„Nie poradziliśmy sobie oboje z tragedią utraty naszego nienarodzonego dziecka”
Edyta Górniak szczerze o trudnych doświadczeniach
- Roman Praszyński
Edyta Górniak po dwóch latach w Los Angeles wróciła do Polski. Walczyła o życie syna i swój związek. W zeszłym roku przepracowała ponad 300 dni. Między festiwalami i „Trasą Akustyczną” wydała trzy filmowe single, a pod koniec roku wystąpiła w słynnym Royal Albert Hall. W „Agencie” przeżyła przemianę, skacząc w przepaść. Dziś Edyta Górniak mówi, że czas tłumaczy nam wszystko. W poruszającej rozmowie z Romanem Praszyńskim.
– Przeczytałem na Pani profilu, że chce Pani zrobić detoks umysłu i zawiesza Pani aktywność na swoich mediach społecznościowych.
Edyta Górniak: Zauważyłam, że social media potrafią być pułapką. Gdy biorę do ręki telefon i jestem online, w kilka sekund wie o tym kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Bombardują mnie informacje ze świata, idealizowana przez filtry rzeczywistość i promocje sezonu zimowego – latem. Narzuca mi to tempo i styl życia, które mi nie odpowiadają. Technologia, owszem, zbliżyła nas do siebie, ale także odbiera nam poczucie wolności. To nie pozwala na naturalny rytm myśli. Dwumiesięczna przerwa bardzo dobrze mi zrobiła. Czasem dobrze zrobić sobie taki detoks i się zatrzymać.
– Na pewno? Rozpoczęliśmy rozmowę o 22.00!
Fakt! (śmiech). Trudno mówić o pełnym zatrzymaniu. Ale staram się zwolnić, a w moim przypadku to już duża różnica. Od wielu lat pędzę przez życie i rzadko komu udaje się dotrzymać mi kroku. Niestety.
– Dlaczego Pani pędzi?
Uwielbiam czuć, że codziennie się uczę czegoś nowego. Wciąż szukam inspiracji. Trudno mi też odmawiać i często przyjmuję na siebie tyle projektów, ile tylko udźwignę. Z upływem czasu stałam się też jeszcze bardziej zachłanna na życie. Uwielbiam podróżować, uwielbiam odkrywać i chyba nie znam limitu poświęcenia w walce o szczęście ludzi. Marzenie goni marzenie.
– Ciało nadąża?
(śmiech). Od niedawna uczę się dawać sobie czas na regenerację. Wyłączam telefony, idę na spacer,
piję jedną kawę dwie godziny, pozwalam sobie być sama ze sobą. Po prostu. Jestem niezmiennie ambitna i mam głęboko zakodowaną samodyscyplinę, więc luksusem jest dla mnie pozwalać sobie na normalne tempo dnia.
– Wydawałoby się, że Pani już nic nie musi. Tyle Pani osiągnęła.
Odkąd pamiętam, zawsze ścigałam się głównie ze sobą. Mój największy przeciwnik to ja sama. I nie jest on łaskawy.
– Mocną ręką Pani siebie prowadzi?
Ciekawie pan to ujął, można tak właściwie powiedzieć. Codziennie staram się być najlepszą odsłoną człowieczeństwa, kobiecości, matki, artystki. Najlepszą wersją samej siebie po prostu. Ale zrozumiałam też, że ciągłe dążenie do perfekcji jest rodzajem obłędu, a zresztą ideały ponoć są nudne (śmiech). Dlatego w trakcie „Trasy Akustycznej” wiele razy zwracałam się do publiczności, że fajnie jest czasem robić zwyczajne, a nawet głupie rzeczy.
– O!
Ludzie zaskakująco życzliwie to przyjmowali. Dzisiaj – myślę, że mogę mówić w imieniu milionów kobiet – mamy nazbyt wiele ról do odegrania. Jesteśmy matkami, żonami, partnerkami, rozwódkami, niejednokrotnie same wychowując dzieci. Robimy równocześnie kariery, zarabiamy pieniądze, często utrzymując całe rodziny. Staramy się przy tym dbać o przyjaźnie, o przyszłość. Podróżujemy, podążamy za modą, by nie odstawać w czasach kultu młodości i piękna, które stały się tak mocno nadrzędne w ocenie drugiego człowieka. Mężczyznom także trudno jest podstawiać swoje ramię, kiedy czują się niepotrzebni lub zdominowani.
A jeszcze gorzej, gdy majętni mężczyźni stają się ofiarami (nazwijmy delikatnie) wyszkolonych uwodzicielek, które z rozmysłem okradają lub choćby wyzyskują zapracowanych i dobrze sytuowanych mężczyzn. Nieustannie więc wszyscy staramy się sprostać oczekiwaniom dzisiejszego świata. Dlatego czasami dobrze jest się zatrzymać i być zwykłym, normalnym, biernym człowiekiem. Nie ma w tym nic złego. Mówiąc to do publiczności, próbuję przekonać także samą siebie. Musimy czasem być normalnymi, słabym ludźmi, którzy się mylą i mają do tego prawo. I czasem pozwolić sobie na głupotę, z której możemy się pośmiać, bo i tak żyjemy w bardzo trudnych i stresujących czasach.
– Pani tak potrafi?
Staram się! Jestem śmiertelnie poważna tylko na punkcie bezpieczeństwa i zdrowia mojego syna. I na punkcie tego, żeby pozostawić w sercach ludzi dobry ślad. A wszystko inne jest dla mnie radością i zabawą. Uwielbiam się śmiać i wygłupiać. Ludzie nie znają mnie od tej strony.
– W programie „Agent” pokazała Pani inną siebie.
Normalną. To był szok? Pozwoliłam ludziom spojrzeć sobie w oczy, gdy jestem spanikowana.
– Jak to jest, gdy trzeba rzucić się w przepaść?
Dotknęły mnie myśli, od racjonalnych przez abstrakcyjne. Jeden głos mówił: jeśli zginiesz, nie będziesz już musiała płacić tych gigantycznych podatków (śmiech…). Inny: w razie czego zabezpieczyłaś syna, jesteś okej. Polemizowałam: tyle przeszkód pokonałam, a tego się boję? Widziałam w dole duże łodzie z ratownikami, wierzyłam, że gdybym wpadła do wody, zdołają mnie uratować. Ostatecznie walczyłam ze sobą o wiele dłużej, niż pokazano to w programie. Nie jestem jednak pewna jak długo, bo moja pamięć to odliczanie wyparła.
– Coś zostaje po takim skoku?
Hmm… Dobrze jest zawierzyć samemu sobie. To cenne, bo często szukamy potwierdzenia naszej wartości, siły czy wrażliwości w opinii innych ludzi. Nie w swojej własnej. Ten skok spowodował, że spojrzałam na siebie nie tym krytycznym okiem, lecz tym łaskawym. I poczułam radość. Radość kobiety i dziecka zarazem. Nie wiedziałam, kogo mocniej utulić, czy tę małą dziewczynkę czy tę świadomą kobietę. Będę ten skok pamiętała do końca życia. Wróciłam z Hiszpanii z poczuciem szczęścia i satysfakcji. Po emisji programu mnóstwo ludzi pisało, że w sercu skoczyli razem ze mną. Było to dla mnie niezwykłe.
– Czyli głos krytyczny zelżał?
No widzi pan? Jest na niego sposób. Trzeba było tylko rzucić się w 55-metrową przepaść!
– Zazdroszczę haju.
Polecam! (śmiech...). Niecierpliwie czekałam na reakcję syna. Ale mój 15-letni Allan powiedział tylko: „No, spoko”.
– Może to konwencja nastolatka, który ukrywa uczucia?
On uwielbia adrenalinę. Przewiduję, że będzie od niej uzależniony. Od kilku lat pyta, czy może skoczyć ze spadochronem. Teraz w szkole wojskowej, do której chodzi, będzie dostawał odznaki za każdy skok.
– Pani pozwala?
Jeszcze nie, za parę lat. Ma jeszcze za młode serce.
–A psychikę?
To bardzo mocne dziecko. Umysł ma piękny, serce wrażliwe, ale charakter mocny.
– Ćwiczy na poligonie?
Szkoli ich żandarmeria. Ma na co dzień dużo dyscypliny i adrenaliny. Zanim wstąpił do tej szkoły, przechodził okres przemiany, buntu. To było trudne, bo traciliśmy czasem komunikację. Musiałam zaakceptować, że on staje się młodym mężczyzną i że ja muszę stać się inną matką. Tak opiekuńczej nie będzie już potrzebował. Niezwykłe doświadczenie obserwować, jak przeobraża się na moich oczach. Czasem trudne. Mogę zobaczyć, jak trzyma sztandar, odsłania pomniki i oddaje hołd naszym wojennym weteranom. Jest to bardzo wzruszające. Natomiast nie mogę oglądać, jak ćwiczy z żandarmerią. Dla mnie to wciąż nienaturalne widzieć broń w jego rękach.
– Wrażliwa artystka i syn z karabinem?
Jemu także nie brakuje wrażliwości. Ale staje się mężczyzną. Nie mogę nie pozwolić mu czuć się mężczyzną. Muszę oddać tę przestrzeń, aby się usamodzielnił i dojrzewał. Oczywiście mam poczucie utraty, ale nie mogę zatrzymać go przy sobie, jeśli hamowałoby to jego rozwój. Jestem jego matką, nie właścicielką. Jestem dla niego na wyciągnięcie ręki – zawsze. Proszę sobie wyobrazić, że nasze rozmowy przy kolacji dotyczą głównie Szarych Szeregów.
– O matko!
I dzieci, które walczyły w obronie naszego kraju i były torturowane, by zdradziły, czym są Szare Szeregi. Stał się olbrzymim patriotą. Opowiada mi tak bolesne historie, że słucham w milczeniu ze łzami w oczach. Bardzo przeżywa losy młodzieży z czasów II wojny światowej. Jak byli przesłuchiwani, jak tracili kolegów, nie wracali do swoich matek. Jak w czasie powstania nie było czasu na modlitwę.
– Jaki kontakt utrzymuje Allan z ojcem?
Nie mają kontaktu od kilku lat. Ja w to nie ingeruję.
– Trudne?
Bardzo trudne. Staram się odgrywać obie role.
– Jak to jest być ojcem?
Bardzo nienaturalne jest być mniej pobłażliwym, egzekwować, być konsekwentnym, nie okazywać
nadmiernej czułości. Matka z natury chce obronić, zrozumieć, uchronić przed bólem. Jest sercem, miłością i wybaczeniem. Ale zrozumiałam, że jeżeli będę dla niego wyłącznie mamą, on się nie umocni.
– Kiedy jest Pani ojcem? Gdy pali?
Sprawa wydała się niedawno, przed nami trudne rozmowy. Spróbuję wszystkiego. Jako matka powiem pewnie: „Ranisz mnie w ten sposób”. A jako ojciec: „Jeśli jeszcze raz zapalisz, bądź przygotowany, że…”. Odegram wszystkie role świata, żeby mu uświadomić, że to nigdy nie będzie stosowne. Allan to wie, ale żyje wśród młodych żołnierzy, dla których to jakiś styl życia, staram się także to zrozumieć.
– Krzyczy Pani na niego?
Czasem tak.
– Co wydarzyło się, gdy wylatywała Pani z Los Angeles do Polski, a Allan zadzwonił, że boli go brzuch?
