„Jestem na każde ich zawołanie. Dwadzieścia serc oddanych mi bez pamięci”
Jak żyje Dorota Sumińska, najsłynniejsza polska weterynarz?
- Elżbieta Pawełek
Jej kredo: żyć i dać żyć innym, bo tylko wtedy można się cieszyć życiem. Pomaganie zwierzętom uważa za swój psi obowiązek. Z gromadką ocalonych od śmierci czworonogów mieszka w Puszczy Kampinoskiej. „Jestem na każde ich zawołanie. A one odpłacają mi się w dwójnasób. To moja przyboczna straż. Dwadzieścia serc oddanych mi bez pamięci”, mówi Dorota Sumińska, najsłynniejsza polska weterynarz, w poruszającej rozmowie z Elżbietą Pawełek.
Ile zwierząt trafiło pod Pani dach?
Przestałam liczyć. Czasem pytają mnie, jak mogę żyć w domu z tyloma zwierzętami. A ja nie wiem, jak można bez nich żyć. Zawsze to się kręci wokół 20, bo więcej zwierząt oznacza już duży kłopot. Trzeba je wyżywić, zadbać o nie, chociażby wszystkie imiona zapamiętać. Mam 10 psów i 10 kotów. Większość przeszła traumę, może z wyjątkiem Drapcia, który odnalazł się na śmietniku jako malutki piesek. A reszta to przeważnie bardzo stare zwierzęta wzięte z ulicy. Na szczęście Tomek, mój mąż, też je kocha i doskonale nawiązuje z nimi kontakt.
To jednak ogromne poświęcenie. Jak wyglądają poranki, najpierw szybka kawa, a potem karmienie tej ferajny?
Nie, najpierw trzeba pozbierać wszystkie siki i kupy, to trochę trwa. Potem w trakcie picia kawy trzeba rozlokować towarzystwo. Miski są przygotowane zawczasu, bo nie dałabym rady napełnić ich naraz, i następuje karmienie psów. Trzeba im też podać leki, bo większość cierpi na różne schorzenia. Jeszcze później trzeba zebrać miski, umyć je i napełnić na następny dzień. Psy wystarczy karmić raz dziennie.
Nazywają Panią Matką Teresą od zwierząt.
Ja nie jestem żadna Matka Teresa, ja jestem Dorota Sumińska. Dla mnie największą przyjemnością w obcowaniu z nimi jest to, że mogę być ich służącą. One strasznie ucierpiały od ludzi, więc mogą mną pomiatać, co zresztą robią, naprawdę. Jestem na każde ich zawołanie, kłaniam się im głęboko, przepraszam.
Pani je po prostu rozpieszcza.
Nie, daję im to, co się im należy. A one odpłacają się mi w dwójnasób. Nawet śpią z nami w łóżku, to znaczy my śpimy u nich w łóżku, bo jest ich więcej. Tak samo jak u nich mieszkamy, bo ich jest więcej.
Słyszałam, że niezdrowo jest spać ze zwierzętami.
Nieprawda, jest bardzo zdrowo. To jest naturalne szczepienie się, tylko ludzie nie zdają sobie z tego sprawy, że dzięki temu stają się dużo odporniejsi na wiele chorób.
Czy to prawda, że oswajała się Pani ze zwierzętami już od kołyski?
