęk udaje nam się wypowiedzieć kilka słów:
– Wszystko w porządku?
– Tak.
– Dobrze się czujesz? Nie za zimno?
– Szczypie, ale da się wytrzymać!
– Idziemy dalej?
– Tak!
Każdy kolejny metr to małe zwycięstwo, każdy krok to sukces. Ledwie zipiemy, ale oboje wznosimy wzrok ku rozgwieżdżonemu niebu.
W tym momencie zdaję sobie sprawę, że zdobędziemy szczyt. Dla mnie to zwieńczenie ponad dekady marzeń, fantazji i pytań.

Fatalna atmosfera

Ale tym razem z bazy wyruszało wiele wypraw, wszystkie napędzane pragnieniem dokonania pierwszego zimowego wejścia. Nie podobała mi się panująca wtedy atmosfera, ludzie nie rozmawiali ze sobą szczerze, wszyscy podejrzliwie obserwowali pozostałych. 23 stycznia dotarliśmy z Tomkiem na wysokość 7500 metrów, ale ekstremalne zimno (minus 50 stopni) kazało nam zawrócić, nie wchodzić w tych warunkach na trudną drogę, zwłaszcza że nadciągał jet stream. Pójście dalej mogło oznaczać drogę bez powrotu.

Jeśli chodzi o Tomka, to już sześć razy odwiedzał Nangę zimą – chciał zbliżyć się do bóstwa, które go fascynuje, do wróżki Fairy.
A dzisiaj nareszcie dotrzemy na ten wymarzony szczyt! Serce wali mi jak szalone. Zalewa mnie potężna fala uczuć. Chciałabym krzyczeć z radości, ale w tym przeraźliwym mrozie głos więźnie w gardle. Chciałabym płakać, ale łzy natychmiast zamarzają.

Lodowa wichura

Ostatnie metry. Czuję, że wiązka światła z czołówki idącego za mną Tomka oddala się. Noc między nami gęstnieje. Ale wciąż dostrzegam, choć coraz słabiej, ten punkt orientacyjny, to światełko. Docieram do przełączki. Lodowata wichura owija się wokół mojej szyi, przewierca kości do szpiku, zdrapuje mi skórę, wyszarpuje z twardego śniegu garście krupy i rzuca nimi prosto w twarz. Te opiłki mnie ranią, rozcinają zaciśnięte powieki. Nigdy w życiu nie było mi tak zimno. Przyspieszam, nie mogę tu wytrzymać. Wciskam brodę głębiej w kołnierz kombinezonu. Zapinam kaptur. Każdy metr do przodu to nowe zwycięstwo nad sobą samą. Oddycham pospiesznie, żeby szybciej się przemieszczać, więc w tym rozrzedzonym powietrzu wkrótce zaczynam się dusić. Mięśnie natychmiast się kurczą. Sunę jak Robocop, uciekam coraz wyżej.
Może być mniej więcej osiemnasta. Osiemnasta trzydzieści? Albo później, nie wiem. Dysząc, przechodzę ostatnie metry, docieram do stosu kamieni, z którego wyłania się słupek owinięty poręczówkami. Szczyt!

Na szczycie

Padam na kolana, odwracam się plecami do wiatru, by ochronić się przed lodowatymi podmuchami. Walę się rękami w ramiona, uda, łydki, próbując się trochę ogrzać. Dyszę. Wiatr lśniącymi smugami śniegu rysuje w powietrzu wzory. Uspokajam się, oddycham głęboko. Jestem między dwoma światami, między ziemią a niebem. Grawitacja mocno trzyma moje kolana na ziemi, ale dłonie dotykają nieboskłonu.
Upajam się tym miejscem, poczuciem pełni. Po długim dniu walki w końcu trafiłam między gwiazdy.
Czekam na Tomka, widzę przybliżające się światło jego czołówki. Jest bardzo blisko. Trzęsę się z zimna, brutalnego, przerażającego, ale w środku jestem jakby znieczulona – znieczulona przez całe lata marzeń i przez ten przenikliwy chłód. Trudno mi odróżnić sen od jawy. I tylko walka, którą toczę, żeby się rozgrzać, potwierdza, że ta sytuacja jest prawdziwa, że to wszystko nie jest fantazją. W poświacie latarki widzę, jak oszronione, zmumifikowane przez mróz flagi modlitewne tańczą na wietrze.
Jestem zimą na Nanga Parbat, na szczycie góry, w której zakochałam się dziesięć lat temu! Nie wyjmuję z plecaka ani inReacha, ani GoPro – musiałabym zdjąć rękawiczki, a tego nie chcę, nie dam rady. Jestem przemarznięta do szpiku kości. Wolę poczekać, aż dotrze tu Tomek – wtedy uwiecznię tę chwilę, a przede wszystkim mocno się uściskamy. Nareszcie, nareszcie mamy naszą Nangę! Pragnęliśmy tego przez lata, tak bardzo chcieliśmy tu dotrzeć! Ten dzień był taki długi i taki trudny! (…)
Na razie myślę o zejściu, które będzie przecież jeszcze trudniejsze. Koniec nastąpi dopiero wieczorem, gdy dotrzemy do obozu IV, a właściwie jutro, kiedy znajdziemy się w bazie. Dopiero tam będziemy mogli mówić o szczycie, nie wcześniej.

Reklama

Elisabeth Revol w Polsce

Himalaistka przyjeżdża do Polski, by promować swoją książkę. Zapraszamy na spotkanie z Elisabeth Revol, które odbędzie się 19 lutego o godzinie 19.00 w warszawskim kinie Luna. Wstęp wolny, wejściówki do pobrania w kasie kina. Ilość miejsc ograniczona.

materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama