„Amerykanki wzorują się na Polkach”, Dorota Warakomska o feminizmie i protestach ulicznych
Dziennikarka radzi kobietom, jak walczyć o swoje!
„Rozmawiałam z protestującymi w Waszyngtonie kobietami, wiele z nich kojarzyło czarny protest, mówiły: „Brawo dziewczyny, brawo Polska!”. Czołowa feministka Gloria Steinem krzyczała ze sceny do miliona protestujących: „Patrzmy na Polskę, gdzie kobiety w masowym proteście zatrzymały zaostrzoną ustawę antyaborcyjną!”.
Dziennikarka i prezeska Stowarzyszenia Kongresu Kobiet, Dorota Warakomska, jest mocno zaangażowana w walkę o prawa kobiet. W najnowszym numerze Urody Życia w rozmowie z Aleksandrą Pezdą, porównuje Amerykanki i Polki, ich sposoby walki o swoje prawa. Amerykanki są zdeterminowane i perfekcyjne, Polkom brakuje wiary w siebie. Ale jednak to Amerykanki wzorują się na Polkach! Przeczytajcie rozmowę!
Dorota Warakomska w Urodzie Życia
Marsz kobiet na Waszyngton zrodził się z pomysłu rzuconego w internecie przez Teresę Shook. To 60-latka, zwykła babcia, sama lubi tak o sobie mówić. W dodatku mieszka na Hawajach, z dala od centrum wydarzeń. Ale tak ją dotknęła postawa prezydenta Trumpa, że napisała na Facebooku apel: „A może byśmy tak ruszyły na Waszyngton?”. Myślała, że zmobilizuje grupę znajomych kobiet, a po kilku dniach jej apel zalajkowało już ponad 100 tysięcy osób. Podchwyciły to aktywistki i poszło. Ten sam mechanizm zadziałał w polskim czarnym proteście w 2016 roku. Dwie aktywistki Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, Marta Lempart i Natalia Pancewicz, podchwyciły apel Krystyny Jandy, żeby wyjść na ulice jak w 1975 roku kobiety w Islandii – opuściły domy i rodziny na cały dzień, żeby udowodnić, że również od ich pracy zależy gospodarka. I ruszyła u nas lawina.
Bo internet jest kobietą – liczą się emocje i potrzeba ich komunikowania.
Można powiedzieć, że internet, a zwłaszcza media społecznościowe są paliwem feminizmu. Dzisiaj to podstawowe narzędzia aktywistów i aktywistek, nie tylko feminizmu, bo znakomicie ułatwiają rozpowszechnianie idei i masowe dotarcie do ludzi. Ale to nie wystarcza, żeby organizować tak duże protesty, jak m.in. marsz kobiet na Waszyngton.
To był sukces nie tylko internetowy czy PR-owy, ale wielkie dzieło logistyczne i planistyczne. Amerykanki to mistrzynie organizacji, potrafią myśleć całościowo, ale i planować każdy niezbędny detal. W USA również pomogły media – największe gazety przed marszem publikowały wskazówki, coś w rodzaju instrukcji bezpieczeństwa: że lepiej mieć przezroczystą torebkę niż plecak, żeby nie prowokować podejrzeń o planowanie zamachu i spokojnie przechodzić policyjne bramki. I te Amerykanki – uwierz mi – one niemal wszystkie tego posłuchały. Widziałam to na peronie, gdzie tysiącami czekałyśmy na miejsca w pociągach, i w tłumie podczas protestu. One się ubrały według instrukcji, wyposażyły według instrukcji. Marsz dla miliona obył się bez kolizji, konfliktów, zamieszek. Kobiety przyjeżdżały z odległych miejsc, czasem brały urlop, podróżowały cały dzień i noc.
Jak za czasów ruchów hipisowskich?
Raczej przebudzenie obywatelskie. Marsz miał miejsce tuż po tym, kiedy kampania Trumpa uświadomiła Amerykankom, że seksizm w czystej postaci ma się całkiem dobrze, a jego uosobieniem jest prezydent we własnej osobie. Przyznaje się na przykład do poklepywania po pośladkach czy obmacywania albo zmuszania do pocałunku i głosi, że to całkiem normalne. Że kobiety tego od niego oczekują, ponieważ jest sławny. Takiego kandydata wybiera część społeczeństwa, czyli tych ludzi ta postawa nie razi. Druga rzecz: Trump w czasie kampanii wypuścił stare, wydawałoby się zapomniane, demony rasizmu, ksenofobii i usankcjonował je swoją pozycją. To wszystko zbulwersowało amerykańskie kobiety, przeciwko temu protestowały.