Oczywiście. Jak sięgnę pamięcią, w naszym domu, a mieszkaliśmy w centrum Warszawy, zawsze mieliśmy przeróżne zwierzęta, które mój ojciec, lekarz weterynarii, przynosił, bo potrzebowały pomocy. Był koziołek, moje ulubione szczury, które nazywałam „szczurusiami”, a na szafie mieszkały dzikie, drapieżne ptaki: jastrzębie i myszołowy. Łypały z góry na babcię Bebę, która miała pod szafą swoje łóżko i trochę się ich bała. W domu mieszkały z nami też żmije, bo ojciec chciał sam robić surowicę przeciw ich jadowi. Nie miał inkubatora, więc trzymał je często w moim beciku, żebym je grzała. Uwielbiał popisowe straszenie rodziny. Kiedy już podrosłam, owijał mi żmije wokół nadgarstków, a nawet wokół szyi. Ciotki mdlały, wujowie krzyczeli, zawsze był efekt. Raz, tłumacząc im, że żmije są niegroźne, bo wyciął im zęby jadowe, otworzył pyszczek żmii zdjętej właśnie z szyi jedynej córki, a tam wielkie zęby. Jeszcze nie wiedział, że zęby im odrastają! Nic mi jednak nie groziło, bo żmije były oswojone i łagodne jak kocięta. Oswajałam się więc ze zwierzętami od niemowlęctwa. Zresztą wszyscy w rodzinie zawsze byli blisko natury i zwierząt. Mama skończyła ogrodnictwo, a dziadek Sumiński, którego pradziad w podręcznikach wymieniany jest jako ten botanik, który odkrył kwiat paproci – leśnictwo.
Czy Pani też chciała być weterynarzem?
Nie od razu. Jako dziewczynka chciałam być księżniczką. Stąd był kłopot podczas zabaw szkolnych, bo mnie się marzyła piękna suknia, a mama szyła mi strój pomidorka. Zawsze był jakiś pomidorek, bałwanek. Mama była antyksiężniczkowa, antykoronkowa. Pamiętam Pierwszą Komunię Świętą. Jak ja marzyłam, żeby mieć długą suknię, loki. Ale nic z tych rzeczy. Nawet wianka nie miałam, tylko kwiatki przypięte do włosów i krótką sukienkę. Potem jednak poszłam na weterynarię. Rodzice wcześnie się rozwiedli, a ja bardzo tęskniłam za ojcem. Chciałam być taka jak on, więc uznałam, że weterynaria nas zbliży. Długo się nie widzieliśmy, ale jak już się spotkaliśmy, szybko nadrobiliśmy stracony czas. Byliśmy do siebie bardzo podobni, więc rozumieliśmy się świetnie.
Przeczytałam, że w Pani żyłach płynie tatarska krew?
Cała moja rodzina pochodzi z Kresów Wschodnich. Cieniem na rodzinie położył się jednak potworny mezalians, który popełnił mój pradziadek, hrabia Adam Halka Ledóchowski, żeniąc się z prostą Tatarką. To, że nie umiała czytać i pisać, to pal sześć, ale na dokładkę była żoną kowala, który do niego należał. I pradziadek po prostu kupił ją od niego za kilka wozów jakichś dóbr (śmiech). To był wielki skandal, bo chociaż bardzo się kochali, nie mogli wziąć ślubu, dopóki kowal nie umarł. Dzieci rodziły się więc ze związku na kocią łapę. Prababka okazała się jednak twardą kobietą, nie dawała sobie w kaszę dmuchać, wyedukowała się i zrobiła się hrabiną na cztery fajery. Ale przez lata w domu mojego ojca to była tajemnica poliszynela. Wspominam tę historię nie bez powodu, bo doskonale pamiętam prababcię. Umarła, jak miałam siedem lat. Byłam jej ukochaną prawnuczką, odziedziczyłam po niej egzotyczną urodę. Dawniej w Polsce organizowano międzynarodowe festiwale młodzieży i kiedyś mama wybrała się na taki festiwal ze mną w wózeczku. Ktoś zajrzał do niego i zapytał: „Czy to pofestiwalowe?”. Wyglądałam jak taki mały Chińczyk, zresztą podobnie jak moja córka w dzieciństwie.
Zaraziła ją Pani pasją do zwierząt?
Nie i bardzo się cieszę, że tak wyszło, bo byłoby nudno. Skończyła dziennikarstwo, ale nie mogła znaleźć pracy i wyjechała do Irlandii. Nie pracuje tam w swoim zawodzie, ale wspaniale się tam odnalazła i wkrótce zostanie mamą. Życie tam jest po prostu łatwiejsze.
W swoich wspaniałych audycjach „Wierzę w zwierzę” w Tok FM doradza Pani innym, jak żyć, jak postępować ze zwierzętami. Co jest najważniejsze w życiu?