To były najgorsze godziny mojego życia. Byłam już na pasie startowym, kiedy Allan przyznał mi się, że nie może wyjść z wanny, tak mocno boli go brzuch. Nie mogłam już opuścić samolotu. Zdążyłam szybko zadzwonić do Davida Fostera, który mieszkał obok, z prośbą, aby zajrzał do Allana, bo ja właśnie startuję do Polski. Potem straciłam połączenie na 18 godzin. Dopiero na lotnisku w Warszawie dowiedziałam się, że Allanowi rozlał się wyrostek robaczkowy i że ma zakażony cały organizm. David Foster, zabierając go do najlepszego szpitala w Los Angeles, uratował mu życie.
– Lekarze nie chcieli operować?
Musiałam osobiście podpisać zgodę na operację. Allan czekał nieprzytomny na morfinie. Gdy zawróciłam pierwszym możliwym lotem do LA, w szpitalu zobaczyłam Allanka podłączonego do takiej aparatury, że bez słów lekarzy zrozumiałam, że jego stan jest bardzo ciężki.
– Co się wtedy czuje?
To jest stan dla umysłu, jakby zatrzymał się na granicy śmierci. Klęczałam i leżałam na ziemi w intymnym ogrodzie szpitala, czekając w czasie operacji i w czasie kolejnych dni, gdy lekarze walczyli z zatruciem organizmu. Dostaliśmy pokój, w którym mogłam przy nim być. Nie spałam przez tydzień, ale byłam tuż obok. Czuwałam nad każdym jego ruchem, kiedy pielęgniarka wkłuwała się do kolejnej żyłki. Bo badanie krwi miał robione co kilka godzin.
– Co się z Panią działo?
Przez całe moje życie nie byłam tak blisko Pana Boga. Tak gorliwie się modliłam. I prosiłam, żeby zabrał mi wszystko inne, co mam, wszystko inne, co mi podarował w życiu, a podarował mi bardzo dużo. W zamian za to, żeby zostawił tutaj mojego syna. Żeby tak pokierował sytuacją, żeby nas to nie zabiło. Bo jeśli jego, to i mnie. Zmierzyłam się z najgorszymi myślami, jakie może mieć rodzic. Musiałam się przygotować na wszystko. I Pan Bóg mnie wysłuchał.
– Co Pani zabrał?
Na koniec życia panu odpowiem na to pytanie. Dziś nie mam wrażenia, żeby coś mi zabrał. Za to dostałam potężne wsparcie. Także od ludzi w ich modlitwach. Wiem, że nie jestem sama. To mi dodaje dużo sił na co dzień. Pędząc przez życie, bo jest we mnie radość, że nadal to życie mam. Pamiętam, jak któregoś dnia, kiedy Allan się już obudził, zapytał, czy w szpitalu są lody. Byłam tak szczęśliwa, że pod koniec dnia pojechałam nad ocean zobaczyć zachód słońca. I to był najpiękniejszy zachód, jaki widziałam w Kalifornii, a oglądałam ich wiele przez te dwa lata. Był najpiękniejszy, bo myślałam, leżąc w tym szpitalnym ogrodzie, że już nigdy nie zobaczę słońca. Przez tydzień widziałam tylko kubki z kawą, aparaturę medyczną, listy z serduszkami ze szkoły i dłonie mojego synka drżące, gdy wbijano w nie kolejne igły.
– Takie doświadczenie zmienia?
Nie wiem, czy mogę jeszcze bardziej go kochać, ale jestem wdzięczna za każdy nasz dzień. Jeszcze bardziej nie lubię, kiedy się kłócimy, jeszcze bardziej cieszę się, kiedy mamy wspólny czas, jeszcze bardziej przyglądam mu się, jak dorasta, i chłonę każdą chwilę. Ale także własne chwile szczęścia.
– Dramatyczna i piękna historia.
Przeżyłam traumę. Ale i niezwykłe piękno miłości ludzkiej. Tyle ludzi w Polsce było wtedy z nami w modlitwie. A ponad wszystko – doświadczyłam wtedy cudu. I to kilka razy.
– Co Panią pchnęło, żeby zamieszkać w Los Angeles?