Niby jest czas kobiet. A jednak kobieta nie może zostać prezydentem USA,
w ogóle nadal jest mało kobiet w polityce.
Mamy mało wzorców. Mężczyźni w polityce są od stuleci. Kobiety dopiero 100 lat temu uzyskały prawa wyborcze. Po marszu w Waszyngtonie mnóstwo uczestniczek mówiło mi: „To jest nasz pierwszy krok, teraz musimy działać dalej”. Zrozumiały, jak bardzo brakuje w polityce kobiecego punktu widzenia. Żeby zmieniać politykę, trzeba w niej działać, nie wystarczy patrzeć z boku. W USA teraz masowo kobiety zgłaszają się na szkolenia polityczne. W wyborach do Izby Reprezentantów i różnych władz lokalnych w tym roku będzie kandydować rekordowa liczba kobiet.
Czym się w tej kwestii różnią Amerykanki od Polek?
Determinacją. Jeśli już postanowią, że będą kandydować, robią to po amerykańsku. To znaczy: solidnie się przygotowują, organizują się i prą do przodu. W Polsce – z tego, co obserwuję, a podczas wakacji współprowadziłam Letnią Akademię Kongresu Kobiet – niektóre zbyt szybko odpuszczają. Przy pierwszym niepowodzeniu, nawet drobnym, wycofują się. Co rodzina powie? A może mnie ludzie skrytykują? A czy mnie polubią? Amerykanki mają więcej odwagi.
U nas tradycja nakazuje kobiecie siedzieć cicho i nie wyróżniać się
Z czego to wynika?
U nas tradycja nakazuje kobiecie siedzieć cicho i nie wyróżniać się. Nie rozbijać rodziny, nawet jeśli w niej źle się dzieje. Być cichą i pokorną. Tego się uczy dziewczynki od maleńkości: mają biernie czekać, aż ktoś je ewentualnie odkryje. Nie powinny krzyczeć, lepiej żeby nie biegały, a chłopcom wolno. W naszych elementarzach mamusia nadal zmywa naczynia i sprząta, a tatuś siedzi na kanapie i czyta gazetę.
W USA równość płci jest lepiej rozumiana i bardziej ugruntowana. Tam proces edukacji daje większą wiarę w siebie, od najmłodszych lat dzieci uczą się współpracy, autoprezentacji i obrony rezultatów swojej pracy. Niezależnie od płci. Przeciętny Amerykanin i Amerykanka nie mają w sobie tego lęku, który dręczy przeciętnego Polaka i Polkę – że może im zabraknąć umiejętności przedstawienia i obrony własnego zdania.
Napisałaś, że polskie kobiety ciągle robią wszystko za wszystkich. Dzisiaj też?
Owszem. Za męża, za dzieci, za synów w szczególności. Również w pracy kobiety robią zazwyczaj więcej, niż powinny. Bo „ktoś musi to zrobić”, a one wiedzą, że partner w zespole nie ma na to ochoty albo czasu. No to już wezmą to na siebie, za darmo, chociaż oczywiście za tę pracę powinno być dodatkowo wynagrodzone. Przypomnij sobie ostatnią sytuację, kiedy w mieszanym gronie ktoś powiedział: „Napiłbym się kawy”. Kto się podniesie, żeby wykonać to zadanie? Najczęściej kobieta. Albo zebranie w pracy, pada pytanie: „Kto będzie notował?”. Pani Kasia, oczywiście. Mężczyźni nadal próbują narzucić kobietom rolę sekretarek, podczas gdy one wcale nie pracują tam jako sekretarki. Szkolę teraz kobiety, jak powinny unikać takich sytuacji.
Jak się nie dać?
Jeśli wszyscy są równi statusem, po kawę pójdzie ktoś z losowania albo wszyscy przyjdą z własnymi napojami. Podobnie z notatkami z zebrania – zrobi ten, kogo wyznaczy los, albo ustali się system dyżurów. Chodzi mi o to, żeby kobiety zaczęły o siebie walczyć. Na: „Pani Olu, pani skoczy po kawę”, odpowiedziały: „Dziś kolej kolegi Sławka”. Prezeska dużej korporacji uczyła na szkoleniach Kongresu, żeby kobiety podczas zebrań nie siadały nigdy na brzegu krzesła, jakby w gotowości usługiwania. Żeby nie przychodziły z notesikiem – bo zaraz zostaną zapędzone do notowania. Siadamy głęboko, szukamy miejsca eksponowanego i zachowujemy się jak pełnoprawne uczestniczki spotkania, a nie pomoc domowa. Amerykanki o to zadbały dawno temu. Służył temu cały proces poprawności politycznej.