Myślę, że najważniejsze jest, aby nie szkodzić innym. Żyć i dać innym żyć, bo tylko wtedy można być szczęśliwym. Niech pani sobie wyobrazi, że wygrała miliard dolarów, a dookoła wszyscy są biedni. Jak się ma pani cieszyć tym miliardem?
Wypadałoby znaczną część tej sumy dać biednym.
Tak. Ludzie myślą, że pomaganie innym to wielkie wyrzeczenie. Totalna bzdura. Jest wręcz odwrotnie, to wielka przyjemność.
Idzie Pani za głosem sumienia czy serca?
Nie ma za głosem serca. Trzeba być odpowiedzialnym za wszystko, co się w życiu robi. I należy się tego uczyć od dziecka.
Niespełnione marzenia?
Chciałabym mieć te trzy zapałki, których złamanie pozwala spełniać marzenia, lub przez pięć minut być Bogiem.
I co wtedy?
Wszystko wtedy mogłabym zmienić. Pierwsza zapałka – sprawić, żeby każdy miał pełną świadomość tego, co robi. Może w końcu ludzie przestaliby być okrutni. Druga – zlikwidować wszystkie narzędzia do zabijania. Wojsko pozbawić broni, rzeźnie noży… Trzecia – to już się mieści w tej pierwszej, żeby ludzie odzyskali rozum i stali się lepsi.
Jest Pani wegetarianką ze względu…
…na poczucie odpowiedzialności. Przyzwyczailiśmy się do tego, że żyjemy w świecie antropocentrycznym i mamy prawo do gnębienia, torturowania, zabijania. To jest nasze piętno. Nie mamy takiego prawa. Kto nam je dał? Nikt. Myśmy sobie je wymyślili, chociaż w Dekalogu jest napisane: „Nie zabijaj”. Tomek jeszcze czasem je mięso, więc jest mi smutno, ale to jego wybór.
Słowem w domu prowadzicie dwie oddzielne kuchnie?
Jak Tomek chce jeść mięso, sam musi sobie je zrobić. Ale je również to, co ja szykuję. Mięso jest bardzo toksyczne, trzy czwarte chorób cywilizacyjnych wynika z nadmiaru spożywania białek zwierzęcych i tłuszczu. Codziennie ginie 50 milionów zwierząt rzeźnych. I muszę powiedzieć, że jest to najpiękniejsza chwila w ich życiu. Śmierć. Bo wreszcie przestają cierpieć. Ale do ludzi to nie trafia. Natomiast zaczyna do nich docierać, że przez to, że jemy kotlety, niedługo umrzemy. Największe spustoszenie na Ziemi czyni przemysł żywności pochodzenia zwierzęcego. Bo zwierzęta hodowane na rzeź oddychają tak jak my, więc dziennie ulatnia się kilka milionów ton dwutlenku węgla. Mają też potrzeby fizjologiczne, więc każdego dnia do atmosfery dostają się miliony ton siarkowodoru. A potem dziwimy się, dlaczego mamy huragany i powodzie. Dlaczego Afryka umiera z głodu? Jest wielkim polem uprawnym dla roślin przeznaczanych na paszę dla zwierząt rzeźnych. Cała woda, która mogłaby służyć biednym mieszkańcom Afryki, jest używana do podlewania tych pól. Więc nasz kotlet jest odpowiedzialny za głód w Afryce. Spróbujmy sobie wyobrazić, że widzimy Ziemię z kosmosu. I co słychać? Wrzask zarzynanych zwierząt.
Gdybyśmy kochali zwierzęta, tak jak one nas kochają, to świat byłby piękniejszy?
Naprawdę nie trzeba ich kochać. Wystarczy mieć szacunek i nie być obojętnym. Jedną z najgorszych cech człowieka jest obojętność.
Czuje się Pani spełniona po uratowaniu tylu istnień?