Zawsze lubiliśmy z Allanem podróżować. Zabierałam go ze sobą od piątego miesiąca życia. Najpierw do Lizbony, gdzie nadal mam apartament. Tam lataliśmy regularnie przez parę lat, a potem coraz dalej. Bardzo mu się spodobał Nowy Jork i Los Angeles. I kiedyś przy śniadaniu rozmawialiśmy: „A może, synek, byśmy tam sobie pomieszkali?”. Już od następnego dnia Allan zaczął wczytywać się w mapy LA i gdy przeprowadziliśmy się, znał już ulice, sklepy sieciowe i bardzo szybko się zaadaptował. Ja uczyłam się wolniej.
–Chęć zmiany życia?
Tak, to był bardzo szczęśliwy czas. Jednym z ważnych powodów wyjazdu była chęć oderwania go od historii, która w Polsce bardzo go obciążała.
– Chodzi o historię z ojcem – wypadek, więzienie?
Także. Przenieśliśmy się w inną część świata, gdzie dzieci nie pytały: „Czy to prawda, że twój tata zabił człowieka?”. Poszedł do szkoły, gdzie nawiązał relacje z dziećmi z różnych kultur. Pięknie było patrzeć, jak w spokoju ducha i w radości dorasta, ucząc się komunikacji w kilku językach. Gdy ktoś pytał: „Gdzie twój tata?”, odpowiadał tylko: „Moi rodzice są rozwiedzeni”. Miał spokojne serce i to dla mnie jako matki była wartość najwyższa. Wróciliśmy do Polski, kiedy on był już umocniony wewnętrznie, dojrzał. Jego pasja dodatkowo mocno trzyma go w ryzach.
– Pasja pojawiła się w Ameryce?
Już wcześniej. Bardzo lubił sport ASG i interesował się uzbrojeniem wojsk na świecie.
– Dlaczego wróciliście?
Poszłam za głosem serca. Allan nie chciał wracać do Polski, był szczęśliwy w Kalifornii. Długo o tym dyskutowaliśmy. Używałam różnych argumentów, ale i on używał swoich. Nie chciałam podjąć decyzji za nas dwoje, bo jego uczucia są dla mnie nadrzędne.
– I udało się.
Tak. Mój związek był wtedy szczęśliwy, a gdy Allan odnalazł tu szkołę wojskową, zdecydowaliśmy, że na razie zostajemy w Polsce.
– I co z tą miłością?
Wydawało mi się, że od dawna rozumiem, czym jest miłość. Dzisiaj myślę, że nadużywamy tego słowa. Można z kimś mieć bardzo dobre porozumienie duchowe czy intelektualne, może być chemia. Można być kimś zafascynowanym. Szanować kogoś, podziwiać, czuć się przy kimś szczęśliwym. Można też mieć wszystko to naraz. Ale miłość zaczyna się dopiero tam, gdzie jesteśmy gotowi bezwarunkowo obdarować drugiego człowieka całym swoim wewnętrznym światem. Czyli nie mówiąc: „Będę cię kochać, pod warunkiem że ty…”. Wtedy dopiero doświadczamy uczucia miłości, kiedy nie oczekujemy tego samego w zamian. Reszta to flirty i krótkie fascynacje. Nie mówię, że to złe, bo fajerwerki też dają chwile szczęścia.
– Pani potrafi – bezwarunkowo?
Dzisiaj nie ogranicza mnie już zdanie innych ludzi. Myślę, że potrafiłabym. Wcześniej, jeśli ktoś nie chciał zrozumieć i przyjąć wszystkich elementów mojego życia, irytowałam się. Szukałam pretekstu i uciekałam. Myślę, że moje nieudane małżeństwo bardzo mnie skrzywdziło. I rozumiem to dopiero dziś. Przestałam wierzyć, że można tworzyć dobrą i piękną rodzinność. Że dom może być naprawdę domem. Radością i bezpieczeństwem dla wszystkich, którzy siadają do kolacji. Zwątpiłam w to wszystko 11 lat temu… po rozwodzie. Jak widać, duszę można złamać i regeneruje się ona o wiele dłużej niż ciało. Dopiero mój poprzedni związek zmienił moje przekonania.
– Coś się zmieniło?
Po moim rozwodzie myślałam: przecież mojej mamie nie udało się pierwsze małżeństwo, mojej babci także, więc mi pewnie też się nie uda. Dopiero niedawno zaczęłam przyglądać się swoim wcześniejszym reakcjom wobec życia domowego w partnerstwie. I było to bardzo nowe doświadczenie dla mnie. Wiem już, że uciekałam nie z wygody, lecz ze strachu, że relacja się nie uda. Rozumiem dziś, że nie możemy nie dawać sobie szansy na szczęście, rodzinność czy wzajemną troskę tylko dlatego, że ktoś kiedyś nas oszukał. Takie to proste. I trudne zarazem. Ludzie budują rakiety kosmiczne, którymi lecą na inne planety, a zaufać drugiemu człowiekowi się boją. Nieważne, jak wielkie rzeczy w życiu robimy, wobec uczuć jesteśmy zupełnie bezbronni.
- Ale Wasz związek się zakończył?
Nie poradziliśmy sobie oboje z tragedią utraty naszego nienarodzonego dziecka. Do tego doszedł ciężar mojego życia publicznego. Dotkliwa była dla nas też tęsknota i częste wtedy rozłąki. Chorowali na przemian także nasi rodzice. To spowodowało stres, napięcia i słowa kierowane bólem… Na szczęście niedawno udało nam się spotkać i porozmawiać w pełnej życzliwości i wzajemnym zrozumieniu. Dziś każdy jest w innym momencie życia. Na pewno dużo się od siebie nauczyliśmy.
– Czy dopuszcza Pani możliwość, że pojawi się inny mężczyzna?
Nie ma we mnie desperacji, bo „moja dusza jest teraz w remoncie”, ale mam wrażenie, że otworzyła się we mnie przestrzeń. Jakby wielka dziewicza polana. Dla mnie to jakby poczucie domu. Pozwalam sobie być kobietą, poczuć się bezbronną. Zwyczajną, normalną. Nie chcę być już przesadnie surowa wobec siebie. Zabraniać sobie szczęścia przy boku mężczyzny. Dokąd mnie to zaprowadzi – powiem panu za rok. Na szczęście zawsze mam muzykę. To dla mnie bezpieczny i nieograniczony świat magii. Gwarantuje piękną bliskość z ludźmi. I nawet jeżeli nie będę mogła zasnąć w ramionach jednego człowieka, to zawsze będę mogła spocząć w ramionach ludzkości. A to nie byle co.
1 z 6
Odkąd pamiętam, zawsze ścigałam się głównie ze sobą. Mój największy przeciwnik to ja sama. I nie jest on łaskawy. A przecież fajnie jest czasem robić zwyczajne, a nawet głupie rzeczy”.
2 z 6
„Przed skokiem w przepaść jeden głos mówił: jeśli zginiesz, nie będziesz już musiała płacić tych gigantycznych podatków. Drugi: zabezpieczyłaś syna, jesteś okej”.
3 z 6
„Przez całe życie nie byłam tak blisko Pana Boga. Tak gorliwie się modliłam. I prosiłam, żeby zabrał mi wszystko inne, co mam, a w zamian za to ocalił mojego
4 z 6
„Wcześniej, jeśli ktoś nie chciał zrozumieć i przyjąć wszystkich elementów mojego życia, uciekałam. Moje nieudane małżeństwo bardzo mnie skrzywdziło”.
5 z 6
„Nie poradziliśmy sobie oboje z tragedią utraty naszego nienarodzonego dziecka. Chorowali na przemian także nasi rodzice. To spowodowało stres, napięcia i słowa kierowane bólem”.
6 z 6
Odkąd pamiętam, zawsze ścigałam się głównie ze sobą. Mój największy przeciwnik to ja sama. I nie jest on łaskawy. A przecież fajnie jest czasem robić zwyczajne, a nawet głupie rzeczy”.