Trudno mówić o spełnieniu. Uważam to za mój psi obowiązek, bo człowiek udomowił te zwierzęta i jest za nie odpowiedzialny. Jeszcze na łożu śmierci będę myślała o tym, czego nie zrobiłam.
Jakiś sukces, o którym warto powiedzieć?
Nie wiem, mam same sukcesy (śmiech).
Widzę ściągę z gramatyki hiszpańskiej na ścianie?
Tak, bo często jeżdżę do Ameryki Południowej, w pewnym sensie stałam się już Kolumbijką. Napisałam z tych wypraw książkę „Balią przez Amazonkę”. Marzyłam zawsze o podróżowaniu, wychowałam się na książkach Arkadego Fiedlera. Przeczytałam kilka razy „Ryby śpiewają w Ukajali”. Pragnęłam tam pojechać i je usłyszeć, ale nie ma już tego świata, który opisał Fiedler. Wypuszczaliśmy się w rejony mało uczęszczane nawet przez podróżników. Z lokalnym przewodnikiem, bez którego ani rusz, bo tam nie ma dróg, są tylko szlaki wodne.
To ciężka wyprawa!
Ależ skąd! W dodatku klimat jest wspaniały, ludzie nie mają w ogóle zmarszczek, bo utrzymuje się duża wilgotność powietrza. Tomek też kocha podróże. Tyle że to ja jestem ich organizatorem, więc strasznie się denerwuję, ślęczę z lupą nad mapą. A z drugiej strony jest to fajne, bo sama wytyczam szlak.
Kiedy płynie Pani Amazonką, to zwierzaki w domu muszą tęsknić?
Zawsze tęsknią, nawet jak wyjeżdżamy na kilka godzin. Ale zostają pod dobrą opieką zaprzyjaźnionej z nami Bogusi. Za to bardzo są miłe powroty do domu, bo widzę, jak moje psy i koty się cieszą. Niektóre, oczywiście, się obrażają.
Zazdroszczę, że jest Pani otoczona miłością tylu czworonogów.
Nie wiem, czy one wszystkie mnie kochają. Myślę, że mnie doceniają. Ja od życia dużo dostałam, a one mają ostatnią okazję, bo większość jest bardzo stara.
Stworzyła im Pani godne warunki, bo żyją sobie sielsko na łonie natury.
Szczęśliwie udało mi się postawić dom w Puszczy Kampinoskiej. To miejsce było wyczekane i wymarzone. Całe życie chciałam mieć ziemię, móc wyjść z domu na trawnik, a nie na klatkę schodową, bo mam duszę obszarnika. Najpierw kupiłam tu działkę, a potem ruszyłam z pracami wyłącznie dzięki mamie, która jako jedyna wierzyła w to, że mi się uda. Nigdy nie zapomnę, jak sprzedała swoje mieszkanie, wręczyła pieniądze i powiedziała: „Buduj!”. W ciągu trzech miesięcy schudłam siedem kilogramów, bo musiałam pokazać, że znam się na budownictwie. Materiały sama kupowałam, żeby wyszło taniej.
Pięknie tu, dookoła tyle drzew!
Sama je posadziłam. To jest zaczarowany dom. Marzył o nim również brat mojej mamy, wuj Staś z Anglii, żołnierz Andersa, który w dużej mierze zastępował mi ojca. Niestety, nie doczekał finału. Ale jak wylano już fundamenty, wsypałam w nie trochę ziemi z grobu wujka i babci Beby, żeby strzegli tego siedliska. Oboje więc tu mieszkają. Poza tym okazało się, że nasz dom stoi na wsi i cmentarzu sprzed pięciu tysięcy lat. Nie może więc być tu źle, bo kiedyś ludzie wiedzieli, gdzie się osiedlać. Wokół spokój i cisza. Czasem tylko przerywa ją jazgot zwierzaków podczas karmienia, aż człowiek własnych myśli nie słyszy. Ale one odpłacają mi się w dwójnasób. To moja przyboczna straż. Dwadzieścia serc oddanych mi bez pamięci…
1 z 4
2 z 4
3 z 4
4 z 4